Leczenie królikiem

Vamık Volkan, psychoanalityk: Największy lęk w grupach etnicznych, narodowych, religijnych i ideologicznych wzbudza obawa przed „zakażeniem” przez „innego”.

28.12.2019

Czyta się kilka minut

 / MIKOŁAJ GRYNBERG
/ MIKOŁAJ GRYNBERG

JUSTYNA DĄBROWSKA: O starości możemy ­porozmawiać?

VAMIK VOLKAN: Nigdy nie czułem się stary, aż do czasu, kiedy doznałem urazu kolana – od tamtej pory często mnie boli. Wygląda na to, że ciało po prostu przypomina mi o tym, że się starzeję. Teraz robi to już właściwie przez cały czas.

A kiedy zagląda Pan do środka, do swojego wnętrza, to ile Pan ma tam lat?

Trudno mi powiedzieć... Mój mózg cały czas pracuje na wysokich obrotach. Podróżuję, piszę książki i artykuły, wygłaszam wykłady na całym świecie. Niewiele się zastanawiam nad swoim wiekiem. Chyba że spotykam dzieci. Moja najmłodsza wnuczka ma teraz nieco ponad dwa lata. Widząc jej energię, zaczynam czuć się jednak bardzo stary.

O moim wieku przypomina mi jeszcze coś. Pochodzę z Cypru, tam chodziłem do liceum. W 1950 r. rozpocząłem studia medyczne w Turcji, a w 1957 r. wyjechałem do USA. Około ćwierć wieku temu zbudowaliśmy dom na Cyprze i razem z żoną spędzamy tam zwykle letnie miesiące. Lubiłem te wyjazdy również dlatego, że spotykałem się wtedy z moimi dawnymi kolegami z liceum. W ostatnich latach zdałem sobie sprawę z tego, że oni wszyscy powoli znikają. Tylko czterech jeszcze żyje. Dwóch ma alzheimera, jednemu wydaje się, że został na stare lata poetą, a czwarty mieszka w Kanadzie. To także przypomina, w jakim jestem wieku.

Jest Pan bardzo aktywny. Skąd ta energia?

Tak naprawdę nie wiem. Też się zastanawiałem, co mnie motywuje, żeby wciąż studiować psychologię grup etnicznych, narodowych, religijnych i politycznych. Jako psychoanalityk musiałem pochylić się nad pewnymi wydarzeniami, zwłaszcza z dzieciństwa, które leżą u podstaw mojej motywacji.

I co Pan odkrył?

Urodziłem się na Cyprze jako syn Turków. Ojciec był synem chłopa – spośród ośmiorga rodzeństwa jako jedyny zdobył wykształcenie i został nauczycielem w szkole podstawowej. Matka również była nauczycielką. Jej rodzina była znana i majętna, informacje o niej sięgają pięciu pokoleń wstecz. Imię Vamık otrzymałem po dziadku matki, który był kadı (sędzia muzułmański) w Nikozji, stolicy Cypru. Za jego życia Cypr był terytorium osmańskim. Mój pradziadek był ostatnim osmańskim kadı w Nikozji. W 1878 r. został usunięty z tego prestiżowego stanowiska, po tym jak sułtan osmański „użyczył” wyspy Brytyjczykom i jej administratorem został brytyjski gubernator. To wydarzenie wywarło wielki wpływ na dalsze losy mojej rodziny, ponieważ straciła nie tylko sławę, ale i bezpieczeństwo finansowe. Jeden z braci matki otrzymał imię słynnego dziadka, lecz zmarł młodo. Gdy urodziłem się w 1932 r., to mnie nazwali Vamık i w ten sposób nieświadomie wydelegowali do wykonania określonego zadania. Byłem „dzieckiem zastępczym”.

Jakiego zadania?

Przywrócenia rodzinie matki dobrego imienia i pozycji. Kiedy matka wychodziła za mąż za ojca, postawiła mu jeden warunek – że nigdy nie będzie prała. Nawiązała w ten sposób do niegdyś uprzywilejowanej pozycji swojej rodziny.

