Lekcja niepokoju

Miłosz nie był nigdy lekki i letni. Dogłębnie nienawidził "praw tej ziemi", na które przystajemy z bezradnym wzruszeniem ramion. Czy tak naprawdę zdołaliśmy go sobie przyswoić, czy może pozostał naszą jeszcze jedną zaprzepaszczoną szansą?

18.01.2011

Czyta się kilka minut

Gdyby o Czesławie Miłoszu nakręcić film fabularny, mógłby on zaczynać się od widoku pucołowatego chłopca, który biegnie umajoną nadrzeczną łąką. Wysokie trawy uderzają go w nogi, obok migają drzewa ogrodu dziadków, litewska zagroda i przydrożny krzyż z wyrzeźbionym słońcem, w oddali miriadem słonecznych odbić połyskuje rozlana szeroko Niewiaża...

Wiele udałoby się zawrzeć w tych kilku kadrach. Zachwyt światem, który mieszkającemu w Szetejniach Czesiowi przemieniał poranki w zmysłową ekstazę: miękkiej trawy pod gołymi stopami, buszowania w zaroślach i wdrapywania się wysoko na konary drzew, zbierania kwiatów, mających trafić na ołtarz parafialnego kościoła. To poczucie, które nigdy go nie opuściło - że poeta jest dzieckiem ukrytym pod maską dorosłego, i że pisząc, spełniając społeczne powinności, przyjmując nagrody, pozostaje chłopcem, który nad brzegiem rzeki buduje młynki z patyków i liści. Bolesna medytacja nad heraklitejską rzeką czasu była samym sednem duszy Miłosza - gdy jadąc z matką bryczką zamykał oczy, by pod powiekami uchronić zapamiętane chwile, gdy pisał maturalną rozprawkę o przemijaniu, gdy komponował "Spotkanie", o odchodzenie pytając "nie z żalu, ale z zamyślenia", i gdy układał dziesiątki swych najpiękniejszych, pełnych czułości linii, strun współczucia, łączących nas z umarłymi - ze wzruszająco bezradnymi starymi pannami z Wilna, z Jadwigą-garbuską, zabitą w Powstaniu, czy z Litwinką Alżbietą, drepczącą w dźwięku zimowych dzwonów na poranną mszę.

I wreszcie ten niekończący się bieg, w którym Miłosz nie ustawał aż do ostatnich chwil, aż do śmierci, będącej dlań może powrotem do matki, za furtkę Ogrodu, po błysku, jakim było życie. Pisał przecież: "Wybiegłem o letnim świcie między głosy ptaków i wróciłem, / a między chwilą i chwilą napisałem dzieło".

Rzym w styczniu zachwyca nie mniej niż litewska łąka w pełni lata, zwłaszcza gdy przylatujemy z pociągniętego szarością Krakowa i gdy drzewka pomarańczowe na Awentynie rozbudzają zazdrość, iż przypadł nam w udziale gorszy skrawek świata, rozmiękłe pola ziemniaków, błotniste drogi, na których grzęźnie furmanka i sprowadzone z Niemiec używane volvo. Należałoby więc teraz napisać o wędrowaniu rzymskim śladem polskiego poety, o Caff? Greco i "zwyczajnej dobroci" Jerzego Turowicza, o właśnie poznanym zdjęciu z roku 1980, na którym obok Miłosza i Jana Pawła II w płachtę "L’Osservatore Romano" wpatruje się także frapująco niepodobny do samego siebie Adam Boniecki, a przede wszystkim o Campo de’ Fiori i "samotności ginących".

