Męczennicy muzyki

Skandynawowie okazali się niezbyt wybitni. Sytuację uratował polski support do każdego koncertu. Nasi górą!

21.09.2010

Czyta się kilka minut

Męczennicy muzyki - tak nas określiłem po wyjściu z ostatniego koncertu Sacrum Profanum, ostatniego przed Jónsim, ale dla mnie ostatniego definitywnie, bo po nim zbiegłem na Warszawską Jesień.

Fughetty Abrahamsena uśpiły nas w sensie dosłownym, wyszliśmy z koncertu zaspani i nieco rozmarzeni jego poprzednimi utworami, pozwalającymi myśleć o przeszłych i przyszłych miłościach, wzbudzającymi w nas emocje smętne i rozkojarzone, rozlewne, mdłe i niedobre.

Poprzedni koncert wydał nam się znacznie lepszy, bardziej jakby odświeżający, aczkolwiek Agata Zubel w swoich złotych spodniach nie wiem, czy nadawała się najlepiej do interpretacji poezji Mandelsztama przedstawionego jako zamęczony w łagrze. Może powinna się przebrać? Zresztą, pomimo angielskich wstawek (co za pomysł?!) rosyjski wiersz pozostawał niezrozumiały. Mandelsztam był w gruncie rzeczy neoklasycystycznym dekadentem, wrzuconym w wir historii po głupiemu, aczkolwiek gdyby w odpowiednim momencie wyemigrował, kochalibyśmy go inaczej, tzn. mniej (por. przypadek Chodasiewicza, z którego drwił nawet Herbert). Rolf Wallin (bo to on umuzycznił wiersz męża słynnej Nadieżdy) wydaje się kompozytorem przyzwoitym, sprawnym, znającym się na rzeczy. Ale czy genialnym? To pytanie dręczyło nas, czy raczej męczyło w ciągu całego festiwalu. Dlaczego nie ma tu utworów, które by nas porwały, rozochociły i przygniotły?

No, niestety, były utwory dobre i takie sobie, podobające się i niepodobające, ale trudno by było wybrać coś, co chciałoby się mieć w domu i na płycie (z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę). Co nie umniejsza rangi festiwalu - Sacrum Profanum to jest festiwal co się zowie, co roku cieszę się na niego i cieszę się, gdy na nim jestem. Obie sale (teatru Łaźnia Nowa i Muzeum Inżynierii Miejskiej) przygotowane są znakomicie. Tylne projekcje czasami śmieszą, ale ogólnie mówiąc - nie przeszkadzają. Może tylko w Łaźni akustyka jest nieco gorsza i stąd koncerty tamtejsze wydają się mniej ważne, jak gdyby wstępne.

Doskonałym pomysłem organizatorów była zamiana kolejności - w zeszłym roku powrót do centrum z Huty środkami komunikacji miejskiej przemieniał się w koszmar, przygodowy co prawda, ale jednak niezbyt przyjemny (komunikacja nocna w Krakowie wciąż pozostawia wiele do życzenia).

***

Więc ostatniego dnia Wallin nas pobudził, Abrahamsen odesłał w niebyt, i tylko tym razem Łaźnia wykazała się lepiej niż Muzeum. Poza tym było na odwrót, aczkolwiek trzeba to skomentować. Trzeciego dnia festiwalu utwory Gudmundsena-Holmgreena rozczarowały nas, natomiast Saariaho zaprezentowała swoją klasę, wszystkim się podobała. Dlaczego? Otóż on (albo ci, co wybierali utwory) poszedł w nieatrakcyjność, prezentując najpierw dziwaczny, wchodzący w ironiczną relację z ideą patriotyzmu song do tekstów Andersena, potem jakiś wątły kwartecik, a na koniec trzy specjalnie dla nas napisane kawałki, pierwszy wokalny, drugi zespołowy, a trzeci będący kompilacją tamtych dwóch i brzmiący, jakby na "Morze" Debussy’ego nałożyć któryś z madrygałów Monteverdiego (o ile wziąłby się za niego Ligeti). Nie było to nadzwyczajne, znamy lepsze utwory Gudmundsena-Holmgreena. A Kaija? Najpierw feministyczne trio obrazujące stosunki kobiety z drzemiącym w jej łonie embrionem, potem rzetelny (i doskonale wykonany) cykl pieśni do słów Szekspira, na koniec koncert wiolonczelowy. Czego chcieć więcej?

