Lewicy strach przed historią

Dlaczego w Polsce nie istnieje dziś lewicowa polityka pamięci – i dlaczego jest ona pilnie potrzebna.

09.08.2015

Czyta się kilka minut

Przed debatą „Okrągły Stół – doświadczenie polskie czy uniwersalna metoda na demokratyzację”. Od lewej: rzecznik SLD Dariusz Joński, Aleksander Kwaśniewski, Adam Michnik, Leszek Miller i Jerzy Wenderlich. Sejm, luty 2014 r.  / Fot. Sławomir Kamiński / AGENCJA GAZETA
Przed debatą „Okrągły Stół – doświadczenie polskie czy uniwersalna metoda na demokratyzację”. Od lewej: rzecznik SLD Dariusz Joński, Aleksander Kwaśniewski, Adam Michnik, Leszek Miller i Jerzy Wenderlich. Sejm, luty 2014 r. / Fot. Sławomir Kamiński / AGENCJA GAZETA

Często ostatnio słychać tezę, że w polskiej polityce głos lewicy zamiera lub funkcjonuje jedynie na obrzeżach życia publicznego, gdyż w głównym nurcie dominują dwie partie prawicowe: jedna bardziej konserwatywna (PiS), druga bardziej liberalna (PO). Jakie są tego przyczyny? Wolno postawić tezę, że wśród licznych słabości lewicy jedną z ważniejszych jest kompletna abdykacja ze sfery szeroko rozumianej polityki historycznej. To kapitulacja tym bardziej dotkliwa, gdyż odbywa się w sferze wyobrażeniowej i tożsamościowej, która ma w Polsce duże znaczenie.

To wręcz niepojęte, ale gdy dziś – 26 lat po odzyskaniu niepodległości – myślimy o polskiej lewicy, nie przychodzi nam do głowy jako pierwsze skojarzenie np. 11 listopada 1918 r. Można odnieść wrażenie, że nurt niepodległościowy – czy też, używając kategorii XIX-wiecznej: narodowowyzwoleńczy – w ogóle nie dotyczy lewicy! Tymczasem to straszliwa nieprawda, a jeśli chodzi o wkład socjalistów w powstanie II RP, wręcz absurd. Cóż jednak robić, skoro za tę sytuację odpowiada dziś sama lewica.

Wybierzmy przyszłość?

Winnym za ten stan rzeczy jest zwłaszcza Sojusz Lewicy Demokratycznej, umierający na naszych oczach. Przez lata SLD, jako postkomunistyczny spadkobierca PZPR, zawłaszczał dla siebie całą lewicową przestrzeń – chcąc nie chcąc, skazując i redukując lewicową tożsamość do obrony „dokonań” PRL-u. Drugą stroną tego medalu był rok 1995 r., gdy startujący w wyborach prezydenckich Aleksander Kwaśniewski rzucił slogan „Wybierzmy przyszłość!”. Była to prosta kalkulacja: skoro komunizm źle się kojarzy, a obrona systemu, który miał krew na rękach, po osi zwykłego resentymentu nie wystarczy, trzeba „uciekać do przodu” – negując przeszłość jako całość i sprowadzając ją do szkodliwego zabobonu.

Argumentacja, że dla III RP ważniejsze jest „tu i teraz” niż jakakolwiek tradycja historyczna, trafiała wtedy na podatny grunt. Historia w III RP miała być traktowana niczym zbędny balast, który może podważyć fundamenty właśnie budowanego demokratycznego porządku. Postkomunistyczne hasło „Wybierzmy przyszłość!” – wraz z typowo lewicowym modernistycznym sztafażem – trudno było wtedy zanegować. I to ten właśnie zwrot najbardziej zaciążył – i wciąż ciąży – nad całą lewicą, także tą o nie komunistycznym rodowodzie.

Grzech pierworodny

Ale nie tylko Kwaśniewski i Miller są za tę sytuację odpowiedzialni. Polityczny grzech pierworodny leży też po stronie solidarnościowej lewicy, uosabianej głównie przez byłych członków Komitetu Obrony Robotników (czy też jego ówczesnego „lewego skrzydła”). To oni po przełomie 1989 r. – zamiast tworzyć nowoczesną socjaldemokrację, naturalną dla ich poglądów – postanowili zostać liberałami, trochę podług klucza towarzyskiego.

