Łaska pańska

Zbliża się rozstanie Kluzik-Rostkowskiej z PiS. Choć widać, że żadna ze stron nie ma jeszcze odwagi wypowiedzieć ostatecznych słów.

28.09.2010

Czyta się kilka minut

Ich pierwsza rozmowa po wyborach wyglądała dramatycznie.

- Wiesz Joanno, że wbijasz mi nóż w plecy - powiedział prezes PiS i po tej wymianie zdań nie rozmawiali przez wiele tygodni. Powiedział tak, bo odmówiła sama przyjęcia funkcji wiceprezesa partii. Jak tłumaczy, gdyby weszła do nowego kierownictwa, gdzie poza nią mieli zasiadać nieomal sami członkowie "Zakonu PiS", wierni nowej twardej linii, musiałaby firmować politykę, z którą się nie zgadza.

Awans z odurzenia

Druga rozmowa Joanny Kluzik-Rostkowskiej z Jarosławem Kaczyńskim miała miejsce niedawno.

- Nie powtarzam prywatnych rozmów. Mogę tylko powiedzieć, że prezes mnie nie beształ, nawet więcej słuchał, niż mówił - relacjonuje Joanna Kluzik-Rostkowska w rozmowie z "Tygodnikiem Powszechnym". Po tym spotkaniu można było odnieść wrażenie, że to zapowiedź definitywnego zawieszenia broni.

- Nadal lubię Jarosława Kaczyńskiego. Czy jestem gotowa zmienić partyjną przynależność? Nie chciałabym być w Platformie Obywatelskiej. Dlaczego? Bo kiedy byłam ministrem i szykowałam rozmaite projekty polityki społecznej, Kaczyński nigdy nie rozmawiał ze mną o słupkach sondażowych. Mam wrażenie, że Donald Tusk jest zajęty nieustannie sondażami - opowiadała w zeszłą środę. Po czym zaraz po rozmowie ruszyła na sejmową salę, by reprezentować PiS w debatach nad ustawami o przedszkolach i o rodzinach zastępczych. Była zadowolona, że jej projekt, szykowany jeszcze w poprzedniej kadencji, został dopuszczony do debaty na równi z rządowym. I czuła się potrzebna swojej partii. Jak w czasach, kiedy pracowała dla niej jako minister. Podobno nigdy jeszcze nie spotkała się w tym tak już niesamodzielnym klubie z tyloma wyrazami sympatii jak teraz.

Ale w tym samym czasie po Sejmie krążyły plotki o atakach, jakie przypuścił na nią jej szef w wywiadach. Autoryzował obie rozmowy tuż po przyjaznej pogawędce z nią. Była to więc zagrywka z premedytacją.

W "Rzeczpospolitej" Kluzik-Rostkowska mogła przeczytać, że była zbyt mało odważna, bo nie chciała nigdy obciążyć rządu Tuska za katastrofę smoleńską. "Newsweekowi" Kaczyński powiedział rzeczy jeszcze bardziej zdumiewające. Skąd jej nieoczekiwany awans? Bo odurzony proszkami uspokajającymi zgodził się na jej kandydaturę na szefa kampanii. A zgodził się, bo "Joanna jest urocza". Ale sądził, że będzie ona bardziej twarzą kampanii niż realnym decydentem. Jak ktoś jest sympatyczny, może występować w telewizji, ale przecież nie podejmować realne decyzje. Zbiorczo swoich ludzi z tamtego czasu prezes PiS opisał jako "ładne buzie".

Wobec tych nieprzyjemnych, protekcjonalnych uwag atakowana się nie broni. Uspokaja, chyba także samą siebie: - Nie przejmuję się tym. Traktuję to jako zaproszenie do dyskusji. A w ostateczności nie zawsze byłam politykiem i najwyżej z polityki odejdę.

Dziennikarz dobrze znający zarówno Kaczyńskiego, jak i Kluzik-Rostkowską, przewiduje, że te prasowe ataki to na długo ostatni akord dziwnego konfliktu: - On musiał powiedzieć, co ma na wątrobie, ale lubi ją i będzie się teraz zachowywał tak, jakby nic się nie stało. A ona śle sygnały, że będzie się zajmować swoją działką i czekać.

