Mały Bagdad w Ameryce

El Cajon to miejsce nietypowe. Bo jak wytłumaczyć fakt, że republikańskie miasto stało się domem dla uchodźców z Bliskiego Wschodu?
z Kalifornii

06.04.2020

Czyta się kilka minut

Centrum El Cajon, 2020 r. /  / MARTA ZDZIEBORSKA
Centrum El Cajon, 2020 r. / / MARTA ZDZIEBORSKA

Tutaj nie trzeba koronawirusa, by ulice opustoszały. Gdy przyjeżdżam do El Cajon – jeszcze przed wybuchem epidemii – przechodniów widać tylko przy stacji kolejki, która kursuje do pobliskiego San Diego. Tymczasem jest popołudnie, godzina szczytu. Niezmotoryzowani mogą też skorzystać z autobusów, które jeżdżą zwykle co kwadrans. Na przystanku szukam kogoś, kto ma bliskowschodnie rysy. El Cajon to bowiem główne miejsce w południowej Kalifornii, dokąd trafiają przyjęci przez USA uciekinierzy z Bliskiego Wschodu.

To także jedno z największych skupisk Irakijczyków w Stanach. Najwcześniej, bo już w latach 50. XX w., zaczęli się tutaj osiedlać chrześcijanie należący do Kościoła chaldejskiego, jednego z katolickich Kościołów wschodnich. Ich licząca 15 tys. osób społeczność ma w El Cajon trzy kościoły. W tym stutysięcznym mieście, które w wyborach prezydenckich w 2016 r. głosowało na Donalda Trumpa, roi się również od irackich kafejek i sklepów. Można w nich kupić właściwie wszystko: od tureckiej kawy, po bliskowschodni serwis do herbaty, ceratę i kosmetyki.

Emigracja

– Kiedyś to nie był taki luksus! Gdy zamieszkałem w El Cajon w 1974 r., żyło tu może sto irackich rodzin – wspomina 64-letni Mark, Irakijczyk, który przedstawia się amerykańskim imieniem. Spotykam go w sklepie spożywczym przy zajezdni autobusowej. – Nie mieliśmy swojego kościoła, niedzielną mszę odprawiał dla nas ksiądz z parafii w Spring Valley. Dziś to no problem. Jeśli zaśpię w niedzielę, mam do wyboru kilka mszy po arabsku, aramejsku i angielsku. Do you know what I mean? – dodaje z idealnym miejscowym akcentem.

Mark ma też uśmiech Amerykanina i równe białe zęby. Ale wychowywał się w północnym Iraku. Mówi, że pochodzi z Tel Keppe – chrześcijańskiej miejscowości, w 2014 r. podbitej przez Państwo Islamskie.

– Wcześniej wiedliśmy tam spokojne życie – Mark wspomina czasy Saddama Husajna, który umiejętnie rozgrywał podziały etniczne i religijne. – Nikt nas nie prześladował, mieliśmy muzułmańskich znajomych. Nigdy nie wyjechałbym z Tel Keppe, gdyby nie wysokie bezrobocie i brak perspektyw. Gdy kolejni znajomi decydowali się na emigrację, pomyślałem, że też spróbuję. Od tamtej pory nigdy nie byłem w Iraku i bardzo tęsknię. Chciałbym pokazać moją ojczyznę córkom. Wiem jednak, że to nigdy nie będzie możliwe – mówi ze smutkiem.

Ucieczka

Opowieści Marka przysłuchuje się Bashar, 46-letni menedżer sklepu. Wygląda tak, jakby jedną nogą tkwił jeszcze w Iraku. Podczas rozmowy co i raz wymykają mu się arabskie słowa. Mieszka w Stanach dopiero od ośmiu lat. Wcześniej przez ponad rok żył w Turcji, gdzie razem z żoną zakwalifikował się do prowadzonego przez ONZ programu przesiedleń. Traf chciał, że ich wniosek o azyl rozpatrzyły amerykańskie władze.

Jak większość irackich chrześcijan, małżeństwo uciekło przed prześladowaniami, które rozpoczęły się po obaleniu reżimu Husajna. Szacuje się, że po 2003 r. społeczność chrześcijańska w Iraku – tworzyli ją m.in. chaldejczycy oraz wyznawcy Kościoła prawosławnego i asyryjskiego, obecni tu od niemal 2 tys. lat – stopniała z półtora miliona do 120 tys. osób.

Życie chrześcijan nie oszczędzało: najpierw w pogrążonym w chaosie kraju ekstremiści uprowadzali ich dla okupu, atakowali kościoły i zabijali księży. Potem chrześcijanie znaleźli się na celowniku bojowników Państwa Islamskiego. Szacuje się, że w strachu przed dżihadystami do irackiego Kurdystanu uciekło wówczas 100 tys. chrześcijan. Większość z nich trafiła do obozów dla uchodźców w Irbilu, stolicy kurdyjskiej autonomii.

Porwanie dla okupu

Bashar i jego żona Suhair zgodzili się opowiedzieć swoją historię późnym wieczorem, już przez telefon. Na co dzień są zabiegani: on pracuje w sklepie po kilkanaście godzin dziennie; ona, z wykształcenia chemiczka, jest kierowniczką w firmie biotechnologicznej. Można powiedzieć, że spełnili już swój American dream. Ale nie planowali życia na emigracji.

