Łatanie rozpaczy

Wrocławski Dialog był festiwalem, który może nie daje radości istnienia, ale na pewno daje radość teatru.

26.10.2003

Czyta się kilka minut

Niby to banał, ale z pomocą teatralnych przedstawień rozumiemy lepiej samych siebie. Z fragmentów wielu przedstawień sklejamy obrazy, które mogłyby być obrazami naszego życia. Czy teatr może bardziej pomóc człowiekowi? Chyba nie. Umożliwia przecież przeglądanie w nim naszych emocji, jest nauką nazywania. Tylko radykalnie pesymistyczne, ostateczne ujęcia są w stanie jeszcze nami wstrząsnąć. To odtrutka na serialowy rechot i łzawość, która nas otacza. Głośne myślenie i łatanie rozpaczy nadzieją, że skoro da się ją przekuć w sztukę, to jednak coś ma sens.

Werbel pustki

“Trzy siostry" z Teatru Sofia to testament chorego na raka reżysera Stojana Kambarewa, który zmarł kilka dni przed premierą. Akcja sztuki zostaje przeniesiona do opuszczonej dworcowej poczekalni, którą zasiedliła oszukana przez los rodzina. Zegar wiszący nad wyjściem na peron stanął, drewniane ławki opustoszały. Wszystko, co najważniejsze, już się wydarzyło. Pociąg dawno odszedł albo zlikwidowano połączenie. Rodzina Prozorowych spóźniła się jak wiele innych, tylko że nie potrafi przyjąć tego faktu do wiadomości. Stąd to emocjonalne kotłowanie się, psychiczne zapętlenie. W bułgarskim spektaklu uderza tymczasowość świata, w którym wszyscy pomieszkują tylko na krótką chwilę - ale nawet ona zostanie zmarnowana, zagadana, zabiegana. Postaci z dramatu pędzą wciąż po tych samych trasach, mijają w drzwiach, zderzają, potrącają i ranią, jakby ich życiem kierowały rozkłady jazdy nieistniejących pociągów.

“Trzy siostry" odbieram jako spektakl, w którym na temat czechowowskich bohaterów powiedziano tylko to, co naprawdę istotne. Choćby, że odejście bliskiego człowieka może prowadzić do duchowej śmierci. Bez miłości, choćby strzępu, ochłapu uczucia - nie da się żyć. Świat staje się niewyobrażalny, ściany zbliżają do siebie. Nie ma depresji, tylko atak szału. W pięknej scenie pożegnania Maszy (Sniezina Petrowa) z Wierszyninem (Todor Blizniakow) kobieta tarza się po podłodze, szarpią nią konwulsje. Wierszynin ucieka przerażony. Wbrew pozorom Masza nie rozpacza za bylejakim, podstarzałym Wierszyninem, który ją zostawił. To jej ciało się buntuje. Jakby zabrakło jej tlenu, wybuchła od dawna tłumiona choroba. Miłość dusi za gardło. Bolesne uderzenia głową o podłogę to werbel, który żegna Wierszynina z przeszłości, tego, który coś Maszy obiecał.

Bułgarski spektakl demaskuje tradycyjne teatralne machinacje i szantaż emocjonalny, dzięki któremu współczujemy nieudacznikom i ludzkim wrakom, a nie szanujemy jedynej osoby, która walczy, chce przetrwać i nie oszaleć w tym świecie. Myślę o Nataszy. W spektaklu zostają oddane jej racje, gloryfikowana jej zawziętość. Bo cóż złego robi Natasza? Tylko to, co najlepsze dla dzieci, dobrze - zdradza, ale przecież i Masza zdradza. Oszukuje, ale i Olga oszukuje, dyryguje ludźmi, lecz Olga również próbuje nimi rozporządzać. Dlaczego trzy siostry muszą być od niej lepsze, bardziej godne naszej sympatii? Bo znają obce języki? Bo melancholia przyciąga, bo istnieje fotogeniczność cierpienia? Wbrew Czechowowi kochajmy Nataszę! Zdradza Andrieja, bo zdradza słabość domowego terrorysty. Zostawia pustkę człowieka, który przestał wierzyć w siebie, niszczy swój świat, zadaje sobie i bliskim ból. Przed słabością mężczyzn wolno uciec.

Jedyny mężczyzna, który wie, czym są te iluzje, to głęboko zraniony przez kobietę Solony (Dejan Donkow). Zabicie Tuzenbacha to likwidacja ostatniego z miraży, ostateczne zerwanie łusek z oczu. Solony zgrzeszył, żeby inni zrozumieli, że dotarli do kresu. Taką rzecz można zrobić tylko z wielkiej miłości.

