Ludzkość na odwyku

Ta historia „zrobiła” mi tydzień.

20.02.2017

Czyta się kilka minut

Koleżanka Miłada Jędrysik z „Przekroju” udostępniła na Facebooku tekst z magazynu „Wired” opisujący, jak grupa nastolatków z pewnego macedońskiego miasteczka, obeznanych z zasadami działania Google’a i Facebooka, przed wyborami prezydenckimi w USA robiła w bambuko tysiące czytelników amerykańskich portali politycznych, i zarobiła na tym niemałe pieniądze.

Mechanizm był dziecinnie prosty. Główny bohater tekstu porejestrował ileś tam domen internetowych o chwytliwych nazwach, następnie zrobił pod tymi adresami proste strony i zaczął „napychać” je newsami, które albo ukradł z innych portali, albo sam od początku do końca wymyślił. Następnie wchodził na prawdziwe profile, na których toczyli słowne potyczki zwolennicy kandydatów, i umieszczał linki do swoich niby-newsów w komentarzach. Nakręceni emocjami zwolennicy Hillary Clinton zaczynali udostępniać zmyślony tekst o tym, że podobno na jakimś spotkaniu Donald Trump uderzył w twarz człowieka, rosła klikalność strony, a wraz z nią rosły dochody z przyczepianych do niej przez Google’a reklam.

Koledzy młodego człowieka szybko załapali, jak to działa, i wkrótce okazało się, że miasteczko Veles jest prawdopodobnie jednym z rekordzistów świata (trzeba oczywiście zostawić jeszcze miejsce na podium dla Moskwy), jeśli idzie o liczbę zarejestrowanych przez jego mieszkańców stron internetowych, publikujących wiadomości wspierające Trumpa (eksploatujących wątki rzekomych przestępczych powiązań Hillary Clinton albo ogłaszających, że nosicielowi ekscentrycznego tupecika poparcia udzielił papież). To właśnie elektorat tego kandydata okazał się najliczniejszy i najbardziej podatny na manipulacje (podobno eksperymentowano też z wyborcami Berniego Sandersa, ale okazało się, że oni jednak wszystko sprawdzają po 15 razy).

Fani Trumpa łykali więc to wszystko jak młode pelikany, kliknięcia i udostępnienia rosły. A jak nie rosły, to „rozpędzało się” newsa przy użyciu fałszywych tożsamości, które kupowano setkami (za rosyjskie nazwisko płacono 10 centów, za angielskie – pół dolara), i które to „osoby” rzecz komentowały i udostępniały. Młodzi hurtownicy kłamstwa wyciągali z tego interesu średnio 4 tys. dol. miesięcznie. W miasteczku, gdzie co czwarty obywatel nie ma pracy, a średnia pensja jest mniejsza od polskiej minimalnej – pieniądze nie do pogardzenia.

Proszę spojrzeć: nie potrzeba było wcale chińskich albo rosyjskich „farm trolli”, młodzież z prowincji zwietrzyła biznes, więc go zrobiła. Jako żywo – tłumaczenie polskiego rolnika, który zaczął właśnie w Lubuskiem wycinkę 20 ha cennego przyrodniczo olchowego lasu na obszarze Natura 2000, bo pozwalają mu na to nowe regulacje nowej władzy (cytuję za zielonogórskim dodatkiem „Gazety Wyborczej”): „Proszę postawić się na moim miejscu. Dostaje się 40 ha, na których można zarobić. I co, mamy zrezygnować, dać się zastraszyć? Jeśli nie my, to kto inny. To Agencja [Nieruchomości Rolnych] zgodziła się na wycinkę. Ja chcę tylko, żeby syn był zabezpieczony na przyszłość”.

Można zrobić hajs? Trzeba robić! Co z tego, że za parę pokoleń ktoś nie będzie miał czym oddychać? Albo że kiedyś młody hodowca fałszywych wiadomości zginie na wojnie wywołanej niechcący przez jego kolegę? To będzie wtedy, teraz jest teraz. I śmierć frajerom.