Wyznaję jednak: pod pomnikiem Giordana Bruna zatyka dech w piersiach nie pamięć, a ekstatycznie pulsujące życie, rozbryzgi wody, stragany ciężkie od owoców i kwiatów, przypraw, kolorowych likierów i równie barwnych, choć mniej literackich piłkarskich koszulek, zapach z piekarni, trąbienie rozpychającego tłum autobusu, bajeczna linia nóg czarnowłosej na skuterze, galaktyka przyciągających wzrok twarzy, choćby i tej starej Furii, której zmarszczki układają się nagle w uśmiech na widok pociesznego, chudziutkiego pieska. Ale przecież sam Miłosz, wędrując przez Włochy po raz pierwszy jako dwudziestosześciolatek (a i później, przylatując tu z Ameryki), szukał nie muzeów, lecz spotkania z człowiekiem - czy był to strażnik kolejowy z Maestre, częstujący go winem i serem, czy szkutnik, który ślad swej dłoni zostawił w linii rybackiej łodzi, czy urocza roześmiana dziewczyna z weneckiego burdelu. Do Warszawy wracał przez Śląsk, kamiennej koronce Sieny przeciwstawiał głuchy ból kopalń i zaklinał: "Gwiazdo, chroń nas - od szczęścia i spokoju".

Niepokój, niezgoda i bunt towarzyszyły mu przez całe życie, choć my, jego czytelnicy, staraliśmy się te ostrości jakoś zagłaskać, ominąć, wpasować w bardziej pogodne ramy, ramy - rzec można - na naszą miarę. Przed dekadą, w Krakowie, tak chętnym do kabaretów i limeryków, ochoczo sprawialiśmy mu kolejne fety, Miłosz uśmiechał się i pozował do zdjęć, z pozoru całkiem już oswojony, ale potem notował zgryźliwie: "ten mój jubileusz, te kwiaty, te brawa, te toasty. Gdyby wiedzieli, co myślę. Było to jak chłodne ważenie zysków i strat. Straty to fałszywe słowa, które wyszły spod mego pióra, już nie do cofnięcia, bo wydrukowane i zostają na zawsze, ale one właśnie będą dla ludzi najbardziej ponętne i najczęściej będą powtarzane".

Czy zatem to dopiero teraz, kilka lat po jego śmierci, zaczynamy go zapominać (bo przecież, bądźmy szczerzy, zapominamy), czy raczej już wcześniej niezbyt go rozumieliśmy? Niegdyś Przemysław Czapliński i Piotr Śliwiński celnie ironizowali, że Miłosz pisze szybciej, niż jesteśmy w stanie czytać, i sam dobrze pamiętam jego daremne oczekiwanie, że choćby "Wyprawa w Dwudziestolecie" wywoła polemiczną burzę, każe zastanowić się nad Polską przedwojenną, a w konsekwencji - nad państwem, w którym obecnie żyjemy. Zwykle było tak, że na wszelki wypadek szybko się z nim zgadzaliśmy, miast dyskusji powstawały laurki, co najwyżej ściszone, miałkie, lekceważące ataki. Musiało go to boleć, choć nie zaskakiwało, przez długie francuskie i amerykańskie lata przywykł przecież do pisania w pustkę, wiedział, że kolejne wydawane przez "Kulturę" tomy sprzedają się w ciągu... dziesięcioleci, na próżno szukał recenzji i żalił się Jerzemu Giedroyciowi: "nikogo moje istnienie albo nieistnienie nie interesuje". Później omówień już nie brakowało, był ich wręcz nadmiar, a jednak należy wprost zapytać, na ile zdołaliśmy Miłosza przyswoić, czy nie stał się on aby naszą jeszcze jedną zaprzepaszczoną szansą.