Kambarew zobaczył świat “Trzech sióstr" jako przestrzeń kłamstwa. Odebrał bohaterom szczerość, nadzieję i godność. Zadziwiające - ale mimo tych operacji w dramacie Czechowa nadal pozostali ludzie, których upadek przejmuje.

Requiem dla niewyrażalnego

Monachijskia Kamerspiele przywiozła do Wrocławia “Sen o jesieni" Jona Fossa, realizację sztuki opowiadającej o przypadkowym spotkaniu ludzi, którzy kiedyś byli sobie bardzo bliscy. I teraz na cmentarnej alejce, tuż przed pogrzebem babci mężczyzny, nie mijają się bez słowa, ale chcą odtworzyć tamtą bliskość. Fosse nie odbiera nadziei na ich powrót do siebie, mówi jednak jakie to trudne, jak niewiele mamy czasu. Bo to czas jest bohaterem przedstawienia Luka Percevala - on naprawdę włada uczuciem, słowami, śmiercią. Gdyby u Fossa był Bóg, musiałby pomóc spóźnionym kochankom. Ale w “Śnie o jesieni" próżno szukać jego głosu. Nie ma Boga, jest czas. Nic już nie będzie takie samo. Ona została sama, on jest w układzie, którego nie zmieni.

Reżyseria Luca Percevala, który zdobył rozgłos, brutalnym szekspirowskim “Schlachten" jest coraz bardziej minimalistyczna, dyskretna, kierująca piątkę aktorów ku graniu postaci z przejmującą tkliwością, ku zachwytowi nad słowami, emocjami, gestem. Jak refreny powracają zdania tęsknoty: “Może przyszłam, żeby ciebie spotkać", “Pójdźmy gdzieś, gdzie będziemy sami", “Gdybyśmy byli ty i ja zawsze, to wszystko by znikło"...

Perceval śledzi miłość, która budzi się z uśpienia, pragnienie powrotu do niemożliwego i chyba największego uczucia. Obecność śmierci. Milczący ojciec, toksyczna matka bohatera. Kobieta z przeszłości, syn, który ginie w wypadku. Na scenie u Percevala wszystko się miesza, wikła i gubi. Nie wiadomo, co jest wspomnieniem, a co teraźniejszością. Nawet dziwny poetycki język Fossa, który może być i liryką, i prozą, w zależności jak mówią go aktorzy, oparty na niedopowiedzeniach, powtórzeniach, wylęknionych kalekich frazach. Aktorzy Stephan Bosmeier i Dagmar Manzel właściwie nie grają, ale szepcą na scenie. Ich dłonie zatrzymują się od siebie o centymetry. Widzimy przestraszone bliskością pocałunku usta, robaki pragnienia, wyłażące z duszy, by pożreć oddech drugiej osoby. O “Śnie o jesieni" można pisać emocjami albo wcale. Wciąż wracają do widza obrazy, słowa i gesty. Niby jednoznaczne, ale gęste od niewyrażalnych sił, jakie nimi kierują.

Twix Towers

Jeśli miałbym wskazać spektakl, który ośmieli do czegoś polskich reżyserów, to wskazałbym na hamburskiego “Kandydata". O tym, że niemiecki teatr jest napakowany polityką jak bomba trotylem, wiedzieliśmy od dawna. Wreszcie poznaliśmy spektakle dramaturga i reżysera najmłodszej generacji Rene Polescha, realizującego inny model zaangażowania niż Christoph Schlingensief czy Frank Castorf.

Pollesch nie opuszcza teatru dla happeningu, nie wypełnia polityką klasyki literatury. Teatr to dla niego wywalanie brudów kawa na ławę: powiedzmy sobie o wszystkim, co nas boli, bo jak już się coś powie, to strach, lęk jest jakby mniejszy. Pollesch jest wściekły na polityczną poprawność, irytuje go tradycyjny mieszczański teatr, granie ról, cyzelowanie struktury spektaklu. Wierzy w anarchizm. Dlatego jego przedstawienie właściwie nie ma początku ani końca. U Pollescha ze sceny można powiedzieć wszystko, tabu nie istnieje. W przerwach między dysputami - raz serio, raz karykaturalnie potraktowanymi - oglądamy teledyskowe działania do wtóru muzyki. Aktorzy tańczą, strzelają w widownię popcornem, głaskają ludzi pluszowymi rękawicami. Relaks, relaks - proszę państwa. Teatr jest także po to.