Opowiadają, że ich życie w Iraku zaczęło się sypać w 2007 r., gdy ekstremiści porwali dla okupu brata Suhair. – Porywacze zażądali od nas równowartości 20 tys. dolarów – mówi Irakijka. – Aby uzbierać taką sumę, musieliśmy wyprzedać prawie cały majątek. Mój ojciec sprzedał rodzinny sklep z kosmetykami. Ja i Bashar oddaliśmy oszczędności życia.

Gdy okazało się, że to za mało, rodzice pożyczyli pieniądze od krewnych. Suhair: – Mojego brata uwolniono, ale baliśmy się, że to nie koniec naszych problemów. Słyszeliśmy historie innych chrześcijańskich rodzin, które padały ofiarą kolejnych porwań. Gdy ekstremiści zobaczą, że kogoś stać na opłacenie okupu, próbują wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy – tłumaczy kobieta, której rodzina niedługo potem wyjechała z Bagdadu.

Rodzice Suhair uciekli do Jordanii, a ocalony brat do Syrii (przed wybuchem syryjskiej wojny w 2011 r. iraccy uchodźcy także tam szukali schronienia). Bashar i Suhair przeprowadzili się do Koy Sanjaq, kurdyjskiego miasta w północnym Iraku.

Msza z ochroną

– W Kurdystanie nie było łatwo – wspomina Irakijka. Choć bez problemu znaleźli pracę – ona wykładała chemię na uniwersytecie, a Bashar pracował w rafinerii – czuli się tam obco. Suhair: – Nie znaliśmy kurdyjskiego, co utrudniało mi pracę na uczelni. Większość studentów nie mówiła po arabsku. Pomagali ochotnicy, którzy na bieżąco tłumaczyli moje wykłady.

– Dopiero tu, w El Cajon, znaleźliśmy prawdziwy dom – dodaje Bashar. – Nasi sąsiedzi to Irakijczycy. Prawie wszędzie można dogadać się po arabsku. Może to dziwnie zabrzmi, ale dopiero tutaj czuję się jak w Iraku sprzed amerykańskiej inwazji. Husajn był bezwzględnym dyktatorem, ale za jego rządów chrześcijanie mogli żyć spokojnie. W niedzielę chodziliśmy do kościoła i nikt nas z tego powodu nie prześladował. Razem z żoną śpiewaliśmy w chórze i pomagaliśmy w sklepie parafialnym.

Bashar opowiada, jak zmieniło się życie ich parafii po 2003 r.: – Wejścia do naszego kościoła zaczęli pilnować ochroniarze z bronią. W Boże Narodzenie i na Wielkanoc okolice patrolowały radiowozy. Czuliśmy się jak w więzieniu. Wszystkie msze, nawet pasterka, odbywały się nie później niż o godzinie siedemnastej. Aby nie ryzykować, przestaliśmy chodzić do kościoła na piechotę. Choć to z naszego domu tylko 25 minut spacerem, jeździliśmy taksówką z zaufanym kierowcą. Po mszy wracaliśmy od razu do domu. Nie było mowy o rozmowach na dziedzińcu kościoła – wspomina.

Suhair dodaje, że atmosferę strachu na co dzień najbardziej odczuwały kobiety. Jako chrześcijanki zwracały na siebie uwagę, bo nie nosiły hidżabu. Irakijka opowiada, że nieraz zdarzało jej się usłyszeć obraźliwe słowa. Aby uniknąć kolejnych zaczepek, przestała się malować i nosić biżuterię. Gdy kiedyś po wyjściu z pracy zobaczyła jadący za nią podejrzany samochód, zrezygnowała z samotnych powrotów do domu. Odtąd z pracy odbierał ją mąż lub krewni.

Modlitwa po arabsku

W Stanach Suhair czuje się wolna. Gdy spotykamy się przed mszą w kościele św. Michała w El Cajon, ma na sobie niebieską bluzkę z czerwono-białym haftem. Do tego idealnie dobrana granatowa torebka, jasnobeżowe tipsy i mocny makijaż. Szyku zadaje też Bashar, który założył elegancką granatową koszulę. Para najczęściej chodzi na poranną mszę do katedry św. Pawła. Dziś za moją namową spotykamy się w kościele św. Michała. Powód jest prozaiczny: w niedzielę do katedry nie kursują żadne autobusy, a spacer z kolejki podmiejskiej zająłby prawie dwie godziny w jedną stronę.

Jest już prawie południe i kościół wypełnia się po brzegi. Ci, którzy nie znajdą wolnego miejsca, mogą pójść do sąsiedniej sali, gdzie liturgia jest transmitowana na telebimie.