Tyle razy przecież gwałtownie kłócił się z "lechickością" zaprzepaszczającą tradycję "jagiellońską" - tolerancji, współistnienia kultur, języków i wyznań - tradycję, która była prawdziwą ojczyzną Miłosza (choć może w większym stopniu zachowaną w jego umyśle niż mającą szansę na spełnienie w stuleciu narodowych nienawiści). "My nie bardzo czujemy ludzi Wschodu, Kresów itd. Rzecz w tym, że to była naprawdę inna trochę cywilizacja. I dobrze pojmuję, że nie mogą się od niej oderwać, bo miała niemało cech, których już nigdzie nie ma (...) i dlatego Miłosz czuje się po wojnie osamotniony" - przyznawał pochodzący z Warszawy Jan Błoński w liście do galicjanina Mrożka, Miłosz zaś, obywatel Wielkiego Księstwa, gardził polskim nacjonalizmem i - tak boleśnie łatwym - antysemityzmem. Krzywił się na romantyczny garb, szaleństwem mesjanizmu kompensujący klęski, bez ogródek wskazywał, że język polski - którego nigdy nie porzucił - to mowa "poniżonych i bitych", a przy tym podejrzewał w Polakach niepoprawnych sielankopisarzy, niezdolnych unieść i ciężaru ludzkiego losu, i prawdy o tragiczności świata, umysłowych niedorostków, uciekających w łagodną krainę baśni, w opowieść o Bogu, który nie pozwoli nam zginąć, w wieczne "kochajmy się", w pozorną mądrość, każącą zbywać machnięciem ręki zbyt trudne problemy.

"Może ja jestem filozofem? Nie przez przyrodzone uzdolnienie, ale przez opozycję, antypolskość" - zastanawiał się w liście do Aleksandra Wata, nieraz podejrzewając, że polskość dopiero z jakąś przyprawą: kresową czy żydowską, poprzez kontakt z kulturami ostrzejszymi - rosyjską czy niemiecką, daje ciekawy melanż, inaczej zaś ginie w podrzędności. Wat mógłby odpowiedzieć mu błyskotliwym zdaniem z "Dziennika bez samogłosek": "Polacy nie dorośli do tragedii Polski, grają ją wodewilowo" i jakkolwiek takie sądy zawsze są zbyt ogólne, może zbyt krzywdzące, dotykają przecież sedna naszej narodowej duszy, która ceni sobie letniość, stroni od skrajnych temperatur. Miłosz lekki i letni nie był, niejeden raz osmaliły go ognie, bo przecież - jak to zobaczyła Maria Janion - "przeszedł intelektualnie przez wszystkie piekła i niektóre raje XX wieku. Cały nasz świat idei i wyobrażeń jest u niego zawarty. Bez Miłosza polska doświadczona osobiście wiedza o wieku XX byłaby tak zubożona, że nie wiem, czy mogłaby się utrzymać na rachitycznych nóżkach".

I rzeczywiście: był tym polskim (i nie tylko polskim) twórcą, któremu najpełniej przysługuje tytuł świadka XX wieku. Chłopczyk, który niegdyś w Szetejniach miał całkowitą pewność, że nigdy nie nauczy się pisać, i przed ścigającą go z kałamarzem matką nurkował w gałęzie leszczyny, a później przegrywał z nieśmiałością, w wileńskim sklepiku tkwił przy ladzie czerwony na twarzy, wstydząc się wydukać, po co przysłali go rodzice, przemienił się w mężczyznę, który nie tracąc szczególnej, najdalszej od umysłowego zawężenia, broniącej jednak przed próżną ekwilibrystyką i dającej siłę, prowincjonalności, przeszedł czy przebiegł w ciągu 93 lat olbrzymią drogę.

Spotykał na niej Alberta Einsteina i T.S. Eliota, Karla Jaspersa i Alberta Camusa, Josifa Brodskiego i Susan Sontag, Lecha Wałęsę i Karola Wojtyłę, a także dziesiątki innych postaci, znanych nam z podręczników historii minionego stulecia. Wędrował od pól bitewnych I wojny światowej, oglądanych oczami podrostka o sercu, w którym osadzał się strach, poprzez rosyjską rewolucję i wszystkie polityczne pokusy lat 20. i 30. Od czasu spełnionej Apokalipsy i piekła, którym stały się ulice okupowanej przez nazistów Warszawy, poprzez Holokaust i zmagania dwóch totalitaryzmów, równie okrutnych i równie obojętnych na człowieczy los - po doświadczenie wygnańca w świecie podzielonym "żelazną kurtyną". Od Ameryki lat 60. i 70., przeżywającej hipisowską rewoltę, poprzez cud Solidarności, aż do upadku Imperium Zła i początku nowego wieku... Wchodził w dorosłość lewicując, by potem odrzucić kłamstwo ideologii i stalinowską ortodoksję, śledził wzrastanie społeczeństwa konsumpcyjnego i posoborowe przemiany w Kościele, dogasanie religijnego żaru i postmodernistyczne swawole, a wszystko to dogłębnie przemyślał i precyzyjnie wyraził - w poezji, powieściach, esejach.