Gdy dorastałem, musiałem być najlepszy w całej klasie. Któregoś roku dostałem słabsze stopnie. Pamiętam, że przez całe tamto lato mama była przygnębiona. Ten nacisk, żebym był prymusem, zaczął się bardzo wcześnie.

Często mówi Pan, że ogromny wpływ na Pańskie życie wywarła wojna.

Kiedy się urodziłem, Cypr był już brytyjską kolonią. Mieszkało tam około 350 tys. osób. Dwie grupy etniczne, greccy chrześcijanie i mniej liczni tureccy muzułmanie, żyli obok siebie w tych samych miastach, miasteczkach i niektórych wsiach. Były też wsie albo całkowicie greckie, albo tureckie. Na wyspie przebywali również Ormianie i maronici. W miarę dorastania zrozumiałem, dlaczego „rdzenni” mieszkańcy wyspy tak bardzo podkreślali swoją greckość lub tureckość. To pozwalało im utrzymać poczucie własnej wartości i zachować więź z ojczyzną – odpowiednio Grecją lub Turcją. Zacząłem zdawać sobie coraz lepiej sprawę z wpływu historii na ludzką psychologię. A potem przyszła wojna.

Po ataku lotniczym nazistów w 1941 r. na Kretę wszyscy spodziewali się, że Cypr podzieli jej los. W naszym ogrodzie pod domem, na zlecenie ojca, wykopano bunkier. Wielokrotnie tam uciekaliśmy w dzień i w środku nocy, kiedy budziły nas syreny; wyspę bombardowały niemieckie i włoskie samoloty wojskowe. Czekaliśmy, aż syreny przestaną wyć, aż niebezpieczeństwo minie i wtedy wracaliśmy do łóżek. Racjonowano jedzenie, jedliśmy ciemny, pozbawiony smaku chleb. Uczyłem się, jak zakładać maskę przeciwgazową. Pewnego dnia byłem świadkiem tego, jak tuż nad moją szkołą podstawową, gdzie bawiłem się z innymi dziećmi, brytyjski myśliwiec zestrzelił włoski samolot wojskowy. Byłem przerażony. Latami przechowywałem mały kawałek szkła z wraku tego samolotu. Zachowując go – niejako kontrolując – zapewne usiłowałem zapanować nad moim dziecięcym lękiem przed utratą życia. Niemcy nigdy nie najechali na Cypr, ale nieustający strach przed tym, iż mogą to zrobić, uświadomił mi, że można patrzeć na świat jak na coś, co składa się z sojuszników i z wrogów.

Dlatego zaczął Pan się interesować psychologią grup?

Tak sądzę. Jest jeszcze trzecia opowieść, która również odegrała istotną rolę w tych zainteresowaniach. Podczas ostatnich dwóch lat studiów medycznych w Turcji dzieliłem pokój z innym, o dwa lata młodszym, cypryjskim Turkiem. Miał na imię Erol. Był dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałem. Kilka miesięcy po przyjeździe do USA otrzymałem list od ojca. W kopercie znalazłem wycinek z gazety ze zdjęciem Erola. Przeczytałem, że pojechał z Turcji na Cypr, by odwiedzić schorowaną matkę. Kiedy kupował dla niej lekarstwa w aptece, został siedmiokrotnie postrzelony przez cypryjskiego Greka – terrorystę. Członka organizacji walczącej przeciwko Brytyjczykom i postulującej zjednoczenie wyspy z Grecją. Cypryjscy Turcy chcieli wtedy, żeby wyspa została podzielona pomiędzy Greków i Turków. Między tymi dwiema grupami etnicznymi trwał śmiertelny konflikt. Grecki terrorysta, po to by sterroryzować odmienną grupę ­etniczną i w imię tożsamości grupowej, zamordował mądrego, młodego człowieka, który miał obiecującą przyszłość.