Pytanie tylko, na co. Poseł PiS kojarzony z tak zwanymi "liberałami" przewiduje różne warianty rozwoju sytuacji: - Może być tak, że prezes uzna sprawę za załatwioną i da nam spokój. W swoim najbliższym otoczeniu powtarza, że prowadzi z Joanną debatę, że traktuje ją poważnie. Krążą nawet pogłoski, że swoimi atakami chce ją uwiarygodnić i umocnić jej pozycję. Ale może być tak, że postawi na eskalację konfliktu. Na ostatniej radzie politycznej [w minioną sobotę - PZ] zapowiedział dalsze rozliczanie kampanii. A to by oznaczało kolejne raniące słowa, pretensje i zarzuty.

W sejmowych kuluarach krążą pogłoski, że autorzy kampanii prezydenckiej tylko się przyczaili. Nie będą zabierać głosu przed wyborami samorządowymi, aby wyborcy nie uznali ich za dywersantów szkodzących własnemu ugrupowaniu i nie obwinili za słaby wynik. Ale gdy PiS przegra kolejne wybory, a ten rezultat będzie się kojarzyć z Kaczyńskim i jego nowym faworytem Zbigniewem Ziobrą, być może odejdą z partii. Możliwe, że zechcą tworzyć coś własnego.

Prawo-lewo

Pewien ongiś wpływowy polityk PiS przekonywał mnie, że Kluzik-Rostkowska mogłaby stanąć na czele nowego politycznego bytu. - Powinna odegrać rolę polskiej Angeli Merkel - tłumaczył.

Z tą wypowiedzią (uczciwie mówiąc, na razie odosobnioną) korespondował sondaż w weekendowym "Super Expressie". Gazeta pytała o gotowość głosowania na "partię Kluzik-Rostkowskiej". Miało ją zadeklarować 13 procent Polaków, w tym prawie 30 procent wyborców PiS. Może prezes kolejnymi atakami tylko hoduje sobie politycznego konkurenta?

13 proc. poparcia to dużo na wstępie, ale podobnie było z wieloma nowościami, od Partii Demokratycznej po "partię Kazimierza Marcinkiewicza". Potem to poparcie się rozpływało. Sama Kluzik-Rostkowska reaguje na ten sondażowy happening czujnie i zręcznie: - To tylko pokazuje, że jestem potrzebna PiS-owi.

Demonstruje gotowość uprawiania wewnątrzpartyjnej dyplomacji. Ale tym samym mówi też: "Moja polityczna waga jest większa niż kiedykolwiek".

To zaś oznacza nowy etap w jej życiu. - Do tej pory nie była typowym politykiem. Była osobą od zadań konkretnych, która gotowa jest pielgrzymować do różnych ludzi, aby ten konkret wywalczyć - ocenia Aleksandra Zawłocka, dziennikarka, która przez dobre parę lat pracowała z Kluzik-Rostkowską biurko w biurko.

- Nie chciałam być politykiem, a dziennikarzem, bo pasjonowali mnie ludzie w ekstremalnych sytuacjach, lubiłam ich opisywać. A teraz? Nie mam przywódczych aspiracji. Marzę o jednym: zostać jeszcze raz ministrem i zrobić to, czego nie zdążyłam w 2007 r. Przy Kaczyńskim, bo to on obdarzył mnie wtedy sporą wolnością - to deklaracje samej Kluzik--Rostkowskiej.

Możliwe, że mówi szczerze. A jednak wiele osób twierdzi, że kampania prezydencka prezesa PiS zmieniła ją. - Zaczęła po raz pierwszy doceniać siebie w polityce. Nauczyła się forsować swoją wolę - opowiada Elżbieta Jakubiak, jej koleżanka ze sztabu wyborczego.

Co nie zmienia faktu, że trudno dziś sobie wyobrazić samodzielną inicjatywę polityczną Kluzik-Rostkowskiej. To "coś" jawi się na kształt dziwactwa. Ona sama całkiem ostatnio umieszczała się na mapie politycznej gdzieś między lewicą a PO. Przyznawała, że z PiS połączyła ją głównie zażyłość z liderem i że tworzy ona na konserwatywnej prawicy jednoosobowe skrzydło. Oceniając zamieszanie wokół minister Elżbiety Radziszewskiej, wezwała w Radiu Tok FM do jej dymisji, pokazując, że jest w tej sprawie na lewo od znacznej części posłów PO. I od profesora Andrzeja Zolla. Czy znalazłaby na scenie swoją niszę? Po prawej stronie? A jeśli nie po prawej, to gdzie? Gdzie indziej tłok jest jeszcze większy.