Pięknie, bez wątpienia. Czy jednak, gdyby polska kultura rzeczywiście nie miała Miłosza, bezradnie przebierając swymi krótkimi nóżkami, w ogóle by to zauważyła? Czy dziś zauważamy jego nieobecność? Sięgamy po jego utwory w ostatnich latach rzadko, a przede wszystkim kiepsko współbrzmimy z jego myślami. Na różnych zresztą polach, przecież już w latach 90. w naszej poezji nastąpił zwrot, przynajmniej na czas jakiś kończąc epokę, którą Miłosz rozpoczął pół wieku wcześniej pisząc "Głosy biednych ludzi", później zaś klarując język, szukając w wierszu wehikułu dla społecznej, filozoficznej, religijnej myśli, a przede wszystkim - oręża w wielkich łowach na Rzeczywistość.

Dziś większość poetów zdaje się nie wierzyć w żadną Rzeczywistość pozasłowną; jeśli jednak nie bardzo nawet fakt ten nam doskwiera, w końcu - jak wiemy - poezję lubią tylko niektórzy, warto, byśmy przemyśleli zjawisko dotykające każdego z nas i zapytali samych siebie, czemu tak dobrze ma się dziś obojętność. Miłosz jeszcze nie potrafił być obojętny, co uchwycił młodszy od niego o cztery dekady Stefan Chwin, pisząc o rozpaczy, której poeta "nie chciał i nie umiał w sobie oswoić". Tymczasem dla nas "oswojona rozpacz jest czymś tak zwykłym jak chipsy i guma do żucia. Dla niego holokaust był wstrząsem, z którego z wielkim trudem wyłoniło się »Ocalenie«. Dla nas holokaust, wymordowanie miliona ludzi w Ruandzie i Kambodży, czystki etniczne na Bałkanach czy masakra tysięcy żołnierzy irackich na pustyniach pod Bagdadem to »zwykłe rzeczy«, z których po prostu składa się świat (...) Dla niego przeciwieństwo piękna i okrucieństwa świata było źródłem nieustającej frustracji. My z tą frustracją nauczyliśmy się żyć. Od okropności świata uciekamy w świat wirtualny i narkotyczny, wiedząc dobrze, że świata zmienić się nie da. On należał do epoki utopii i nadziei. My należymy do świata bez utopii, w którym nadzieja przybiera co najwyżej formę dążenia do osiągnięcia odmiennych stanów świadomości. (...) Nosił w sobie niezagojoną ranę i piękny ślad tej rany pozostawił w swoich wierszach. Nie był zdolny do groteski, absurdalnego szyderstwa i zwariowanej gry słowami, która dla nas jest czymś tak naturalnym jak powietrze, którym oddychamy".

Czytając na nowo jego książki - "Zniewolony umysł", "Rodzinną Europę" czy zwłaszcza "Ziemię Ulro" - musimy dostrzec różnicę. Nawet jeśli z zawartymi w nich sądami byśmy się nie zgadzali, trudno nie odczuć żaru, gwałtownego zaangażowania, szczególnej powagi, na którą najczęściej już nas nie stać. Kiedyś Miłosz zastanawiał się, czy dobrze robi, wykładając amerykańskim studentom Witkacego, Gombrowicza lub Mrożka, sądził bowiem, że zawarta w ich dziełach porcja sarkazmu, braku nadziei, gorzkiej wiedzy o ludzkim losie może być niebezpieczna. Lepiej byłoby zatem zalecić lektury "budujące", dające schronienie przed zwątpieniami i rozpaczą, sam zresztą - już tłumacząc Biblię pod koniec lat 70., ale zwłaszcza w późnej starości, w okresie "Traktatu teologicznego" - chciał być przede wszystkim pożyteczny, pomagać nam, jego czytelnikom. Nie chciał obciążać ludzkiego serca, nie zdając sobie chyba sprawy, że serce to za jego czasów się zmieniło, nauczyło wchłaniać rozpacz czarnymi litrami, my zaś - wychowani właśnie na Witkacym i Gombrowiczu, na wszystkich odcieniach ironii i doznaniach absurdu, oswoiliśmy je z łatwością, tak że raczej nie gorzkie szyderstwo, a jego brak budzi w nas zdumienie.

