Litania

W swoich uprzedzeniach, wahaniach, wadach charakterów, dziwactwach i ograniczeniach, święci są ludźmi takimi jak my i ci, których spotykamy. Zranieni przez grzech i ograniczeni przez swoją stworzoność, nie mają inteligencji aniołów.

06.11.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

W lutym 1943 r., w okupowanym przez Niemców Paryżu, aresztowano Rosjanina, prawosławnego duchownego o. Dymitra Klepinina. Ciążyło na nim oskarżenie o dostarczanie fałszywych dokumentów Żydom. Przesłuchiwał go Hans Hoffman, oficer gestapo mówiący po rosyjsku. Zachował się fragment protokołu.

Hoffman: "Czy jeśli cię wypuścimy, dasz słowo, że nie będziesz nigdy więcej pomagał Żydom?". Klepinin: "Nie mogę czegoś takiego powiedzieć. Jestem chrześcijaninem i muszę postępować tak, jak postępuję". Hoffman (bijąc go w twarz): "Jak śmiesz, ty miłośniku Żydów, mówić, że pomaganie tym świniom jest twoim chrześcijańskim obowiązkiem!". Klepinin, wskazując na figurę na krzyżu, jaki księża prawosławni noszą na piersiach: "A czy zna pan tego Żyda?". Rok później o. Dymitr zginął w Buchenwaldzie.

Mniej więcej od marca 1968 r. wspominam go często, jako jednego z setek albo tysięcy (dlaczego nie setek tysięcy?) innych, którzy w tamtych strasznych czasach wiedzieli, że nie mogą nie pomagać skazanym na śmierć. Było wśród nich niemało katolickich księży i zakonnic, także moich rodaków. Wspominam jednak prawosławnego Rosjanina dla powodów, które Jan Paweł II wyraził w słowach "mamy przed naszymi oczyma ekumenizm męczenników i świętych, to jest świadectwo tylu synów i córek różnych Kościołów i wspólnot eklezjalnych, których przykład jest już dziedzictwem podzielanym przez wszystkich chrześcijan".

Argumenty prokonsula

Z końca II wieku pochodzi relacja z przesłuchania 12 chrześcijan w Kartaginie. Prokonsul Saturnin w niczym nie przypomina gestapowca. Uprzejmie tłumaczy, że on sam także jest człowiekiem pobożnym, a religia jest sprawą najprostszą: trzeba tylko złożyć przysięgę na bóstwo Cesarza i modlić się o jego pomyślność. Zostawia oskarżonym 30 dni na przemyślenie. Oni powtarzają: "Nie popełniamy żadnych przestępstw, płacimy podatki, modlimy się za pomyślność Cesarza, przysięgać na bóstwo nie będziemy, jesteśmy chrześcijanami". "Publiusz Wigeliusz Saturnin, prokonsul, odczytuje wyrok: »Sperat, Nartzal, Cittynus, Donata, Westia i Sekunda oraz pozostali przyznali się, że żyją na sposób chrześcijan. Ponieważ z uporem przy tym trwają, pomimo danej im szansy powrotu do obyczajów Rzymu, zostają skazani na ścięcie«". Imiona męczenników wskazują, że byli niewolnikami pochodzącymi spośród ludności miejscowej, uznano ich więc za protomartyres, pierwszych męczenników Afryki.

Nie zawsze pozostajemy jednak głusi na argumenty prokonsula. Czy życie nie jest ceną zbyt wielką, żeby ją płacić dla gestu raczej symbolicznego? W postawie przyjęcia nieuniknioności męczeństwa jako ceny uczciwości wobec siebie samego kryje się tajemnica, misterium, mistyka. Tak wielu ludzi różnych pokoleń i języków, a wśród nich wielu chrześcijan decydowało się płacić drogo za wierność sobie - trudno ze spokojnym sumieniem odwrócić się od ich świadectwa. Pamiętam o nich, bo płynie stąd jakby promień światła w mrok moich rozterek i decyzji. Wspominam ich, bo w pewien sposób wiem na pewno, że są po mojej stronie w godzinie próby.

Dla ciebie, zabłąkany bracie...