Wspomniany już PiS-owski entuzjasta przyszłej roli Kluzik-Rostkowskiej przyznaje, że część jej poglądów to kłopot. - No, ale ile razy Kaczyński czy Tusk dokonywali wolt? - pyta retorycznie. - Zresztą partia Joanny nie byłaby rządzona po dyktatorsku.

Tyle że w takiej konstrukcji, na razie hipotetycznej, kryje się także niebezpieczeństwo. Koledzy z grupy PiS-owskich liberałów zachwycają się nią w prywatnych rozmowach: Joasi znudziła się rola partyjnej paprotki!

Ale czy sami nie chcieliby posłużyć się jej wizerunkiem, narastającą popularnością? A przecież każdy, kto zna Kluzik-Rostkowską, wie, że do tej pory znała swoje miejsce w szeregu, ale pilnowała, aby nikt nie traktował jej instrumentalnie.

- To twarda baba - mówią o niej dwie dawne koleżanki z dziennikarskiego zawodu: Aleksandra Zawłocka i Joanna Lichocka. W takich słowach kryje się zaprawiony czułością podziw. Ale też kryje się prawda. - Mała dziewczynka w kucykach i ogrodniczkach, która pchała się tam, gdzie było niebezpiecznie. Kiedyś jedziemy z jakąś misją samochodem, ona prowadzi małego fiata. Nagle ciężarówka nieomal przypiera nas do bariery. A Joasia z niezmąconym spokojem zaczyna nucić: "I co teraz? I co teraz?" - to wspomnienie Piotra Skwiecińskiego, też dziennikarza, ale i kolegi z podziemnego Niezależnego Zrzeszenia Studentów, a więc z opozycji końca lat 80.

Śląskie geny

"Mała dziewczynka" miała niezwyczajne korzenie i biografię. Pochodzi ze śląskiej rodziny, ze wszystkimi jej paradoksami: babcia mówiła po niemiecku, ale jeden z jej krewnych Kazimierz Kluzik był znanym działaczem plebiscytowym i ma w Katowicach ulicę swojego imienia. W mieście tym chodziła do specjalnej klasy licealnej dla uzdolnionych... matematyków (jej koleżanką z ławki jest Anita Gargas, dziś szefowa telewizyjnej "Misji Specjalnej"). Kluzik-Rostkowska zaczęła nawet w 1982 r. studia matematyczne, jeszcze w Katowicach.

- Świat wielkich liczb, wielomianów, przygotował mnie na późniejsze wyzwania. Czymże były wobec tego pozycje w budżecie Ministerstwa Pracy! - żartuje dzisiaj.

Po drodze była wyjątkowo patriotyczna drużyna harcerska, która współpracując ze słynną warszawską Czarną Jedynką w czasach gierkowskiej normalizacji, stanowiła przedsionek do świata opozycji. Nic dziwnego, że już na studiach dziennikarskich, najpierw w Katowicach, a potem na Uniwersytecie Warszawskim, związała się z NZS. Prawdziwy chrzest bojowy przeszła w sierpniu 1988 r., jadąc do Jastrzębia wspierać strajki górnicze. Gdy trafiła pod spacyfikowaną już kopalnię, zgarnięto ją wraz z innymi osobami na milicyjny "dołek". W ostatniej chwili zjadła list, który Henryk Wujec przesyłał przez nią Janowi Lityńskiemu, towarzyszącemu górnikom.

Dzięki nawiązanym tam nowym znajomościom trafiła do ważnych redakcji warszawskich pism podziemnych: "KOS-u", a zwłaszcza "Tygodnika Mazowsze", kobiecego imperium Heleny Łuczywo.

- Pamiętam, jak pojawiła się u nas z koleżanką, obie pełne pasji i uwielbienia dla górników, których koniecznie chciały uwiecznić w reportażach. Joasia, która z racji wieku nie załapała się na Sierpień ‘80, była wyraźnie szczęśliwa, że własnymi rękami zdążyła dotknąć prawdziwego strajku - to relacja Krzysztofa Leskiego, jednego z nielicznych mężczyzn z "Tygodnika Mazowsze".