Podczas pierwszego roku mojego pobytu w USA byłem stażystą w chicagowskim szpitalu, w nowym otoczeniu, bez przyjaciół. Nie mogłem opłakać śmierci Erola. On zmarł, ja przeżyłem. Myślę, że poczucie winy tego, który ocalał, również przyczyniło się do mojego zainteresowania psychologią tożsamości grupowych.

Poczucie winy ocalałego motywuje?

Pewnie bywa różnie. Spójrzmy na ocalałych z Holokaustu. Niektórzy stali się bardzo aktywni i zrobili wiele dobrego, innym się nie udało. Czasami trauma popycha nas do zaangażowania się w pozytywne działania na rzecz ludzi. Ja czuję szczególną więź z sytuacjami konfliktowymi.

Dlaczego postanowił Pan zostać psychoanalitykiem?

Może dlatego, że chciałem zrozumieć, co oznacza być „dzieckiem zastępczym”? Byłem ciekaw, jak traumatyczne wydarzenia historyczne wpływają na organizację osobowości. Pozwolę sobie przytoczyć czwartą opowieść.

Kiedy miałem niecałe dwa lata, zostałem porwany przez cypryjską Greczynkę. Nie pamiętam tamtego zdarzenia, jednak gdy dorastałem, matka, dwie starsze siostry i babka nieraz z przerażeniem opowiadały mi tę historię. Matka w towarzystwie sióstr i babci wybierała się ze mną na wycieczkę. Włożyły mnie do wózka i na chwilę zostawiły przy drzwiach wyjściowych, bo musiały po coś wrócić. Wychodząc zobaczyły pusty wózek. Ogarnęła je panika – matka zaczęła krzyczeć, sąsiedzi, zarówno Turcy, jak i Grecy ruszyli na poszukiwania. Pod koniec dnia znaleziono mnie przy budynkach starej elektrowni. Przypuszczam, że porywaczka miała problemy psychiczne. Uznała, że jestem „uroczy”, i porwała myśląc, iż będzie mogła mnie wychowywać. Pamiętam, że gdy słuchałem tej historii, za każdym razem skupiałem się na tym, że ta Greczynka mnie lubiła. Teraz zdaję sobie sprawę, iż miałem w sobie dziecięce pragnienie bycia chcianym przez osobę z innej grupy etnicznej. Podsumowując, bycie urodzonym na Cyprze, doświadczenie relacji pomiędzy różnymi grupami etnicznymi, mój dziecięcy lęk przed nazistami i inne opowieści przytoczone powyżej – były laboratorium, w którym wyrosło moje zaangażowanie w konflikty grupowe i pracę nad psychologią grupową.

Proszę powiedzieć więcej o tym poczuciu szczególnej więzi.

Kiedy się urodziłem, Albert Einstein miał 53 lata, a Zygmunt Freud 76. Rok później, w roku 1933, Einstein, który mieszkał wówczas we Francji i był honorowym przewodniczącym żydowskiej organizacji mającej na celu ochronę Żydów przed nazistami, napisał list do prezesa rady ministrów Turcji. Poprosił w nim, by władze tureckie pozwoliły czterdziestu profesorom i doktorom z Niemiec kontynuować ich naukową i medyczną pracę: „Wyżej wspomniani nie mogli dalej praktykować w Niemczech w związku z obowiązującymi tam prawami”. Prośba Einsteina została przyjęta. Wiele lat później, gdy na Uniwersytecie w Ankarze studiowałem medycynę, niektórzy niemiecko-żydowscy profesorowie w dalszym ciągu tam wykładali. W ten sposób po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z Żydami.

Na początku 1957 r. przybyłem do USA uzbrojony w swoje wykształcenie medyczne i 15 dolarów. Dostałem pracę w szpitalu. Mój wyjazd do USA był częścią zjawiska znanego jako „drenaż mózgów”. W owym czasie brakowało tam lekarzy i sprowadzano ich z innych części świata.

Co było dalej?