Tymczasem jeszcze w 1977 r. Adam Michnik w książce „Kościół, lewica, dialog” – pracy kluczowej dla tzw. lewicy laickiej – pisał: „Tak pojmowana lewica głosi idee wolności i tolerancji, idee suwerenności osoby ludzkiej i wyzwolenia pracy, idee sprawiedliwego podziału dochodu narodowego i równego startu dla wszystkich; zwalcza zaś: szowinizm i ucisk narodowy, obskurantyzm i ksenofobię, bezprawie i krzywdę społeczną. Program lewicy to program antytotalitarnego socjalizmu”.

Historia potoczyła się inaczej – i w latach 90. ani Michnik, ani nikt inny z ówczesnych polityków Unii Demokratycznej (a potem Unii Wolności) nie chciał realizować tego programu. A skoro odrzucono klasycznie lewicową wizję, także jej bohaterska przeszłość nie była aż tak potrzebna.

Pamięć nie w modzie

Pierwsza dekada III RP w ogóle była czasem, gdy historia i pamięć nie były w modzie. Tym bardziej wzdrygano się przed nią z lewej strony, im częściej sięgała po nią prawica, również w walce politycznej. Mieliśmy więc do czynienia z czymś, co można by nazwać spiralą lub samonapędzającą się przepowiednią. Postkomuniści (z racji swych biografii) i była lewica laicka (z nie do końca zrozumiałej decyzji) tym bardziej „wybierali przyszłość”, im bardziej przeszłością interesowała się prawica i konserwatyści.

Powstanie w 1999 r. Instytutu Pamięci Narodowej nie zmieniło tego podziału. I tak, na czele tych, którzy zwalczali Instytut, od zawsze był SLD. Co prawda dla ludzi solidarnościowej lewicy IPN nie stanowił problemu (koalicja AWS-UW jak jeden mąż zagłosowała za jego powstaniem, a Jan Lityński z ramienia UW był twarzą tego wsparcia), jednak na zasadniczy zwrot i dostrzeżenie wagi historii dla politycznej tożsamości było już za późno.
Za późno było też na spójną i wiarygodną lewicową politykę historyczną. Byli KOR-owcy przespali ten moment. Być może taka sytuacja była nie do uniknięcia, nie była ona jednak aż tak bezalternatywna. Dobrze pokazały to, ostatecznie zakończone klęską, próby stworzenia przez Ryszarda Bugaja i Karola Modzelewskiego niekomunistycznej socjaldemokracji – czego tylko namiastką była Unia Pracy.

Pużak wyklęty

Zaznaczmy tu rzecz oczywistą w Niemczech, ale nadal nieoczywistą w Polsce: polityka historyczna czy też polityka pamięci to całość działań podejmowanych wobec historii przez państwo i instytucje publiczne – pojęcie samo w sobie neutralne, jak np. polityka społeczna. Tymczasem w pierwszej dekadzie III RP same zwroty „polityka historyczna” czy „polityka pamięci” uznawano na lewicy za podejrzane. Niewiele osób związanych z lewicą próbowało dostrzec zalety wiążące się z kształtowaniem świadomości historycznej i wzmocnieniem publicznego dyskursu o przeszłości.

A przecież idealnym przykładem pozytywnie prowadzonej polityki pamięci była II RP. Państwo, wskrzeszone po 123 latach zaborów, potrzebowało konstytutywnych mitów. Takim okazała się tradycja Powstania Styczniowego, skądinąd wydarzenia świetnie pasującego do lewicowej kosmologii narodowej. Powstanie 1863 r. było wydarzeniem, które znakomicie wiązało rodzące się po 1918 r. państwo z etosem walki o niepodległość. Z jednej strony było na tyle odległe, że nie budziło aktualnych sporów, z drugiej – wciąż pamiętane.

Czy dla polskiej lewicy w III RP takim symbolem nie mogła być Polska Partia Socjalistyczna? Czy historia PPS-WRN – socjalistycznego podziemia z czasu niemieckiej okupacji, którego uczestnicy byli po 1945 r. represjonowani w PRL-u – nie byłaby świetnym przykładem konstruującym narrację historyczną lewicy? Albo czy lewicowym „żołnierzem wyklętym” nie mógłby być lider PPS Kazimierz Pużak, sądzony w mos- kiewskim „procesie szesnastu” i zamęczony potem w stalinowskim więzieniu?

Napisać, że polska lewica ma piękną, patriotyczną, a nade wszystko jeszcze XIX-wieczną powstańczą tożsamość, którą można z ogromną siłą rażenia dyskontować w sporach z prawicą, to nie napisać nic. Fakty te winny być „oczywistą oczywistością” – tymczasem okazują się nieznane i muszą być dla świadomości ogółu odkrywane.