W roku stanu wojennego niektórzy z nas znaleźli się wprawdzie daleko od autentycznego męczeństwa, ale blisko prawdziwej pokusy. Tym, którzy zostali wtedy internowani, obiecywano wolność, jeśli podpiszą tzw. deklarację lojalności wobec władz państwowych; tym, których tylko wzywano na rozmowy, grożono utratą wolności albo pracy. Wysłałem gryps do o. Piotra Rostworowskiego, mnicha w pustelni kamedulskiej, z pytaniem, jakie jest według naszej tradycji właściwe rozstrzygnięcie w tej sytuacji. Odpowiedział listem przemyconym do aresztu, że wobec propozycji, która w jaskrawej dysproporcji stawia jeden podpis pod wyglądającym prawie niewinnie dokumentem a wolnością, należy zachować szczególną czujność i oczywiście go nie podpisywać. Tradycja dostrzega w takich sytuacjach rodzaj diabelskiego targu i przypomina, że w kuszeniu na pustyni demon za jeden pokłon obiecywał wszystkie ziemskie królestwa. Nietrudno to zrozumieć, bo ten wymuszony gest to próba odebrania nam poczucia godności osobistej.

Znacznie wcześniej o. Piotr udzielał mi rad dotyczących osobistego stosunku do oficera prowadzącego przesłuchanie albo do pani śledczej. Powiadał, że są to zapewne osoby żyjące w mroku wielkiej podejrzliwości wobec wszystkich, że znają ludzi od najgorszej strony i trzeba starać się im choć trochę przywrócić wiarę w człowieka. Jest to dobry powód, aby zachowywać się godnie. Lęk przed grożącymi nam przykrościami nie jest tak straszny, jak lęk przed zgorszeniem bliźniego. Na pytanie, dlaczego odmawia się zeznań, dobrze więc odpowiadać: "Dla ciebie, drogi mój, zabłąkany bracie lub siostro, to robię, żebyś wiedział, że są ludzie, którzy i ciebie nikomu nie zdradzą, gdyby się kiedyś odwróciły role".

A to się w życiu zdarza. I się zdarzyło. W dwóch aktach, przedzielonych okresem transformacji ustrojowej w naszym kraju. W obu momentach miałem wrażenie, jakby stał przy mnie o. Piotr. Wspominam go co dzień.

Bóg jak cebula

Przed Mszą papieską inaugurującą pontyfikat Jana Pawła II, przed Bazyliką, słuchał mojej spowiedzi ks. Janusz Pasierb. Powiedział: "Pamiętaj, że tu, gdzie dziś widzisz purpury, złoto, koronowane głowy, niespełna dwa tysiące lat temu ginęli skromni ludzie, których imion przeważnie nie znamy, pamiętani dziś tylko czasami jako protomartyres Romani, pierwsi męczennicy Rzymu. I to są przodkowie nas, katolików obrządku łacińskiego, największego i najwspanialszego z wyznań chrześcijańskich".

Wspominam ich zawsze, ilekroć porywa mnie uzasadniona duma z bycia katolikiem, a nie np. jakimś sekciarzem albo pogrążonym w błędach relatywizmu agnostykiem. Gdybym miał odwagę żyć zgodnie z moimi przekonaniami w starożytnym Rzymie lub w jego północno-afrykańskich posiadłościach, byłbym prawdopodobnie uważany za członka jakiejś mętnej sekty lub niebezpiecznego dla społeczeństwa ateistę.

Św. Tomasz z Akwinu miał powiedzieć przed śmiercią o swoich dziełach, że to wszystko słoma. Karl Barth, którego dzieło wyrastające z tradycji protestanckiej nazywane jest epokowym, mówił: "Aniołowie będą się śmiać z mojej teologii". A co powiedzieć o mojej żałosnej, schematycznej teologii? Nie potrzeba inteligencji aniołów, żeby dostrzec w niej sporą dozę groteski i absurdu, na które ja, ograniczony przez moją stworzoność, jestem nieuleczalnie ślepy. Wspominam św. Tomasza z Akwinu i tylu innych mistrzów, ilekroć mam ochotę z przesadną powagą traktować własne opinie.

