Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeśli idzie o szczepionki, to najnowszy nasz pomysł ma symptomy – jak zawsze – koncepcji przełomowej. Mniemamy oto, że niejako przy okazji szalejącej epidemii i akcji szczepionkowej trzeba by też zacząć szczepić ludzi przeciw wściekliźnie. Można by robić to tak samo, jak czyni się z lisami. Oto nad areałem objętym akcją latają samoloty zrzucające ciastka ze szczepionką. Lis – popatrzmy – idący do pracy w kurniku znajduje ciastko, zjada je, macha kitą i tarza się w trawie z miłości do drobiu. Dzięki tej prostej metodzie lisy są dziś, jak jeden mąż, do rany przyłóż i wszyscy to wiemy.
Można by takoż czynić z ludźmi. Wyobrażamy sobie to tak, że nad miastami i wsiami latają samoloty i zrzucają szczepionkę przeciw wściekliźnie, rozcieńczoną w małych formatach, dajmy na to agrestówki, ale może być też truskawkówka. Człowiek idący do pracy, powiedzmy na rynku bądź to na podwórzu swego gospodarstwa, znajdowałby buteleczkę i wychylałby ją ku radości nas wszystkich, a ku rozpaczy mediów i polityków żyjących z chamstwa i nienawiści.
Akcja taka, to znaczy ten sposób przyjmowania szczepionki, miałaby niesłychane walory motywacyjne i edukacyjne. Bardzo prędko Polska stałaby się krajem sensacyjnie wolnym nie tylko od nienawiści, ale i od antyszczepionkowców. Ruch antyszczepionkowy, popatrzmy, uległby szalonemu zmarginalizowaniu. No więc w czasach, w których wszyscy wokół siedzą z opuszczonymi rękami, taka inicjatywa byłaby miłą, dającą nadzieję – każdy to powie – odmianą. Rzecz jasna liczymy, że nasza inwencja nie pozostanie bez nagrody finansowej albo rzeczowej, a władze wakcynologiczne zdobędą się na miły gest i prześlą nam choćby honorowy dyplom.
Przejdziemy teraz do wplecionego powyżej motywu opuszczonych rąk. Otóż z rozczarowaniem i bezrefleksyjnym żalem określone media odnotowały, że aż trzydzieści jeden procent obywateli nie jest zainteresowanych nagraniami, na których mesjasz polskiej katoprawicy w dwie godziny użył ponad dwieście pięćdziesiąt razy najpopularniejszego polskiego słowa.
Ten brak zaciekawienia jest o tyle nowy, że przez wiele lat nagrania, na których najpopularniejsze polskie słowo występowało w mniejszym stężeniu, budziły w masach pobudzenie, refluksy moralne, naprężenie mięśni gładkich i prążkowanych, a wszystko to razem przekładało się ponoć na decyzje wyborcze. Skąd to znudzenie? Odpuszczenie? Brak reakcji? Pomyślmy.
Być może ludzie wcale nie chcą słuchać, jak mesjasz katoprawicy łamie prawo i niszczy swoją rodzinę, posługując się przy tym najwstrętniejszym językiem i metodami. Jest to domniemanie, rzec trzeba, cacane. Naszym skromnym, ale surowym zdaniem prawdziwych przyczyn jest kilka. Po pierwsze, winne jest uczucie przesytu tak licznymi w Polsce spektaklami w sferze audio i zupełny brak nagrań wideo. Po drugie – temu też nie da się zaprzeczyć – spada popularność nagrań w ogóle, nie tylko tego ostatniego – uderza w nich bowiem monotonia narracyjna i przykra skromność środków wyrazu, zła polszczyzna i język branżowy, niepojmowalny dla publiczności szerszej. Po trzecie, najpopularniejsze polskie słowo i jemu podobne używane są wciąż w tych samych kontekstach, to jest niszczenia komuś kariery, życia prywatnego, złodziejstwa i korupcji. To się ludziom jednak jakoś nudzi, zwłaszcza jeżeli jest opowiedziane źle, za długo i za często. Zważmy, że boski dar narracji to nie jest coś, czym polski polityk mógłby się chwalić, nawet w swoim okręgu wyborczym, a co dopiero na niwie szerszej. Smutny średniak w parlamencie posługuje się w porywach pięćdziesięcioma słowami, z czego dwadzieścia to przekleństwa, taka jest prawda.
Po czwarte w końcu, chwila zastanowienia powinna pozwolić nam na stwierdzenie, że wulgaryzmy, podobnie jak dowody na złodziejstwo, stręczycielstwo, polityczny nierząd, zatrudnianie rodzin, cokolwiek z tej puli czynów ongiś haniebnych, nie mają żadnego znaczenia, czy, jak kto woli, przełożenia na życie publiczne. To na razie teoria. ©℗