W trwodze i drżeniu myślę, że spełniłbym swoje życie,

Tylko gdybym się zdobył na publiczną spowiedź,

Wyjawiając oszustwo, własne i mojej epoki:

Wolno nam było odzywać się skrzekiem karłów i demonów,

Ale czyste i dostojne słowa były zakazane

Pod tak surową karą, że kto jedno z nich śmiał wymówić,

Już sam uważał się za zgubionego

- zapisywał czterdzieści lat temu, a słowa te się jakoś nie zdezaktualizowały. Jakby przychodził do nas z zupełnie innej epoki, kiedy istniały jeszcze granice, za przekroczenie których grozi kara, czy też jakbyśmy my, w naszej współczesnej cywilizacji, bizantyńskiej olśniewającymi możliwościami technologicznymi i zaambarasowaniem samą sobą, poddani ciągłemu naporowi informacji, ale też zaskakującemu zdziecinnieniu, tracili fundamentalnie ludzką zdolność współodczuwania, wyczulenia na zło, które tyleż budowało twórczość Miłosza, co determinowało jego życiowe wybory. Bo też niełatwo byłoby rozdzielić, ile w tej wrażliwości, o której pisał Chwin, było cech wspólnych pokoleniom dojrzewającym przed II wojną światową, ile zaś Miłoszowskiej, niepowtarzalnej psychicznej konstytucji.

No właśnie. Rzadko uprzytamniamy sobie, mając w pamięci jego posągowy późny wizerunek, że Miłoszowi do gruntu obca była rola olimpijskiego klasyka, z dystansu przyglądającego się ludzkim perypetiom. Był namiętnym uczestnikiem, ze skrajną intensywnością przeżywającym ekstazy i depresje, lękającym się bezsensu istnienia, a jednocześnie smakującym wszystkie jego powaby, od ciemnego piękna kobiecego ciała poczynając.

Odczuwał intensywniej, pełniej, mocniej od większości z nas, dostrzegał więcej. Ta nadrzeczna łąka, którą przeszlibyśmy myśląc o miłym pejzażu, była dla niego i zmysłowym upojeniem, i nieustannym przypomnieniem o otchłannym cierpieniu, przenikającym naturę-rzeźnię, której kominy dymią niczym stworzone ludzką ręką krematoria. Ten wymiar świata odkrył już podczas gimnazjalnych lekcji biologii, w darwinistycznej wizji świata przeczuwając swoistą szatańską teologię, tracąc zapały myśliwego i porzucając pasję wypychania ptaków. Przed brutalnością rywalizacji, przed nagą siłą, przed biologicznym determinizmem zapisanym w genach uciekał do - jak ją nazywał - anty-Natury, a więc do sztuki, dzięki której człowiek na pewien przynajmniej sposób może zwyciężyć zwierzęcość, śmierć, czas.

Ale jeszcze wcześniej, na ceratowej kanapie w dworze dziadków zaczynał poznawać niezmienne koleiny historii, by później przywołać te chwile we wspomnieniu: "dziecko zalewa się łzami czytając o zburzeniu Mediolanu przez Fryderyka Barbarossę. Kiedy dorasta, już nie wie, czy coś takiego naprawdę się w historii zdarzyło, ale pamięć tych stronic książki dla dzieci jest tak żywa, że wyznacza jego decyzje. Zło utożsamia się w jego myśli z nagą siłą, która zwycięża wbrew pragnieniom naszego serca, i kiedy odkrywa, że takie jest prawo ziemi, nienawidzi prawa ziemi".