Podczas szkolenia psychiatrycznego prowadziłem terapię młodego mężczyzny żydowskiego pochodzenia, który przetrwał wojnę w Europie. W trakcie sesji bardzo płakał, jednocześnie nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Widziałem łzy, ale nic nie słyszałem. To szczególne uczucie: obserwować, jak ktoś szlocha w ciszy. Z czasem dowiedziałem się, że jego rodzina w czasie Zagłady ukrywała się na strychu, a on musiał spać w komodzie. Któregoś dnia nazistowscy żołnierze zaczęli przetrząsać dom w poszukiwaniu Żydów. Chłopiec zaczął płakać, a ojciec przerażony, że ktoś go usłyszy, zakrył mu usta. Mój pacjent nie pamiętał tamtego zdarzenia, ale gdy dorastał, jego rodzina często do tego nawiązywała. Wyczułem, że ojciec musiał mieć ogromne poczucie winy i wstydu z tego powodu, że uciszył swoje dziecko, by ratować siebie i żonę. Praca z tamtym młodym mężczyzną związała mnie emocjonalnie z historią Holokaustu.

Może Pan o tym opowiedzieć jeszcze?

W tym czasie na Cyprze nasiliły się konflikty etniczne. W latach 1963-74 cypryjscy Turcy byli zmuszeni przez cypryjskich Greków do zamieszkania w wytyczonych enklawach zajmujących tylko 3 proc. powierzchni wyspy. Podczas gdy ja byłem bezpieczny, moja rodzina i przyjaciele na Cyprze byli uwięzieni. Ich sytuacja przypominała mi los Żydów w obozach koncentracyjnych. Wstydziłem się tak mówić, bo Holokaust był niewyobrażalną tragedią i nie wypadało go porównywać z losem niewielkiej grupy Turków, oni przecież posiadali ojczyznę, na której pomoc mogli liczyć. W 1974 r. na wyspę wkroczyła armia turecka i od tamtej pory Cypr pozostaje podzielony na dwie strefy: północna należy do Turcji, południowa do Grecji. Jak widać, sytuacje polityczne i wojny nieustająco na mnie wpływały.

Po ukończeniu szkolenia psychiatrycznego otrzymałem pracę w Cherry Hospital w Goldsboro, w Północnej Karolinie. W owym czasie pacjentami szpitala byli tam wyłącznie Afroamerykanie. Lekarzami z kolei byli sami biali, ale żaden z nas nie urodził się w USA.

Jak się Pan tam odnajdywał?

Jako młody człowiek jechałem do Ameryki po „złoto”. Nie chodziło mi o bogactwo materialne, ale o pragnienie rozwijania umysłu i działania na rzecz uniwersalnych wartości. Kiedy zacząłem pracę w Cherry Hospital, okazało się, że jestem w miejscu, w którym szarga się ludzką godność. Mogłem przyjrzeć się z bliska rasizmowi i wpływowi, jaki wywiera na ludzi.

Chciał Pan coś z tym zrobić?

Na początku przydzielono mnie do pracy w budynku zbudowanym na farmie nieopodal terenu szpitala. Rosły tam drzewa owocowe i warzywa, hodowano świnie, kurczaki, indyki i krowy. Farma zaopatrywała szpital w mleko, jajka, mięso. Mieszkało tam około 50 młodych mężczyzn – naszych pacjentów. Pracowali przy zwierzętach, w ogrodach i zajmowali się drzewami owocowymi. Gdy pierwszy raz tam przyszedłem, zwróciłem uwagę, że wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zdrowych fizycznie. Pomyślałem, że ta praca jest dla nich czymś w rodzaju terapii zajęciowej. Byłem zdumiony, gdy dostrzegłem białego Amerykanina, strażnika odpowiedzialnego za „Farm House”, który sprawował nadzór nad pacjentami. W ręku trzymał bat. Wyglądał jak poskramiacz lwów. Gdy przedstawiłem mu się jako nowy lekarz, nie zwrócił na mnie większej uwagi. Byłem nic nieznaczącym gościem na „jego plantacji”.