Pamiętam o nim też z innej racji. Powiada Tomasz, że potrzeba nam wiele różnych wyobrażeń Boga. Potrzebujemy zwłaszcza takich, które są ze sobą sprzeczne, także groteskowych i nie dających się ze sobą pogodzić. Im więcej mamy takich obrazów, mówi ("Summa Theologiae" Ia, 1,9), tym mniejsze niebezpieczeństwo, że będziemy nasze wyobrażenia o Nim utożsamiać z Bogiem. Wolę Jego obraz jako starca z siwą brodą, bo nie mam wątpliwości, że nie jest to portret, od bardziej subtelnych pojęć, takich jak "grunt istnienia" albo "przedmiot troski ostatecznej". Lubię też pochodzącą z tradycji prawosławnej opinię, że Bóg jest jak cebula: dobry i wyciska łzy.

Coraz częściej odczuwam rodzaj serdecznej wdzięczności, wspominając angielskiego dominikanina, który pomógł mi spotkać Akwinatę. A wraz z nimi powracam pamięcią do wielu innych, żywych i umarłych filozofów, teologów, pisarzy, poetów. Gdzie byłbym dzisiaj bez Simone Weil, Etty Hillesum, Flannery O’Connor, Hanny Malewskiej albo Anny Morawskiej, która pomagała mi spotkać Tomasza Mertona, Teilharda de Chardin i nade wszystko Dietricha Bonhoeffera?

Miliony w łupinie

Jeśli życie jest jak żegluga w łupinie przez ocean, to uczy ono także, że w takich łupinach żeglowały przed nami miliony milionów innych ludzi. Wielu przeszło przez podobne doświadczenia, wielu przez znacznie straszniejsze burze. Od jednych płynie światło, zdumiewająco pomocne, jeśli się dobrze wpatrywać. Od innych - naglące wołanie o pomoc, od którego też dobrze się nie odwracać. Od wielu płynie blask zdumiewającej natury, o którym czasami powiemy, że jest nadprzyrodzony. Niekiedy dostrzegamy go tylko my i tylko my wiemy, jak był nam pomocny; niekiedy blask ten rozświetla horyzont; niekiedy światła widocznego dla wielu nie potrafimy dostrzec.

Bywa też światło złudne, którego się trzeba strzec. Światło dobre, piękne, prawdziwe nazywamy blaskiem świętości. W tradycji chrześcijańskiej przedstawia je złocista aureola, którą malarze otaczają wizerunki niektórych postaci. Nie wydaje mi się to tylko konwencją. Ikona jest rodzajem malarstwa realistycznego, tylko że przedmiotem uwagi jest inna niż potoczna rzeczywistość.

Czy to światło jest nam zawsze dostępne? Tak, trzeba przypomnieć sobie osobę i na krótko choćby zatrzymać na niej wzrok. Czasami można odtworzyć jedną scenę, czasami całe życie świętego albo okoliczności jego śmierci. Praktyka pokazuje, że dobrze i pobożnie jest wspominać inne osoby dla nas ważne. Niekiedy dobrze posłużyć się wyobraźnią. Joannie d’Arc, gdy mówiła, że słyszy głosy z Nieba, ktoś ponoć powiedział, że to są twory jej wyobraźni. Miała odpowiedzieć, że tak, ale Bóg zwykł przecież także w ten sposób mówić do nas.

Czy są prawdziwi święci?

Przypomnienie sobie kogoś bywa początkiem modlitwy albo rodzajem modlitwy. Nawet jeśli to tylko przypomnienie sobie imienia. Świadectwem jest starożytna praktyka powtarzanych przez pokolenia, zdumiewających słów rzymskiego kanonu eucharystycznego. Słyszymy wtedy: "pamiętaj Panie" (memento Domine) i dalej, że zjednoczeni ze czcią wspominamy (communicantes et memoriam venerantes) Marię Pannę, a po niej i apostołów, i Cypriana, i Wawrzyńca, i Kosmę, i Damiana. Często pamięć ma w języku biblijnym i liturgicznym znaczenie mocniejsze i bardziej konkretne niż to, które nadajemy jej w języku codziennym: jest znakiem uobecnienia, aktualizacji, włączenia w naszą teraźniejszość. Czy w samym sercu Eucharystii nie jesteśmy in memoriam Domini? Wyrażenie communicantes, które w liturgii mszalnej przetłumaczono jako "zjednoczeni z całym Kościołem", ma też bardzo podstawowe znaczenie: jesteśmy połączeni tak realnie, że aż tworzymy jedno ciało.