I dlatego przy okazji jego “Kandydata (1980). Oni żyją!" można na serio pytać, co jest aktorstwem, patrząc na sceniczny luz i nonszalancję Caroline Peters, Catrin Striebeck i Bernda Mossa, którzy niemal prywatnie kłócą się i wrzeszczą na siebie. Wygłaszają tezy o iluzoryczności kultury, przeżartej kłamstwem polityce, bezczelnie biorą na cel osoby publiczne i obrażają je bez żenady.

Wielokrotnie zostaje w tym spektaklu przekroczona granica dobrego smaku, jak choćby w żartach o śp. Hannelore Kohl i jej alergii na światło, która doprowadziła panią kanclerzową do samobójstwa. Bohater Pollescha chce ją zabić krzesłem, bo w niemieckim świecie wraz z mężem uosabiała znienawidzony establishment. W Polsce przed erą tabloidów myślimy jeszcze inaczej o prywatności polityków. Rene Pollesch ma pewność: skoro establishment nie lituje się nad pojedynczym człowiekiem, dlaczego ja mam się nad nim litować?

Inne przekroczenie tabu? Proszę bardzo. Ktoś z widzów trzyma w uniesionych w górę dłoniach pałeczki Twixów. Dwie aktorki, trzymane przez partnera, jedna po drugiej nadlatują i odgryzają wafelki. Pollesch twierdzi, że nie śmieje się z nowojorskiej tragedii, ale jej medialnej obróbki, z telewizyjnego żerowania na niej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że tworzy dość dwuznaczne obrazy, które można odbierać wbrew ich intencjom. Jak choćby w jego innej berlińskiej inscenizacji, gdzie pojawia się ekran z wieżami nowojorskimi i piosenka: “No you can’t. Yes I can". A potem widzimy, jak wbijają się w nie dwa samoloty. Scena, która następowała potem, wywołała u mnie atak agresji. Para aktorów na linach spadała z teatralnego sufitu, jak ofiary wyskakujące z płonących budynków WTC. U Pollescha z tragedii została tylko groteska: Co się ze mną dzieje, wołali frunący aktorzy, dlaczego wypadliśmy, o ziemia, bum, chyba nie żyję. Na koniec oboje odtańczyli twista w powietrzu, bo przecież śmierć w telewizji nie istnieje.

Właśnie dlatego mimo zachwytu nad bezceremonialnoscią Pollescha w teatrze nie mogę zaakceptować w całości jego obrazoburczych chwytów. O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć - pisał Wittgenstein i miał rację.

To jak się robi dobry festiwal? Trzeba zainicjować dialog między przedstawieniami pokazywanymi obok siebie, sugerować, na co powinniśmy zwrócić szczególną uwagę. Krystynie Meissner udało się zminimalizować margines błędów repertuarowych: poza “Morzem i zwierciadłem" Grzegorzewskiego oraz “Polakami, czyli Ubu królem" Marco Martinnellego artystycznych wpadek na festiwalu nie było. Ze zdumieniem patrzyłem, jak teatromanom chciało się rozmawiać o teatrze nawet do drugiej w nocy, z jaką uwagą czekano na słowa reżyserów. Mówiąc kolokwialnie - Krystyna Meissner zagoniła nas do intelektualnej roboty, do szukania związków między zdarzeniami, zjawiskami, tematami z pozoru nieporównywalnymi. Dialog wypromował kilka polskich spektakli - “Rewizora" Jana Klaty, “Kroniki lamentacyjne" Teatru Pieśń Kozła - pozwolił na zachwyt zagranicznej publiczności nad “Stosunkami Klary" Krystiana Lupy. Podobał się Redbad Klystra i jego “Made in China". Dziesiątki zagranicznych gości nie były wożone autokarami ze spektaklu na spektakl na próżno. Organizatorzy Dialogu wiedzą, że te wizyty zaowocują zaproszeniami, kontraktami. I do takiej menedżersko-artystycznej promocji zawsze w polskim teatrze tęskniliśmy.

Dialog zaserwował nam dawkę dobrego teatru w takim stężeniu, że na pewno wystarczy na długo. Podrzucił nam tematy, obrazy i sceny, które będą powracać. Wypisywanie laurek Wrocławowi nie ma sensu. Teatr to sprawa egoistyczna. Powiem tylko, że ja kradłem z tego festiwalu obiema rękami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2003