Zacząłem spotykać się z każdym z pacjentów na indywidualnych sesjach. Strażnikowi to nie przeszkadzało, o ile nie odciągałem jego pracowników od pracy na zbyt długo.

I co się okazało?

Zauważyłem, że niemal wszyscy pacjenci cierpią na to samo urojenie. Każdy uważał, że jest „Buckiem”. Nie miałem pojęcia, co to znaczy, ale wkrótce odkryłem, że kiedyś określano w ten sposób młodych niewolników, których zadaniem było zapładnianie niewolnic. Zdałem sobie sprawę, że to urojenie było zbiorowym mechanizmem adaptacyjnym. Ci pacjenci naprawdę czuli się tak, jakby żyli w czasach niewolnictwa i pracowali na plantacji pod butem i batem białego nadzorcy. Usiłowali przykryć swoją bezradność i upokorzenie „wierząc”, że zostali wybrani ze względu na swoją wartość seksualną – dla celów reprodukcyjnych. Obserwowałem coś w rodzaju odegrania historii amerykańskiej z czasów niewolnictwa.

W 1963 r. zmieniłem pracę i przyjechałem do Charlottes­ville w Wirginii, gdzie objąłem stanowisko wykładowcy na Wydziale Psychiatrii tamtejszego uniwersytetu. W tym mieście miał swoją siedzibę The Farmington Club. Ani Żydzi, ani czarni, ani Turcy nie mieli tam prawa wstępu. Wciąż stykałem się z rasizmem, choć mnie samego on nie dotknął. Szybko zostałem dyrektorem medycznym jednego ze szpitali uniwersyteckich, gdzie pracowałem aż do emerytury.

Kiedy się Pan zorientował, że nie chce poprzestać tylko na pracy z pacjentem?

19 listopada 1977 r. do Izraela przyjechał prezydent Egiptu, Anwar as-Sadat i podczas wizyty w Knesecie użył słynnego pojęcia „muru psychologicznego” między Izraelczykami i Arabami – muru, który, jak stwierdził, był przyczyną 70 proc. problemów między nimi. W odpowiedzi na to Komitet Psychiatrii i Spraw Zagranicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego zorganizował nieoficjalne spotkanie wpływowych Arabów i Izraelczyków, którzy potem przez sześć lat prowadzili ze sobą rozmowy mające na celu zburzenie tego „muru”. Byłem członkiem tego towarzystwa i brałem udział w rozmowach, a po tym doświadczeniu otworzyłem Center for the Study of Mind and Human Interaction w Szkole Medycznej Uniwersytetu w Wirginii. Zaprosiłem do współpracy psychoanalityków i innych specjalistów od zdrowia psychicznego, byłych dyplomatów, politologów, historyków, ekologa i językoznawcę.

Czym się zajmowaliście?

Po tym, jak Michaił Gorbaczow zainicjował głasnost’ i pierestrojkę, Międzynarodowe Towarzystwo Psychologii Politycznej (ISPP) w USA zaprosiło psychologów radzieckich na coroczny zjazd towarzystwa w New Jersey. Był rok 1987. To spotkanie doprowadziło do umowy między moim ośrodkiem a Instytutem Psychologii ZSRR. Zobowiązaliśmy się wtedy do poszukiwania sposobów na poprawę stosunków amerykańsko-sowieckich. W 1993 r. zaprosiłem Gorbaczowa do Charlottesville. Przyjechał, żeby wziąć udział w świętowaniu 250. rocznicy urodzin założyciela Uniwersytetu w Wirginii, trzeciego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Thomasa Jeffersona. Później, wraz z zespołem z mojego Centrum odwiedziłem wiele skonfliktowanych regionów świata, organizowałem tam wieloletnie nieoficjalne rozmowy między przedstawicielami dużych grup.

Dobrze się Pan czuł ze swoją drugą profesją?