Otóż to. Miłosz potrafił nienawidzić praw tej ziemi, na które my przystajemy z pogodną rezygnacją. Z pewnością nie uda nam się ich zmienić, warto przecież pamiętać, że niezwykłe dzieło tego poety zbudowane było na oporze, buncie, na emocjach, które wskaźniki potencjometrów wypychałyby nieodmiennie na czerwone pole, w huk alarmowych syren.

Tak było wtedy, gdy spierał się zażarcie ze szkolnym katechetą, a rozwiązania zagadki unde malum? szukał w gnozie; i gdy z przerażeniem przyglądał się własnej duszy, widząc w niej otchłanne zło, skazanie na grzeszność, z której wyzwolić może tylko Łaska. Gdy pełen pogardy patrzył na wychodzących z kościoła, wystrojonych mieszczan, bo w jego oczach do świątyni sprowadziła ich nie wiara, ale potrzeba zaspokojenia pychy, pokazania się, czyli - jak bezlitośnie mówił - obrzędowość "małp". Albo gdy zazdrośnie spoglądając na podobny tłumek w ogródku paryskiej kawiarni wyobrażał sobie ustawione na bulwarach karabiny maszynowe, rojąc o rewolucji całkiem podobnie jak dziś rozmaici "młodzi gniewni", pragnący jeśli nie zbudować coś nowego, to przynajmniej zburzyć dotychczasowy porządek. Gdy gardził władzą pieniądza i tęsknił do nowego społeczeństwa, do "miasta słońca", którego mieszkańcom czas mija na intelektualnych ucztach, gdy wydawał się na żer

"Tygrysa" - Krońskiego, bo w marksizmie widział wyzwolenie człowieka z darwinowskich reguł, budujących kapitalistyczne państwo, i gdy nie mogąc w żaden sposób przyjąć zbrodniczego stalinizmu, a zarazem nie mniej zgoła brzydząc się jałowością powojennej Ameryki, planował przenosiny do chrześcijańskiej komuny w Paragwaju. I jeszcze gdy dekadę później, krzywiąc się na obrastających w dostatki Francuzów i Włochów, pisał do Herberta: "jestem racjonalistyczny humanista i socjalista (...) zostałem taki jak w r. 1951, z tą samą nadzieją i rozpaczą". Gdy jako dwudziestolatek szokował wileńskie środowisko wywrotową retoryką i odważną poetyką, i gdy po dziesięcioleciach przyznawał: "Próbowałem zgadnąć inną ziemię i nie mogłem". Gdy zażarcie spierał się o politykę i o teologię, i także wtedy, gdy nie mógł znieść szarej, jakby bezpłciowej rezygnacji zawartej w wierszach Philipa Larkina, wyznając, iż bez porównania bliższy jest mu Dylan Thomas ze swoim krzykiem: "Rage, rage against the dying of the light".

Opierał się, odrzucał, kłócił, pełen namiętności biegł przez życie. Przez dziesięciolecia wydawało mu się, że wszystko, co jest mu dane, to stan tymczasowy, przejściowy, mała prowizorka, bo gdzieś są kolejne drzwi i dopiero za nimi - prawdziwy świat. Zadręczał towarzyszących mu w tej pogoni ludzi, wymagając, by tak jak on grali o najwyższą stawkę, by akceptowali jego nieustanne sprzeczności, i zupełnie nie mogąc zrozumieć, że ktoś chce umiarkowania i spokoju, że jest już po prostu zmęczony. Jak spotkany w Paryżu lat 60. Jerzy Andrzejewski, któremu Miłosz wyrzucał, iż "jest kruchy, słaby, interesuje się tylko swoim prywatnym życiem (...) postawy polityczne nigdy nie były dla niego ważne". I który z kolei nie bez racji zauważał, że "kontrowersje z Czesławem na tym (...) polegają, iż ja mu zarzucam to, co on mi zarzucał kiedyś: łatwość odgórnego sądzenia i wartościowania, teraz role się odwróciły, ja mówię: moja skóra obchodzi mnie najwięcej, moje uszy, które są chore, mój nos zbyt długi, a on tokuje okrągłymi zdaniami na samych szczytach, jakby istotnie jeden człowiek miał szczególne prawo osądzania drugiego człowieka, nie mówiąc już o świecie".