Zwykłe wspomnienie może przełamywać bariery poczucia samotności, skupienia na swoich sprawach. Wprowadza nas w rzeczywistość, w której choćby odległym echem jest obecne to, co tradycja nazywa obcowaniem świętych, sanctorum communionem. Także człowiek, który nie jest pewien, czy są w ogóle prawdziwi święci albo czy święci naprawdę przebywają w niebie, albo czy modlą się za nami, albo czy jego modlitwa wstawiennicza może mieć jakiekolwiek znaczenie - także on pamiętać może o kimś, kto był dobry, dzielny, wytrwały. Czasem to pierwszy, czasem jedyny możliwy krok w kierunku modlitwy. Czasami na pół mechanicznie powtórzony zwrot odzyska swoją głębię, gdy go powtórzymy po łacinie: przyjacielu mój memoriae sacrae, matko moja memoriae sacrae.

"Wspomnienie" nie jest dobrym słowem, aby do tego zachęcić. W kalendarzach liturgicznych znajdujemy "wspomnienie dowolne" albo, co gorsza, "wspomnienie obowiązkowe" świętych patronów. Dla profesjonalistów są to precyzyjne terminy, ale dla niejednego ucha brzmią nawet mniej uroczyście i pobożnie niż tradycyjny zwrot "świętych obcowanie". Warto odnaleźć ich przybliżone odpowiedniki w codziennym języku po to, by odkrywać, że religia jest bliska życiu, a życie ma religijne wymiary. To samo dotyczy świętych Pańskich.

Ciemna noc ducha

Niewątpliwie święci byli ludźmi głębokiej wiary, ale "ciemna noc ducha" jest aż nazbyt często cytowanym pojęciem z dzieł św. Jana od Krzyża, które ma nie tylko mistyczne głębie. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus przeżywała w czasie swojej śmiertelnej choroby nie tylko udręki ciała, ale straszliwe wątpliwości. Matka Teresa z Kalkuty, jak wynika z opublikowanych po jej śmierci listów do kierownika duchowego, miała okresy, kiedy "niebo" było dla niej pustym pojęciem.

Wiekom gorącej pobożności wydawało się nie do pomyślenia, by święci grzeszyli czy też mogli grzeszyć po swoim nawróceniu. Synody jednak potwierdziły, że święci wypowiadają słowa Modlitwy Pańskiej "i odpuść nam nasze winy" szczerze, nie zaś jak obłudnicy. I chociaż wiele cnót praktykowali w stopniu heroicznym, a za grzechy pokutowali, to jednak gdyby ktoś rozpaczał nad grzesznym stanem swojej duszy, uważając, że po występkach, które popełnił, nikt i nic nie może mu pomóc (taka rozpacz sama w sobie jest strasznym grzechem), to tradycja duchowa zapewnia, że nie ma takiego grzechu, którego by przed nim nie popełnili jacyś święci.

Nieodżałowany ks. Henryk Fros, jezuita, o św. Irenie, cesarzowej bizantyjskiej, pisze w obszernym biogramie, że "umiała odzyskać utraconą władzę, chcąc ją zaś ugruntować i zabezpieczyć w r. 797 kazała oślepić syna. Potomność prędko zapomniała o jej żądzy władzy i o bezwzględnych środkach, jakimi się przy niej utrzymywała. Hagiografowie uwypuklili przede wszystkim jej zalety". Nie ją jednak zwykle wspominam, gdy przerażają mnie moje grzechy, ale raczej świętą pokutnicę Marię Magdalenę i dobrego łotra, czczonego pod imieniem świętego Dyzmy.