Na początku nie umiałem jej nazwać. Teraz nazwano ją „psychologią polityczną”. Wiele uniwersytetów ma dziś takie wydziały, ale na żadnym nie wykłada się tego, co robiliśmy. Żałuję, że tak niewiele uwagi poświęca się dziś rozumieniu stosunków międzynarodowych z perspektywy psychoanalitycznej. Dociekanie związków pomiędzy tym, co świadome i nieświadome, pomiędzy tym, co przeszłe i teraźniejsze, pomiędzy historią a psychologią dużych grup jest naprawdę ważne. Warto stawiać hipotezy, które biorą pod uwagę czynniki nieświadome. To poszerza rozumienie wydarzeń, które mają dziś miejsce w sferze społecznej, politycznej czy religijnej, pozwala lepiej rozumieć relacje między przywódcą a jego zwolennikami, pozwala w pogłębiony sposób przyglądać się konfliktom międzygrupowym.

Jak Pan rozumie obecny wzrost nacjonalizmu w tylu krajach?

Mam pewną hipotezę. Ma pani iPhone’a?

Mam.

Wystarczy, że wciśnie pani przycisk, i natychmiast może pani porozmawiać z kimś, kto jest w Chinach. Technologia wytwarza pomieszanie wokół tożsamości grupowych. Niezwykłe postępy w technologiach przetwarzania obrazów i informacji sprawiły, że ludzie o różnych tożsamościach grupowych znacznie silniej oddziałują na siebie dziś niż kiedyś. Te zmiany zachodzą dziś w niespotykanym dotąd tempie i skali – i podnoszą poziom lęku.

Pacjenci w gabinetach psychoterapeutów coraz częściej wspominają o poczuciu zagubienia...

Słyszała pani na pewno, że genealogia genetyczna zdobywa ogromną popularność. Dzięki tym testom okazało się, że cypryjscy Turcy i cypryjscy Grecy mają bardzo podobne DNA. I choć Turków uczono, że ich przodkowie przybyli na Cypr z Centralnej Azji, to wyniki wielu z nich wskazywały na coś przeciwnego. Takie niespójności to duża konfuzja, uderzenie w tożsamość. Lęk nasila również aktualny kryzys migracyjny. Według raportu UNHCR liczba ludności zmuszonej do przesiedlenia wzrosła z 33,9 mln w 1997 r. do 65,6 mln w 2016 r., co stanowi najwyższy wynik od zakończenia II wojny ­światowej. A 24,5 mln z nich to uchodźcy. To przecież liczby trudne do wyobrażenia.

Największy lęk?

Największy lęk w dużych grupach etnicznych, narodowych, religijnych i ideologicznych wzbudza obawa przed „zakażeniem” przez „innego”. Jeśli ktoś ma poczucie, że nie potrafi ochronić swojej indywidualnej tożsamości przed takim zakażeniem – zagłosuje na autorytarnego przywódcę, który będzie wzmacniał etniczne, narodowe, religijne i ideo­logiczne uczucia grupowe, wzmacniając poczucie tożsamości.

Zdarza się, że w danym społeczeństwie wiele osób – świadomie bądź nieświadomie – zaczyna obawiać się o swoją zbiorową tożsamość, a jakiś autorytarny przywódca, żeby pozostać przy władzy, z pomocą politycznej lub religijnej propagandy wzmacnia w tych ludziach poczucie niesprawiedliwości i krzywdy. To poczucie z kolei nasila paranoiczne wyobrażenia i wrogie uprzedzenia wobec „innego”. Następnie te uprzedzenia zaczynają obejmować tych współobywateli, którzy nie popierają owego przywódcy. Takie podziały występują dziś w wielu krajach.

Jestem z Charlottesville, pamięta pani, co się tam wydarzyło.

Młody faszysta wjechał samochodem w tłum protestujących antyfaszystów, zabił Heather Heyer i zranił 19 osób.

