London Bridge zamknięty

Zanim pojąłem, że media mówią o ataku trójki fanatyków na sobotni tłum w centrum brytyjskiej stolicy, miałem uczucie jeszcze głębszej apokalipsy.

10.06.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. HANS / PIXABAY.COM
/ Fot. HANS / PIXABAY.COM

Nie żeby zdarzenia z poprzedniej soboty były błahostką, ale te tytułowe słowa mają dla mnie inny ciężar. Już parędziesiąt lat temu ustalono je bowiem jako hasło, którym wszystkie służby Albionu bez względu na porę dnia i pogodę zostaną poderwane na nogi w chwili śmierci królowej Elżbiety. System haseł powiązanych z londyńskimi adresami opracowano w dawnych czasach, kiedy chodziło o to, żeby wścibskie telefonistki z centralki w Pałacu nie powzięły wiadomości zbyt wcześnie. Dziś oczywiście służby mają szczelne łącza, ale monarchia wszak bazuje na rytuałach, choćby miały nimi być „tajne” hasła znane w każdej gazecie i newsroomie.

Uspokoiwszy się o zdrowie królowej, wróciłem myślami do tamtych okolic, skatowanych przez mścicieli proroka. Rozumiem, dlaczego wybrali to miejsce. Borough Market może łatwo się wydawać siedliskiem rozpusty. Niegdyś zwyczajny targ pod arkadami kolejowego wiaduktu, obrośnięty budkami z jedzeniem i knajpkami, zamienił się w kosmopolityczny, restauracyjny raj – rzadko widziałem tyle apetycznych miejsc na milę kwadratową, drogich niestety, nawet kiedy udają prosty stragan w duchu „pyzy flaki gorące” spod warszawskiego Różyca. Jak to zwykle bywa z miejscami, które zaczynają uginać się od nadmiaru dóbr i możliwości, także i tam pojawiła się owa szczególna, podszyta konsumpcyjną nudą pogoń za niemożliwą podnietą. Jedna włoska knajpa szczyci się tym, iż do ciasta na pizzę dodaje wodę sprowadzoną prosto z Morza Śródziemnego – i w takowej gotuje makaron. Dzięki temu londyński pasibrzuch może poczuć się jak rybak na łódce, który podczas wielodniowego połowu wystawiał kociołek za burtę, żeby nie marnować do gotowania skąpych zapasów słodkiej wody w beczce.

Pomijam ekologiczny aspekt wożenia wody samolotem. Mam za to poważne obawy zdrowotne: znając stosunek Włochów do oczyszczania ścieków i skażeń np. w Neapolu, mam błogą nadzieję, że dostawca wody pobiera ją z akwenu wystarczająco odległego od brzegu. Czas pokaże, co się zalęgnie w żołądkach klientów, przyzwyczajonych do innego garnituru toksyn i bakterii w londyńskiej kranówce.

Ideolodzy zamykania się na uchodźców uczynili z wędrówek pasożytów temat obarczony ohydną konotacją. Tymczasem jest to istotnie problem, tyle że sami sobie napytaliśmy biedy, goniąc za próżnymi zachciankami. Oto w Apulii dokonuje się zagłada parusetletnich gajów oliwnych, które od starożytności były tam opoką rolnictwa. Wyżera je bakteria Xylella fastidiosa, zawleczona do szkółki drzewek ozdobnych na peryferiach jednego z miast wraz z jakimiś egzotycznymi sadzonkami z Kostaryki.

Choroba na razie jest nieuleczalna. Jedyne, co można robić, to wycinać zarażone drzewa, ale również całe zdrowe gaje w promieniu kilkuset metrów. Dramatyczny opór stawiają zrozpaczeni właściciele, nierozumiejący, dlaczego mają tracić jedyne źródło utrzymania (odtworzenie gaju trwa kilkadziesiąt lat). Wspierają ich też ekolodzy, ocierający się niestety o granicę antynaukowej hucpy (głoszą, jakoby naukowcy sami wypuścili mikroba, żeby dostać potem fundusze na jego zwalczanie, albo inne banialuki analogiczne do spiskowych rojeń antyszczepionkowców). Jeśli się doda do tego niesprawność włoskiego państwa, które woli nie interweniować, pomimo monitów Brukseli, to wychodzi z tego pesymistyczna mapa coraz szerszego zasięgu zarazy. Jeśli Xylella wylezie dalej i zawita kiedyś do Hiszpanii, to oliwę będziemy oglądać przez szybkę w luksusowych sklepach.

Przeprosimy się wówczas z rzepakiem, który tak maluje nam ojczyznę piękną żółcienią w maju.

Podobnie nierówna walka z coraz to nowym paskudztwem toczy się zresztą u nas, właśnie w tym sezonie, na plantacjach truskawek, rośliny tak zmutowanej, że zatraciła naturalne zdolności obrony. Plantatorzy truskawek narzekają zawsze na klimat i przeciwności jeszcze bardziej niż winiarze, też przecież znani z obsesji na punkcie pogody. Już ładnych paręnaście lat świadomie wypytuję ich o kondycję i zbiory, wędrując po targach i hurtowniach, i słyszę co roku, że to zły rok: za mokro i dalej pada, za sucho i nie pada wcale, za zimno, za ciepło, przymrozek, grad i szarańcza – zawsze połowę plantacji szlag trafił, a druga, panie kochany, nic z tego prawie nie zbiorę! Spieszmy się zatem jeść, zanim zostaną nam na rynku tylko chińskie – te wyglądają tak, że nawet podlanie ich morską wodą z Neapolu im nie zaszkodzi. ©℗

Rzadko truskawki aż tak mi się nudzą, żeby mi się chciało je „kulinarnie” rozwijać. Czasem odkładam najładniejsze okazy i maceruję je z octem balsamicznym i mielonym pieprzem, dzięki czemu dzieci ich nie tkną. Dobrym pomysłem jest dodanie lekkiego akcentu migdałowego – możemy zrobić coś w rodzaju aromatyzowanego kremu angielskiego. Z grubsza siekamy 200 g migdałów, prażymy je na sucho w garnku, aż zaczną mocno pachnieć, zalewamy 250 ml mleka i 250 ml śmietanki, podgrzewamy na wolnym ogniu, starając się nie zagotować, odcedzamy. Po wystudzeniu używamy do przygotowania kremu: 5 żółtek ucieramy z 200 g cukru, dolewamy migdałowe mleko ze śmietaną i podgrzewamy delikatnie w kąpieli wodnej, mieszając, aż zgęstnieje. Jeden z moich mentorów kuchennych, Mark Bittman z „New York Timesa”, robi ten krem „na pałę” – tzn. wrzuca do garnka wszystko naraz: uprażone migdały, mleko, śmietanę, cukier i żółtka, po czym miesza i podgrzewa wprost na gazie. To jednak ryzykowne, prawie zawsze mi się zwarzy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2017