Mandaryni w strachu

Z dnia na dzień skutki globalnego kryzysu dopadły dwie najważniejsze gospodarki Dalekiego Wschodu. Kryzys może stać się chwilą prawdy: dla chińskiego modelu rozwoju i dla japońskiej skostniałej demokracji.

30.12.2008

Czyta się kilka minut

Młody mężczyzna rozbełtuje w misce ryżu surowe jajko, obok stoi szklanka wody. "To pana codzienny posiłek?" - pyta dziennikarz. "Czasem, by oszczędzić, zamiast jajka polewam ryż ketchupem lub sosem sojowym" - mężczyzna tłumaczy, że z dnia na dzień stracił pracę, kończy mu się gotówka, musi opuścić nieopłacony hotel pracowniczy i jeśli szybko nie znajdzie zajęcia, zostanie mu ulica...

To fragment reportażu o kryzysie gospodarczym, którym zaczęło się niedawno główne wydanie japońskich wiadomości. W mediach nie mówi się ostatnio o niczym innym. Księgarnie eksponują książki o kryzysie, w telewizji przed południem gospodynie domowe deliberują, jak taniej przygotować mężowi kolację, gdy wróci po pracy.

Japończycy są przyzwyczajeni do złych wieści o gospodarce. Japonia nigdy nie otrząsnęła się po pęknięciu spekulacyjnej "bańki mydlanej" na początku lat 90. Najpierw mówiło się o "straconej dekadzie" zaniechanych reform, później szybszy wzrost gospodarczy szedł ramię w ramię z rozwarstwianiem społeczeństwa; Japonia nie jest już krajem, jak kiedyś mawiano, "w całości złożonym z warstwy średniej".

Japonia: nawet Toyota na minusie

Ale zawsze może być gorzej. Japońska gospodarka jest już oficjalnie w stadium recesji. Wskaźnik PKB za trzeci kwartał 2008 r. wyniósł minus 1,8 proc., a optymistyczne prognozy na rok 2009 zakładają wzrost zerowy. Kolejne firmy informują o zwolnieniach. Toyota, perła wśród japońskich korporacji, ogłosiła pierwszą od 59 lat stratę.

Na razie cierpią głównie zatrudnieni bez stałej umowy o pracę. Jest ich w Japonii blisko 40 proc. Pracując, dostają zwykle połowę stawki kolegów na kontraktach, mimo wykonywania tych samych czynności. Teraz zwalnia się ich od ręki. A że nie mają na ogół oszczędności, gdy brak wsparcia w rodzinie, automatycznie grozi im bezdomność.

Co na to rządzący? Zamiast wizji i przywództwa, kraj pogrąża się w politycznej degrengoladzie - co do tego zgadza się większość obywateli. Premier Taro Aso, od 2005 r. czwarty już szef rządu, po kilku miesiącach urzędowania i niezliczonej liczbie gaf i pomyłek, ma 20 proc. poparcia. A część jego antykryzysowych recept torpeduje od razu izba wyższa parlamentu, zdominowana przez opozycję (ta uważa, że ma lepsze recepty). Konkluzja dziennika "Asahi" brzmi: "Stan gospodarki pogarsza się w tempie jeszcze miesiąc temu niewyobrażalnym. Widok tysięcy ludzi bez pracy wychodzących na ulice szybko staje się rzeczywistością. W tej sytuacji jałowe przerzucanie się projektami przez największe partie jest niewybaczalne".

Rządowy pakiet antykryzysowy obejmuje 400 mld dolarów na ożywienie gospodarki, głównie w formie ulg podatkowych. Aso proponuje też wypłatę każdej rodzinie równowartości 600 dolarów na pobudzenie konsumpcji, co jednak budzi kontrowersje. Ciekawie wygląda pomysł zwiększenia podatku VAT z obecnych 5 proc. i przeznaczenia wpływów z niego w całości na politykę społeczną, w dziedzinie której Japonia jest daleko za większością krajów OECD. Ale prawie wszystko to wciąż tylko projekty.

Tymczasem pechowo dla Japończyków umacnia się ich waluta, co uderza w eksport - do USA, ale także do Chin, którym niespodziewanie kryzys również zagląda w oczy.

Chiny: zadyszka smoka

Jeszcze w październiku 2008 r. premier Wen Jiabao mówił: "Nasza gospodarka jest mocna i ma środki, by obronić się przed zagrożeniami z zagranicy". Dziś by tego nie powtórzył. Gospodarka zwalnia, ciągnący ją eksport spada, wzrost gospodarczy w 2009 r. zatrzyma się pewnie na siedmiu procentach. Z perspektywy USA czy Japonii to wciąż dużo. Ale Chiny potrzebują więcej. Według szacunków samych Chińczyków, aby wchłonąć co roku 15 mln nowych ludzi na rynku pracy, wzrost powinien wynieść co najmniej 8 proc.

Najpierw na załamaniu koniunktury w USA ucierpiało południe Chin: rejon Kantonu, zwany "warsztatem świata" (buty i zabawki stąd wypełniają sklepy wszystkich kontynentów). Padły tysiące firm. Ich właściciele z Tajwanu czy Hongkongu uciekali za granicę, nie wypłacając pensji pracownikom, którzy w desperacji wychodzili na ulice. W ostatnich tygodniach demonstrowali też policjanci, nauczyciele i taksówkarze - czasem gwałtownie.