Operatorzy wirtualnej rzeczywistości zdają się jednak powoli iść po rozum do głowy. Facebook i Google od jesieni wprowadzają nowe narzędzia do automatycznego sprawdzania wiarygodności informacji. Ten ostatni w kolejnych krajach nadaje wyszukiwanym newsom oznaczenia potwierdzające, że zostały zweryfikowane. Wspiera też technologicznie powstające w coraz większej liczbie fundacje, stowarzyszenia i ośrodki „fact-checkingowe”. Wydaje się, że w redakcjach mediów tradycyjnych, które do tej pory zajmowały się wyłącznie zwalnianiem, zaraz zacznie się zatrudnianie dokumentalistów, których jedynym zadaniem będzie sprawdzanie, czy autor popłynął, czy nie, czy zgadzają się daty, nazwiska etc.

Może zrozumieją to nawet tabloidy, nauczone odszkodowaniami zasądzanymi od tych, na temat których kłamią, ale też np. historią niemieckiego „Bilda”, który parę tygodni temu najpierw podał (oczywiście w swoim stylu) informację o tym, jak to setki pijanych uchodźców molestowały w ubiegłoroczonego sylwestra kobiety na ulicach Frankfurtu, po czym musiał wszystko jak niepyszny odszczekać, okazało się bowiem, że historię wyssano z palucha rzekomych świadków, którzy owego dnia w ogóle we Frankfurcie nie byli.

Na świetny pomysł wpadli autorzy portalu norweskich mediów publicznych, którzy zadbali o to, by rozumu (a nie tylko narządów odpowiadających za hormonalną regulację afektów) używali konsumenci mediów, a nie jedynie ich producenci, i wymagają teraz od każdego, kto chce zostawić swój komentarz pod tekstem, żeby najpierw odpowiedział poprawnie na trzy pytania dotyczące jego treści.

Trzeba było doprowadzić ludzkość na skraj śmiertelnego zatrucia kłamstwem, żeby ta zorientowała się, że „alternatywnymi faktami” rzeczywiście można się otruć, one naprawdę mogą zabić. Informacją człowiek żywi się dziś dokładnie tak samo jak chlebem. A skoro fizyczna żywność jest z obsesyjną wręcz dokładnością kontrolowana, analogiczne regulacje należy czym prędzej zacząć implementować do mediów.

Parę lat temu byłbym w stanie założyć się z każdym o butelkę whisky, że już nawet nie moje dzieci, ale ja sam dożyję końca dziennikarstwa. Teraz zaczynam zastanawiać się, czy jednak koło fortuny się nie odwróci, i ludzie, którym żołądki do szczętu zniszczyły już fast foody serwujące dmuchane newsowe kotlety, albo sałatkę z za ostro przyprawionych opinii, zatęsknią wkrótce w jeszcze większej liczbie za zdrowym pożywieniem, dostrzegą, że w świecie karmionym prawdą żyje się spokojniej i bezpieczniej niż na wojnie nakręcanej przez trolli. Fabryki ideologicznej wazeliny albo hejtu, prymitywne warsztaty społecznej inżynierii, w jakie dziś pozmieniało się 50 proc. znanych mi redakcji, albo znów zaczną zarabiać na chleb uczciwą pracą, albo upadną. Wszystkim młodym ludziom, którzy zgłaszali się ostatnio do mnie z pytaniem, czy warto studiować dziennikarstwo, odpowiadałem, że niech ich ręka Boska przed tym broni, niech lepiej znajdą uczciwe zajęcie – uczą wuefu, mają stragan, warsztat, komponują opery. Ale by były – wybaczcie zacni czytelnicy „Tygodnika” ten retoryczny plebeizm – jaja, gdyby dzięki fali populizmu, która przewala się dzisiaj przez świat, okazało się, że nasz zawód ma jednak przed sobą jeszcze przyszłość. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2017