Wychodzimy z koncertu zadowoleni, nasyceni, a jednocześnie nasuwa się brzydka myśl, że ta twórczość Saariaho, przy swojej całej atrakcyjności, jest jakaś pasmanteryjna, jak guzik do kożucha (kultury), że to są gładkie opowieści o żelowych miśkach, i że w gruncie rzeczy to Gudmundsen-Holmgreen podobał nam się bardziej, choć nam się nie podobał - kolaps.

Przejdźmy do poprzedniego dnia, kiedy było tak samo, aczkolwiek nieco inaczej. Najpierw kompozytor beznadziejny, Hillborg, nie wiadomo po co zaproszony z tymi swoimi pitu-pitu na klarnecie, no rozumiem, że można by to sobie wykonywać w domu, ale żeby na sali koncertowej? Żenadka. A potem Buene, młodszy od niego o pół pokolenia, jeszcze nie całkiem ukształtowany, ale po prostu dobry, z gustem, co prawda nieco pretensjonalnie nawiązujący do nieco pretensjonalnego Calvino, tudzież równie nieco pretensjonalnego Feldmana, ale jednocześnie mający coś do powiedzenia od siebie (którego to da się lubić i nawet cenić). Ten koncert uważam za szczytowy punkt festiwalu (byłaby z niego świetna płyta), długi cykl utworów powiązanych wspólnym materiałem, koherentny i wyrazisty.

O pierwszym dniu festiwalu nie będę się tu rozpisywał, bo był taki jak trzeba: atrakcyjny. Najpierw orkiestrowe erupcje Lindberga, który kompozytorem jest znanym, aczkolwiek chyba nie aż tak wybitnym, żeby wynosić go pod niebiosa (właściwie to cały koncert spędziliśmy z Aldoną na omawianiu stroju dyrygenta, który - Francuz! - miał źle wszytą podszewkę od marynarki); potem (w Muzeum) dwa utwory Torstenssona, elokwentne i arcyatrakcyjne mimo swojego całkowitego braku głębi. Podobały się. Na wielkie brawa zasługuje Peppie Wiersma, perkusistka, która w jego "Self Portrait with Percussion" okazała się bodaj największą gwiazdą festiwalu, jej gra na krowich dzwonkach na pewno przejdzie do historii.

***

No i co poza tym? Jakieś refleksje ogólne? Program został tak skonstruowany, że (poza Buenem i Gudmundsenem-Holmgreenem) zawierał utwory kompozytorów nordyckich urodzonych w latach pięćdziesiątych; oni nie są wybitni, tak mi szkoda. Słuchało się ich, ale czasami wręcz ze zniecierpliwieniem (zwłaszcza Hillborga nieszczęsnego).

Sytuację ratował program "Made in Poland", w ramach którego przed każdym koncertem, jako support, prezentowany był utwór jakiegoś polskiego artysty. Największą furorę zrobił tu bodaj ś.p. Serocki ze swoją fortepianowo-perkusyjną "Fantasmagorią", ale i kwartet Pendereckiego (ten pierwszy) nie był zły w wykonaniu młodzieży z Musikfabrik. Nowe podejścia do utworów Mykietyna i Szymańskiego sprowokowały szereg dyskusji na temat zazębiania się poetyk naszych surkonwencjonalistów: który z którego czerpie? czy w ogóle się od siebie różnią? Nawet Górecki zabrzmiał wyśmienicie w wykonaniu Asko Ensemble. Ogólnie nasi są górą, choć wciąż niestety musimy ich promować. No ale (przyjmując, że znamy już swoich) ciekawie było przyjrzeć się, co tam u Skandynawów koło pięćdziesiątki.

Być może celowo nie zaprezentowano na festiwalu kompozytorów tak wybitnych jak Norg?rd czy Tiensuu, pewnie chodziło o pokazanie "średnicy", która jest zasadniczą materią istnienia. Nie było rewelacji, no ale niech mi ktoś wyliczy naszych ośmiu wspaniałych pięćdziesięciolatków - beznadziejna sprawa.

Adam Wiedemann (ur. 1967) jest poetą, prozaikiem, krytykiem literackim i muzycznym, laureatem Nagrody Fundacji im. Kościelskich i Nagrody Literackiej Gdynia. Ostatnio opublikował tom wierszy "Dywan" i (wraz z Adamem Czerniawskim) wywiad-rzekę z Henrykiem Berezą "Końcówki".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2010