Na pierwszy rzut oka podczas chaldejskiej mszy wszystko wygląda inaczej. Na prawo od ołtarza siedzą ubrane w niebieskie stroje chórzystki. Każda ma zasłonięte włosy białą koronkową chustą. W nabożeństwie biorą udział ministrantki, pomagają księdzu przy udzielaniu komunii. W odróżnieniu od obrządku rzymskokatolickiego, w świątyni chaldejskiej zamiast pateny przed przyjmującymi eucharystię trzyma się specjalny obrus. Ceremonii towarzyszą śpiewy w języku arabskim, a wiele kobiet przykrywa na ten moment włosy chustą.

Trwająca już nieco ponad godzinę msza wystawia na próbę nawet najbardziej wytrwałych. Niektórzy przeglądają komórki, a dziewczynka z sąsiedniej ławki podjada czipsy. Suhair przygląda jej się z niezadowoleniem i szepcze mi do ucha: – Właśnie dlatego najczęściej chodzimy do katedry św. Pawła. Ludzie są tam bardziej skupieni na modlitwie.

Obrazy bez Saddama

– Tylko proszę nie robić zdjęć w kościele! – krzyczy do mnie na oko 60-letni brunet w niebieskim sweterku. Gdy słyszy, że jestem dziennikarką z Polski, zmienia zdanie i zgadza się na kilka zdjęć. Podkreśla z dumą, że jest członkiem rady parafialnej.

Szybko staje się jasne, że Salim Goro z parafii św. Michała lubi mówić na swój temat. Już w pierwszych minutach dowiaduję się, że jest inżynierem i nie wyjechał do Stanów za chlebem. – Miałem w Iraku dobrą pracę i mogłem utrzymać czteroosobową rodzinę. Po co tak wykształcony człowiek miałby opuszczać ojczyznę? – dodaje nieskromnie.

Mówi, że wyjechał z Iraku ze względów politycznych. Rządząca za czasów Husajna partia Baas miała go naciskać, by dołączył do jej szeregów. Tłumaczy, że w latach 90. była to powszechna praktyka. Do partii werbowano m.in. nauczycieli i lekarzy. – Gdy odmówiłem członkostwa, zacząłem dostawać pogróżki – wspomina. – Bałem się o rodzinę. Zdecydowałem, że uciekniemy z kraju. Nie było to łatwe, bo wyjechać za granicę mogli tylko Irakijczycy zajmujący się handlem zagranicznym. Znalazłem jednak na to sposób: kupiłem kilkadziesiąt obrazów olejnych od znanego bagdadzkiego artysty. W urzędzie celnym zapytano mnie, dlaczego nie eksportuję portretów Saddama Husajna. Na szczęście zdobyłem się na refleks i odparłem, że podobizna wodza jest bezcenna i nie powinna być na sprzedaż – dodaje z uśmiechem Salim.

Mężczyzna ostatecznie dostał pozwolenie na wyjazd i razem z rodziną przyleciał do USA.

Zaczynamy od zera

Historia Salima brzmi jak z filmu. Podobnie zresztą jak opowieść Jinan i Nasha, małżeństwa z Bagdadu, których życie bezpowrotnie zmienił zamach bombowy. Pamiętają ten dzień dokładnie: to był 23 lutego 2009 r. Nash szedł do pracy, gdy nastąpił wybuch. Mężczyzna został ranny: odłamek utkwił w okolicy kręgosłupa i naciskał na nerw odpowiadający za ruch lewej nogi. Nie mógł chodzić. Po dwóch miesiącach pojechał z żoną do Malezji, gdzie w prywatnym szpitalu przeszedł operację. Niestety zbyt długo zwlekał i nie udało się uniknąć komplikacji. Nash do dziś nie może za długo stać ani dźwigać ciężarów.

Po operacji Jinan i Nash wrócili do Bagdadu. Kilka miesięcy później dostali list z pogróżkami. – Napisano w nim, że mamy natychmiast opuścić dom, inaczej zginą nasi bliscy – wspomina Jinan. – Przeprowadziliśmy się do krewnych w innej dzielnicy. Ukrywaliśmy się przez ponad rok. Decyzję o opuszczeniu Iraku podjęliśmy, gdy doszło do zamachu bombowego na kościół Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Bagdadzie [31 października 2010 r. – red.]. Mieliśmy dość, nie chcieliśmy żyć dalej w strachu. Dwa miesiące później wyjechaliśmy do Jordanii.

Małżeństwo znalazło się w grupie ok. 91 tys. Irakijczyków, którzy w latach 2008-13 dostali się do USA w ramach prowadzonego przez ONZ programu przesiedleń. To największa grupa irackich uchodźców przyjęta przez amerykańskie władze. Wcześniej, po pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej (1990-91), USA udzieliły ochrony ok. 12 tys. Irakijczyków.

Choć Jinan i Nash są tu od ośmiu lat, wciąż nie mogą ułożyć sobie życia. On chwyta się dorywczych prac, ona kończy kurs na opiekunkę socjalną i wierzy, że dzięki temu znajdzie lepszą pracę.

– W Iraku prowadziłem dwie firmy, mieliśmy dostatnie życie. Tutaj zaczynamy wszystko od zera – mówi ze smutkiem Nash.

Nawet Wielkanoc – zwykle okazja do radosnego świętowania dla Irakijczyków z El Cajon – podczas epidemii COVID-19 będzie inna niż wszystkie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020