Czy święci byli ludźmi miłymi i uprzejmymi? Gromy gniewu, które miotał na przeciwników św. Hieronim, i dziś brzmią strasznie. O św. Alojzym Gonzadze mówi kronika nowicjatu: "Dzisiaj byliśmy na bardzo miłym spacerze; Alojzego na szczęście nie było z nami". Nie mogę powiedzieć, że lubię militarną retorykę wielkiego Maksymiliana Kolbe, odkąd przeczytałem jego tekst, w którym mówił, że różaniec jest mieczem, a medalik kulką rycerza Niepokalanej. Ponieważ jednak w życiu także spotykam ludzi, których nie lubię, zdarza mi się tych świętych wspominać. Uczę się, że moich antypatii nie podziela Pan Bóg.

Każde ze stworzeń

Nawet w czasach, kiedy tak bardzo potrzebujemy autorytetów, potwierdzona uroczyście opinia o świętości osoby nie rozciąga się na orzeczenie o stopniu prawdziwości jej sądów. O. James Brodrick, wspaniały irlandzki jezuita, o moim ukochanym św. Franciszku Ksawerym, żyjącym w czasach inkwizycji, powiada: "Jest to naprawdę smutne, gdy widzi się człowieka o sercu tak czułym i skłonnym do litości, jak św. Franciszek, wplątanego w te okrutne czyny; nie miał on jednak wyboru, a ponadto jest bardzo prawdopodobne, że uważał wyroki za słuszne. W jego pojęciu herezja była największym złem na świecie, ponieważ pociągała za sobą zgubę dusz. Jego postawa była odwrotną stroną namiętnego umiłowania dusz, które go pochłaniało bez reszty i którego zaledwie domyślać się może nowoczesny niewierzący liberał i humanista".

W innym miejscu czytamy: "Wiedza św. Ignacego o ludach niechrześcijańskich była nad wyraz ograniczona. Na początku swego nawrócenia spotkał w Hiszpanii Maura i zastanawiał się, czy nie należy zabić tego psa". Wspominam św. Franciszka Ksawerego i św. Ignacego Loyolę codziennie, z setek powodów, ale zawsze też wtedy zastanawiam się, które z moich poglądów, dzielonych z większością intelektualnych i religijnych elit mojej epoki, z perspektywy kilku dziesiątków albo setek lat okażą się przesądami, skoro ludzie tak genialni, o tak czystym sercu, błądzili w prostych dziś sądach moralnych?

W swoich uprzedzeniach, wahaniach, wadach, dziwactwach i ograniczeniach, święci są ludźmi takimi jak my, jak ci, których spotykamy na co dzień. Ograniczeni przez swoją stworzoność, nie mają inteligencji aniołów, są jak my zranieni przez grzech. Ale to przecież dzięki nim słyszymy ze wszystkich stron świata i wszystkich pokoleń czystą, świętą, jasną nutę hymnu, pieśni stworzenia:

Pochwalony bądź, mój Panie, przez tych,

którzy dla Twojej miłości

przebaczają i sami znoszą wszelkie słabości.

Błogosławieni, którzy w ciszy znoszą udręki,

albowiem koronę przyjmą z Twojej ręki.

Przez naszą siostrę Śmierć cielesną bądź

pochwalony, mój Boże,

przed którą żaden żywy człowiek uciec

nie może,

biada tym, których w grzechu śmiertelnym

zastanie,

błogosławieni, którzy umrą w Twojej woli,

Panie,

albowiem druga śmierć ich nie zmoże.

Niech chwali i wielbi mego Pana każde

ze stworzeń

i dziękuje,

i służy mu w wielkiej pokorze.

Wspominając wszystkich świętych i pociągnięty ich przykładem, ośmielam się powtarzać dzisiaj te słowa św. Franciszka z Asyżu (teraz w ulubionym przekładzie Jarosława Mikołajewskiego).

KRZYSZTOF ŚLIWIŃSKI (ur. 1940) jest doktorem biologii. Wiele lat spędził w Afryce - ostatnio, w latach 2000-04, jako ambasador w RPA. Działacz opozycji demokratycznej oraz współpracownik "TP" i "Znaku" od lat 60.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2005