12 sierpnia 2017 r. w Charlottesville odbył się zjazd białych nacjonalistów, a jego uczestnicy, przybyli również z innych części USA, głosili rasistowskie i antysemickie hasła, nosili nazistowskie i neonazistowskie symbole, przeciwstawiając się usunięciu pomnika Roberta E. Lee, jednego z dowódców sił Konfederacji w amerykańskiej wojnie domowej z lat ­1861-65 [Jest uznawany za symbol walki o utrzymanie niewolnictwa i wyższości białej rasy – JD].

Prezydent Donald Trump potępił „przejawy nienawiści, bigoterii i przemocy z wielu stron” i odniósł się do „bardzo dobrych ludzi po obu stronach”. Nie potępił wprost czynu zamachowca, a jego komentarz stanowi ilustrację podziału, o którym mówię. Wiem, z jak głębokimi podziałami mamy do czynienia w Turcji. Wielu intelektualistów i dziennikarzy tkwi w więzieniach, bo nie podzielali poglądów autorytarnej władzy.

Szczęśliwie Polska jest w Unii Europejskiej. Jeśli zabierze pani głos i wyrazi swój protest wobec władzy, nikt nie zamknie pani w więzieniu. Mam nadzieję, że uda się w Polsce ochronić wolność słowa.

Jest Pan dziś optymistą czy pesymistą?

Raczej pesymistą. Ludzki umysł bardzo powoli przystosowuje się do zmian, a dzisiejsze zmiany zachodzą nazbyt szybko. Podział na „my” i „oni” pomiędzy krajami i w ich obrębie się nasila.

Powiedział Pan kiedyś, że „życie jest pełne ­okrucieństw, ale można się nimi próbować bawić ­­ albo z ich powodu cierpieć”. Co to znaczy?

Tak powiedziałem? Podoba mi się! Po upadku Związku Radzieckiego zapraszaliśmy wpływowych estońskich i rosyjskich przedstawicieli na rozmowy, żeby próbować pomagać im rozwiązywać ich problemy. W drugim roku tych rozmów pewien delegat z Estonii zwrócił się do delegata z Rosji: „Wy, Rosjanie, jesteście jak słoń. My, Estończycy, jesteśmy jak królik. Nasz kraj jest mały. Jeśli królik zaprzyjaźni się ze słoniem, nie będzie bezpieczny. Będzie jeszcze bardziej zagrożony, bo słoń, nawet jeśli nie będzie agresywny, może przypadkiem na niego nadepnąć”. Uczestnicy zaczęli się bawić tą metaforą, przerzucać ją jak piłeczkę. Toksyczne uczucia uległy rozproszeniu, pojawił się śmiech, żarty. Zabawa umożliwiła poważną i opartą na realiach dyskusję. W rezultacie poszli do parlamentu i podpisali sześć porozumień. Och, gdybym robił takie rzeczy dla pieniędzy, byłbym dziś milionerem...

Myśli Pan czasem o końcu swojego życia?

Niedawno przydarzyło mi się coś niezwykłego. Nasz dom w Charlottesville otacza las. Usiadłem o zmierzchu na tarasie i popatrzyłem na drzewa z nowymi liśćmi. Ptaki śpiewały, tuż przy mnie latała pszczoła, szukając czegoś między deskami domu. Poczułem coś bardzo silnego, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Miłość do natury. Naprawdę się nią napawałem, radowałem. I wtedy w mojej głowie pojawiła się myśl: gdy umrę i zostanę pochowany, stanę się po prostu częścią tego wszystkiego. Tak sądzę. I to jest niezwykle piękne. © Przeł. Cveta Dimitrova

VAMIK D. VOLKAN (ur. 1932 na Cyprze) jest emerytowanym profesorem psychiatrii na University of Virginia i Washington Psychoanalytic Institute. Był członkiem, a później przewodniczącym Komitetu Psychiatrii i Spraw Zagranicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Założył Centrum Studiów nad Umysłem i Interakcją Ludzką przy University of Virginia, zajmuje się kwestiami napięć etnicznych, rasizmu, tożsamości, terroryzmu, traumy społecznej, imigracji i żałoby. Sześciokrotnie był nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2020