Przygodny naród

Brak pozytywnego myślenia, czy wręcz iner- cja w myśleniu o historii, ma dalszy ciąg nie tylko w kręgach politycznych. Problem dotknął też tzw. lewicę akademicką i intelektualną. Przykładem „Krytyka Polityczna”. Myślę, że mam prawo to głośno wyartykułować nie tylko jako historyk, ale też jako człowiek kiedyś związany z tym środowiskiem. Odnoszę wrażenie, że większość ludzi działających w „Krytyce Politycznej” zwyczajnie boi się i nie rozumie historii. A co za tym idzie, nie widzi potrzeby stworzenia czegoś, co można byłoby nazwać terminem: lewicowa polityka historyczna.

Cenię niektóre tytuły wydawane przez „Krytykę Polityczną” w serii „Historia”. To poważne rzeczy – w odróżnieniu od tzw. „Niezbędnika historycznego lewicy”, wyprodukowanego w 2013 r. przez SLD-owski think tank Centrum im. Daszyńskiego (autorzy tej propagandowej broszurki, pełnej przemilczeń i wybielającej PRL, powinni zmienić patrona na Gierka). Owszem, książki wydawane przez środowisko Sierakowskiego – jak biografia Ciołkosza autorstwa Andrzeja Friszkego, nowe spojrzenie na Brzozowskiego czy praca Timothy’ego Snydera o Kelles-Krauzem – to pozycje ważne, wypełniające lukę w historiografii.

Nie w tym jednak rzecz. Problemem jest, że wokół żadnej z tych prac nie odbyła się poważna publicystyczno-historyczna debata, której osią byłaby lewicowa tożsamość narodowa (bo nie były nią spotkania autorskie). Nie próbowano choćby opowiedzieć, na czym pod koniec XIX i na początku XX w. polegał rozbrat PPS-u z SDKPiL. Dlaczego dla polskich socjalistów – jak Daszyński, Niedziałkowski, Piłsudski – kategoria narodu okazała się ostatecznie kluczowa i ważniejsza niż internacjonalizm i rewolucja społeczna, którą wyznawali późniejsi członkowie Komunistycznej Partii Polski? I dlaczego w ideowym sporze między Różą Luksemburg a Kazimierzem Kelles-Krauzem historia przyznała rację działaczowi PPS?

Ludzie „Krytyki Politycznej” nigdy nie usiłowali rozpętać takiej debaty. Dlaczego? Częściową odpowiedź można znaleźć w tekście anonsującym powstanie historycznej serii „Krytyki”. Oto wymowny fragment: „Historia, tak jak ją rozumiemy, to przede wszystkim próba opowiedzenia przeszłości na nowo, tak by »dało się z nią żyć« i zbudować lepszą przyszłość. Nie służy konserwowaniu naszej tożsamości, lecz pokazuje, że współpraca i konflikty jednostek i grup niekoniecznie przebiegają według podziałów narodowych. (...) Naród traktujemy jako wspólnotę konstruowaną, pełną sprzeczności, niejednorodną – i historycznie przygodną”.

Kto jest niepokorny

Co od razu rzuca się w oczy w tym tekście, to brak zrozumienia wagi narodowej tożsamości i połączenia jej z patriotycznymi dokonaniami lewicy, dla której to niepodległość Polski była nadrzędnym celem.

Jeśli małżeństwo Ciołkoszów, Edward Abramowski, Brzozowski czy Kelles-Krauze są tego dobitnymi przykładami, to dlaczego nie mielibyśmy „konserwować tej tożsamości”?

Dlaczego słowa „patriotyzm”, „naród” lub zwrot „przelać krew za ojczyznę” miałyby być „historycznie przygodne”? Dlaczego mają być zarezerwowane dla konserwatywnej bądź liberalnej prawicy (czy wręcz narodowców)?
Niedawno ukazała się książka Jarosława Tomasiewicza „Po dwakroć niepokorni. Szkice z dziejów polskiej lewicy patriotycznej” – nie widziałem jednak choćby wzmianki na jej temat w „Dzienniku Opinii” (internetowej gazecie „Krytyki Politycznej”) – za to zauważyłem jej recenzję w „Rzeczpospolitej”. Czy naprawdę eksponowanie postaci łączących miłość do Polski z socjalizmem, a walkę o równość społeczną z walką o niepodległość, jest dla lewicy niewygodne?
Dodam, że w prezentowanym przez „Krytykę Polityczną” myśleniu można odnaleźć też inną obawę. To strach przed historią jako taką – nauką z założenia sprzyjającą bardziej konserwatystom i prawicy. Dlatego też ludzie zajmujący się tą dziedziną na co dzień mogą okazać się za mało postępowi i nie tak bliscy ideowo, lepiej więc od nich stronić.