Latem 1989 r. poszła do Tadeusza Mazowieckiego i przedstawiła mu własną kandydaturę do redakcji odbudowywanego "Tygodnika Solidarność". W wieku 26 lat trafiła w to legendarne miejsce. A potem nie odeszła z pisma, jako jedna z nielicznych, kiedy związanego z Mazowieckim Jana Dworaka zastąpił na stanowisku naczelnego Jarosław Kaczyński. Pomimo niedawnych związków z postkorowskim "Tygodnikiem Mazowsze". Ludzie z tamtych kręgów przyjmowali Kaczyńskiego jako prawicowego uzurpatora i próbowali organizować coś na kształt bojkotu nowej redakcji. A ona powtarza po latach: - To było pismo Solidarności, Lech Wałęsa miał prawo do zmiany naczelnego.

Znalazła się w epicentrum "wojny na górze". "Tygodnik Solidarność" to wyrazisty organ idei przyspieszenia, coraz mocniej sympatyzujący z Porozumieniem Centrum. Ale sama Kluzik-Rostkowska pozostała "bezpartyjna". Pisała głównie reportaże, nadal uwielbiała opisywać strajki i konflikty społeczne. Zajmowała się też samym związkiem.

- Mała dziewczynka bardzo energicznie poruszała się wśród zwalistych szefów regionów, którzy wtedy byli jeszcze w swoich regionach wielkorządcami - wspomina jej koleżanka z tamtej redakcji Aleksandra Zawłocka.

Czy uczestniczyła w polityce? - Pamiętam Joasię jako dziennikarkę "Tygodnika Mazowsze". Spory w NZS opisywała obiektywnie, choć jej redakcja sympatyzowała z jednym ze skrzydeł, tym mniej radykalnym. Wydaje mi się, że w "Tygodniku Solidarność" jej nastawienie było podobne - rekonstruuje Piotr Skwieciński. Nie zmienia to faktu, że jej zaangażowane teksty społeczne w jakiejś mierze wspierały PC-owską tezę o potrzebie szybszych zmian. - Tylko że ona posługiwała się zawsze konkretem, a nie polityczną retoryką - opowiada Zawłocka.

Dziecko pułku

Jej stosunki z Kaczyńskim? - Nas, kombo młodych reportażystek, mnie, Joasię czy Dorotę Macieję, od naczelnego oddzielała przepaść. On zresztą nie wtrącał się w teksty, zostawiał to zastępcom. Przychodził we wtorki na kolegium i zachwycał nas erudycyjnymi opowieściami o polityce. To było świeże i barwne, my takich analiz, upstrzonych anegdotkami z wnętrza zdarzeń, nie znaliśmy - to dalszy ciąg opowieści Zawłockiej.

Pomimo dystansu wzajemny sentyment pozostał. Kaczyński doceniał osoby, które były przy nim w tamtych chwilach. Współtowarzyszy ówczesnych bojów traktował lepiej niż innych. Najwyraźniej ją także zaliczył do tej kategorii. Nawet po latach mogła przyjść do jego gabinetu, poprosić, o co zechce. Rozczulał się i powtarzał: "Dziecko, ale ty wtedy byłaś młoda". Pewne znaczenie miało i to, że choć młodsza od niego o 14 lat, była jeszcze z pokolenia, które otarło się o Solidarność i opozycję. Nawet dziś to podkreśla, przeciwstawiając ją innym, młodszym PiS-owskim liberałom, którzy tego doświadczenia już nie mieli.

Nie oznacza to, że stała się częścią jego środowiska. - Z opozycji, z NZS, pozostało jej mnóstwo znajomości ze wszystkich stron barykad. Kultywowała te kontakty i raczej łączyła, niż dzieliła - ocenia Zawłocka. Elżbieta Jakubiak, obserwująca lata 90. z perspektywy osoby bliskiej politykom Unii Wolności, pamięta, że kojarzyła Joannę Kluzik ze środowiskiem gdańskich liberałów. Na pewno - bardziej z Donaldem Tuskiem niż Jarosławem Kaczyńskim.