Rzeczywiście, osądzał, nieraz bardzo ostro, czasem niesprawiedliwie i dopiero w późnej starości złagodniał, zwolnił kroku, nauczył się wybaczać niedoskonałości, cenić międzyludzkie związki, spokój obcowania, kobiecość, w której odkrył wreszcie coś więcej niż zmysłowość.

Gdyby zatem wskazać lekcję, którą moglibyśmy dla siebie wyciągnąć z czytania w Roku Miłosza jego książek na nowo, powinna to być przede wszystkim lekcja odrzucenia konformizmu. Lekcja niepokoju. Lekcja gwałtowności i pasji. Pamięć tych słów: "Ktokolwiek uważa za normalny porządek rzeczy, / w którym silni triumfują, słabi giną, a życie kończy się śmiercią, / godzi się na diabelskie panowanie".

Ale także lekcja dyscypliny i męstwa. Był taki w rzeczy samej, choć zarazem skrywał w sobie głęboko ciemność, niepewność, lęk. W jego rodzinie powracały przypadki choroby psychicznej, depresji czy przynajmniej umysłowego obsunięcia, podrzędności, która w pełnym ambicji młodziku budziła jednocześnie pogardę i strach, czy nie jest aby dziedzicznie obciążony, z góry skazany. Dalecy krewni przed manią prześladowczą chroniący się w piwnicy - z siekierą na kolanach; niezwykłej wrażliwości wuj mistyk, Oskar Miłosz, z całkowitą powagą dokonujący historycznej egzegezy Apokalipsy świętego Jana. Brat ojca, Witold, człowiek życiowo wykolejony, na którego patrząc kilkunastoletni Czesław obiecywał sobie, że nie powtórzy jego losu. Jeszcze w późnej starości wspomni Witusia i jego "niesłychanie silny wpływ na moją młodocianą wrażliwość. Tak utrwalał się we mnie lęk przed przegraną, aż rodzaj grozy, stąd też brała się moja aż przesadna dokładność i pracowitość. Jak też upór w trzymaniu się cnót solidności i wytrwałości. Biedny Wituś jest więc jakoś odpowiedzialny za moje liczne wyróżnienia i nagrody, łącznie z Noblem".

I rzeczywiście - zawsze był zdyscyplinowany, pracowity, trzymał się w ryzach. Spędził wiele godzin ze szklanką bourbona w ręku, ale nigdy nie pozwolił, by alkohol zaciążył nad pracą, nie mówiąc już o zgodzie na nerwowe załamanie, na pobyty w psychiatrycznych klinikach, których zresztą zazdrościł trochę amerykańskim poetom, poznawanym w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Kalifornii. Bał się - jak mówił - słabej, rozwodnionej polskiej krwi Miłoszów, szukał pomocy u przodków litewskich - chłopsko krzepkich, pracowitych Kunatów, chętnie przypominając, że nazwisko to wywodzi się od słowa oznaczającego siłę.

Na pewien sposób przez całe życie uciekał, i na tym właśnie pędzie zbudował swą potężną osobowość. Był człowiekiem, który nie może się zadomowić, a nawet zatrzymać. Kiedyś sam siebie porównał do rowerzysty, który musi ciągle naciskać na pedały, bo tylko w ten sposób jest zdolny utrzymać równowagę.

Andrzej Franaszek (ur. 1971) jest krytykiem literackim i członkiem redakcji "Tygodnika Powszechnego", ostatnio opublikował zbiór esejów "Przepustka z piekła" (2010). W maju do księgarń trafi jego biografia Czesława Miłosza, którą opublikuje Wydawnictwo Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2011