Tymczasem to błąd, skutkujący nie tylko rejteradą na polu pamięci na rzecz prawicy i konserwatystów, ale na własne życzenie zamazujący tradycję, którą lewica powinna się szczycić.

Grzech sekciarstwa

Intelektualna lewica, rzecz jasna, zwraca uwagę na historię. Niestety, czyni to (z wyżej wymienionych powodów) w dziwaczny sposób, bo ustami głównie niehistoryków, podpierając się badaniami z innych dziedzin humanistyki. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego – a nawet działaniom takim można by przyklasnąć, w końcu historia jak każda nauka winna być otwarta i niezarezerwowana tylko dla specjalistów.

Ale jeśli jakieś środowisko ogranicza się do zamkniętej i nieraz pozornej dyskusji, gdy nad różnym zagadnieniami historycznymi rozmawiają przedstawiciele różnych nauk humanistycznych, ale najmniej do powiedzenia (jeżeli w ogóle) mają historycy, jeśli dodatkowo uczestnikami debaty są ludzie o podobnych poglądach – musi to budzić zdumienie.

Lewicowe elity intelektualne w Polsce często grzeszą takim zgubnym sekciarstwem. A łączy się to z wykluczaniem z dyskusji o przeszłości prawicowych oponentów. Wiele razy tę „ekskluzywność” lewicowych debat tłumaczono mi tak, że szkoda czasu na jałowe spory. Tyle tylko, że to właśnie w sporze i ogniu polemik krystalizować powinny się odmienna tożsamość i ideowe credo, a nie w przyjacielskim poklepywaniu się po ramieniu! Brak intelektualnych starć ostatecznie osłabia, a nie wzmacnia (nie mówiąc o tym, że od polemisty można się też uczyć).

Egzemplifikacją takiej niewykorzystanej dyskusji był wielowątkowy temat dotyczący tąpnięcia, które zaszło w społeczeństwie polskim w efekcie tragedii II wojny światowej i stalinizmu. Tak ważne zagadnienie powinno być rozważane w rozmowie między różnymi środowiskami. Niestety, z małymi wyjątkami prezentowane było jako jednogłos. Mam na myśli debatę poświęconą książce Andrzeja Ledera „Prześniona rewolucja” (skądinąd ciekawej, lecz przecież podlegającej krytyce). Nie chodzi tu o szczegóły dyskusji (sam miałem przyjemność polemicznie pisać o pracy Ledera na łamach „Gazety Wyborczej”), lecz o sam mechanizm.

Utracony Marszałek

Zamykanie się we własnym kokonie przez lewicę jest tym bardziej bolesne, że na jej tle prawica i konserwatyści jawią się jako otwarci i rozdyskutowani. W ostatnim czasie, gdy furorę robią ryzykowne i w wielu miejscach wątpliwe, lecz pobudzające debatę książki Piotra Zychowicza czy Rafała Ziemkiewicza, lewica zwykle wyniośle milczy. Tymczasem konserwatywni krytycy tychże prac nie stronią od polemik, sięgając też po argumentację, której mogłaby użyć lewica. Podrzucę pierwsze z brzegu tematy: Powstania Styczniowego, idea legionowa czy fenomen Polskiego Państwa Podziemnego (którego ważną częścią byli socjaliści, po 1945 r. – powtórzmy – przez komunistów tępieni podobnie jak prawica).

Taka sytuacja prowadzi do innych kuriozalnych przypadków. Dobrym przykładem, jak lewicowi inteligenci odpuścili historię, jest postać Piłsudskiego. Marszałek od dawna urasta na prawicowego szermierza niepodległości. Gdzież podziały się jego socjalistyczne korzenie i spory z internacjonalistami, jego ideowa ewolucja, ostatecznie zakończona na „przystanku niepodległość”? Co z jego koncepcją federacyjną, na rzecz której w 1920 r. zaczynał wyprawę kijowską? Być może gdyby nie lewicowa awersja do sporu i zmierzenia się na argumenty z prawicą, nie trzeba byłoby dziś odkrywać na nowo cytatów z towarzysza Ziuka – np. gdy mówił, że „socjalista w Polsce dążyć musi do niepodległości kraju, a niepodległość jest znamiennym warunkiem zwycięstwa socjalizmu w Polsce”. Byłaby to, po prostu wiedza powszechna.

Do tego jednak potrzeba mądrej, odważnej i niesekciarskiej lewicowej polityki historycznej. Ale takowa jest wciąż bytem nieistniejącym. ©

Autor jest historykiem, w Muzeum Powstania Warszawskiego współprowadzi projekt „Warszawa dwóch Powstań”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2015