Także z jej wyborów dziennikarskich nie da się zbudować konsekwentnej linii. Po "TS" pracowała w bliskim Porozumieniu Centrum "Expresie Wieczornym", ale potem były "Konfrontacje" z liberałem Andrzejem Halickim na czele, jeszcze później (daleki wtedy od wszelkiej prawicy) tygodnik "Wprost", ale też należący do PC-owskiej spółki Srebrna tygodnik "Nowe Państwo". Szeroki był nie tylko rozrzut polityczny, ale i tematyczny. Jako wicenaczelna "Przyjaciółki" uczestniczyła w przystosowywaniu tego kobiecego pisma o PRL-owskim rodowodzie do nowych czasów. Wyszła za mąż, urodziły się dzieci. Nie tracąc prawicowych kontaktów, wygłaszała coraz bardziej feministyczne poglądy.

Samosia

W 2003 r. trafiła do urzędu miasta Warszawy. Jarosław Kaczyński polecił ją bratu Lechowi, nowo wybranemu prezydentowi, na stanowisko pełnomocnika do spraw kobiet i rodziny. Sama wymyśliła to stanowisko, sama kreśliła dla niego zadania i kompetencje.

Elżbieta Jakubiak (wtedy szef gabinetu politycznego prezydenta, a potem wiceprezydent) obserwowała jej działalność z daleka, bo początkująca w roli urzędniczki dziennikarka chętniej biegała po mieście, niż siedziała w urzędzie: - Bywało, że wykraczała poza uprawnienia samorządu, domagała się pieniędzy na działalność, której nie wolno nam było wręcz prowadzić. Ale często stawiała na swoim.

Nieznający jej początkowo dobrze, więc swoim zwyczajem nieufny Lech Kaczyński patrzył na jej aktywność coraz przychylniej. Energia i inwencja współpracownicy rozbrajały go, bo korespondowały z jego społeczną wrażliwością z lewicowego Żoliborza. Nie oczekiwała od niego pomysłów, ale mu je przynosiła. Walczyła o czyste piaskownice i elastyczny czas pracy przedszkoli tak, aby je dostosować do rytmu pracy kobiet. Inicjowała samorządowe programy wspierania rodzin, także finansowego. Poprzez portal internetowy Warszawianka i podczas niezliczonych spotkań załatwiała też mnóstwo indywidualnych ludzkich spraw.

Okazała się energicznym administratorem. Aleksandra Zawłocka przekonuje, że Joanna ma przy pozorach kruchości żelazny charakter, że zawsze umiała sobie radzić z ludźmi. Joanna Lichocka, która współpracowała z nią blisko i w "Przyjaciółce", i w portalu Warszawianka, chwali ją za dar koncyliacji: - W redakcji "Przyjaciółki" koegzystowało młode kierownictwo i starsze panie nieumiejące się dostosować do nowych czasów. Joasia umiała z nimi znaleźć wspólny język. Podobną metodę - narzucania swojej wizji, swoich pomysłów, ale tak, aby nikt nie czuł się urażony - stosowała też w urzędzie miasta.

W 2005 r. to właśnie Lichocka rzuciła jako pierwsza pomysł - w programie telewizji Puls z udziałem Kluzik-Rostkowskiej i Magdaleny Środy - aby ta pierwsza zastąpiła tę drugą po wygranych przez PiS wyborach. Czyli aby została ministrem do spraw równości i rodziny. Bracia Kaczyńscy podchwycili ten pomysł skwapliwie. Przełamując opory nie tylko środowisk radiomaryjnych, ale także (co zabawne z punktu widzenia późniejszych podziałów) Kazimierza Marcinkiewicza i jego ZChN-owskiego otoczenia.

Nie przeszkadzały im nawet kontrowersyjne z punktu widzenia prawicy wypowiedzi. Na przykład ta z 2005 r., broniąca procedur in vitro. Poza osobistym sentymentem w grę wchodziła najwyraźniej polityczna premedytacja. Lech Kaczyński widział w tym dowartościowanie swojej liberalnej, antyradiomaryjnej tożsamości. A jego brat szansę na ucentrowienie całej swojej formacji. Procesje oponentów Kluzik-Rostkowskiej (łącznie z niektórymi weteranami z czasów Porozumienia Centrum) wychodziły z gabinetu prezesa z niczym.