Jednak władze reagują wyjątkowo spolegliwie. Świadomie. Pekin wie, że igra z ogniem. Zawsze było wiadomo, iż prawdziwym testem dla "chińskiego modelu", który brak demokracji rekompensował gotówką, będzie kryzys gospodarczy. Ale mało kto przypuszczał, że nastąpi to tak prędko. Najczarniejszy scenariusz dla pekińskich mandarynów spełni się, gdy protestować zaczną mieszkańcy wielkich miast, dotąd zadowoleni.

Choć kryzys przyszedł z zewnątrz (uchylając poniekąd furtkę do wyładowania frustracji na zagranicę, co jednak szczęśliwie nie miało dotąd miejsca), jest jasne, że pogarszająca się sytuacja gospodarcza musi obrócić się przeciw rządzącym. Tak jest wszędzie. Tyle że Europejczycy czy Amerykanie mogą wyrazić swój gniew za pomocą kartki do głosowania. Inaczej Chińczycy. "Nie ma u nas legalnego pasa transmisyjnego dla ludzkiej woli, nie wolno się organizować i zakładać wolnych związków, które reprezentowałyby interesy ludzi. Pozostaje irracjonalny sposób rozwiązywania problemów przez demonstracje albo zamieszki" - mówi prof. Hu Xingu z Instytutu Technologicznego w Pekinie.

Władze są więc ostrożne. Wypłacają zaległe pensje pracownikom upadłych firm, a strajkujący nauczyciele i policjanci dostaną podwyżki. Przygotowano też w pośpiechu pakiet antykryzysowy na sumę 586 miliardów dolarów. Trudno dziś przesądzać o jego skuteczności. Jest jednak szeroki konsens, że dla trwałego podtrzymania wzrostu Chiny muszą zmienić dotychczasowy model rozwoju: z kraju-eksportera stać się krajem konsumentów.

To niełatwe, gdyż Chińczycy oszczędzają jak nikt w świecie. Powód jest paradoksalny: będąc oficjalnie krajem komunistycznym, Chiny nie mają porządnych ubezpieczeń społecznych, a edukacja i służba zdrowia są tak drogie, że poważna choroba może zrujnować przeciętną rodzinę. Stąd pieniądze, które mogłyby być przeznaczone na konsumpcję (i w efekcie ożywienie gospodarki) są odkładane. Na wsiach często dosłownie, w materacu.

Azjatyckie rządy układów

Wiele różni Japonię od Chin. Japonia ma demokrację i wolne media, i wciąż jest bogatsza: absolwent dobrego uniwersytetu w Szanghaju, jeśli znajdzie pracę (co niełatwe), dostaje 400 dolarów na miesiąc; jego kolega w Tokio sześć razy więcej. A jednak oba kraje łączy coś, co widać w chwili kryzysu: tu i tam polityka w sensie ucierania interesów szerokich grup społecznych została wyparta z zarządzania krajem. Tu i tam rządzą "układy".

W Japonii przez dziesiątki lat władzę pełnili biurokraci i świat wielkich korporacji, z politykami jednej partii w roli pośredników. Ten skorumpowany układ umożliwiał zawsze zwycięstwo Partii Liberalno-Demokratycznej w nominalnie wolnych wyborach, aż do uwiądu w parlamencie jakiejkolwiek sensownej debaty. Mechanizm funkcjonował sprawnie, dopóki rosła gospodarka, a obywatele cieszyli się rosnącą konsumpcją.

W Chinach władza jest w rękach monopartii, która likwiduje w zarodku każdą alternatywę dla swego monopolu, dając w zamian warunki gospodarczego rozwoju. Mimo powszechnej korupcji model ten był dotąd skuteczny. Wyrwanie z biedy setek milionów Chińczyków jest faktem. Ale rządy technokratów bez społecznej kontroli ulegają petryfikacji i usztywnieniu - co jest barierą w czasie kryzysu. I w Chinach, i w Japonii utrwaliło się poczucie braku alternatywy dla zastanego porządku. Drugi przypadek jest może boleśniejszy, bo Japonia ma wolne wybory, gdy w Chinach władza, choć nielubiana i skorumpowana, prezentuje się (nie bez sukcesu) jako jedyna alternatywa dla chaosu.

Ze wszelkimi tego skutkami. Telewizja uchwyciła w Szanghaju tyleż poruszającą, co wiele mówiącą reakcję dwojga starszych, skromnie ubranych ludzi. Ulokowali oni oszczędności w akcjach i przyglądali się spadającym indeksom giełdowym. Mówili: "Prezydent Hu i premier Wu muszą coś z tym zrobić!".

***

Jest pokusa, by model "ojcowskiej" władzy przypisać azjatyckiej kulturze. Ale rzeczywistość jest bardziej złożona. Po pierwsze, Tajwan i Korea Południowa mają (mimo wad) dynamiczną demokrację. Po drugie, jeszcze w latach 60. spory ideologiczne i demonstracje były w Japonii na porządku dziennym.

Dziś nikt rozsądny nie powie, jak długa i głęboka będzie zapaść gospodarcza na świecie. Tak czy inaczej, jest to też czas wyciągania wniosków. Jeśli Japonia, gdzie czuje się rosnącą frustrację, wyjdzie z niej z silniejszą demokracją, nawet kosztem przebudowy sceny politycznej, a Chiny zrobią choć jeden, ale realny krok w kierunku politycznego upodmiotowienia ludności, to może się okazać, że warto było cenę za kryzys zapłacić.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2009