- Prezes był uczulony na tym punkcie, sam kiedyś dostałem mocno po uszach za jej krytykowanie - wspomina lubiący koleżankę partyjny konserwatysta Zbigniew Girzyński.

Róbmy swoje

Została pełnomocnikiem do spraw kobiet i rodziny (w randze wiceministra pracy, przy boku Anny Kalaty z Samoobrony), a pod koniec PiS-owskiej kadencji szefem tego resortu odpowiedzialnym za całą politykę społeczną.

Jak sama opowiada, robiła tam, co chciała. Jarosław Kaczyński zgodził się na jej program wspierania rodziny, choć zakładał on - m.in. poprzez uelastycznienie czasu pracy czy poprzez reformę przedszkoli - promowanie aktywności zawodowej kobiet, na co część konserwatystów mocno się zżymała. Wolna ręka, jaką lider PiS zostawił protegowanej, bywała traktowana jako dowód na jego "nieprawdziwą prawicowość".

- Myślałem, że to tylko Lech Kaczyński jest lewicowcem. Ale po wsparciu dla Kluzik-Rostkowskiej można się przekonać, że linia Jarosława jest w gruncie rzeczy podobna - wyrokował w rozmowie z "Tygodnikiem" Marian Piłka, który porzucił PiS razem z Markiem Jurkiem.

Ta wolna ręka zbudowała między nimi silną więź, opartą na wzajemnej wdzięczności. Bo on także był jej wdzięczny - za legitymizowanie przed liberalną inteligencją. Ale ta symbioza miała też cenę. Kluzik-Rostkowska, pogrążona w swoich pracach, dość mechanicznie wspierała resztę polityki Jarosława Kaczyńskiego.

W łonie rządu zachowywała się jak państwowiec. Latem 2007 r. robiła wszystko, aby zagrożony rozwiązaniem parlament uchwalił przygotowane przez nią ustawy o przedszkolach i rodzinach zastępczych. Odrzucała argumenty Przemysława Gosiewskiego, że warto je zachować jako zrąb przyszłego programu opozycji, i postawiła na swoim, choć na ich przyjęcie i tak brakło już czasu.

Za to w sprawach wewnątrzpartyjnych zachowywała milczenie. Kaczyński pozwalał jej przyjaźnić się w Sejmie z lewicowymi politykami - choćby z Izabelą Jarugą-Nowacką - i chętnie wskazywał na nią jako dowód pluralizmu całej formacji. Ale kiedy jesienią 2007 r. wypychał z partii Ludwika Dorna, Kazimierza Ujazdowskiego i Pawła Zalewskiego, Kluzik-Rostkowska, debiutująca wówczas jako posłanka, nie widziała w tym wielkiego problemu. Owszem, ubolewała nad zdarzeniem. Ale dodała: - Jarosław w tylu momentach jednak miał rację.

Potrafiła czasami kontestować skrajnie opozycyjną linię własnej partii w imię interesu państwa - jak u schyłku 2008 r., gdy przypomniała, że zawetowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego projekt ograniczenia emerytur pomostowych powstawał wcześniej także i w jej resorcie. Ale skończyło się na cichym powstrzymaniu się od głosowania. To Kluzik--Rostkowska była jednym z trzech "aniołków" na słynnej fotografii promującej nową, bardziej merytoryczną twarz PiS po kongresie w 2009 r. To ona wchodziła w skład licznych partyjnych gremiów pracujących nad programem. Wyżywała się w komisjach i tam wykorzystywała nieraz swoje dobre stosunki z politykami innych partii czy z mediami. Wtedy to nie przeszkadzało liderowi, pod warunkiem, że była dyskretna.

Czas łowów

Na pomysł, aby pokierowała kampanią prezydencką Jarosława Kaczyńskiego, wpadli spin doktorzy: Adam Bielan i Michał Kamiński. Początkowo rzeczywiście była materiałem bardziej na "twarz" niż na osobę sprawującą realną władzę. Ale szybko zaczęła się "rozpychać", między innymi przywołując do porządku Bielana i Kamińskiego. Zręczna i miła, rzeczywiście tonowała relacje z dziennikarzami i wykorzystywała fakt, że politycy PO nie chcieli być wobec niej nieuprzejmi, by uzyskiwać od nich drobne ustępstwa. A zarazem nie była dyktatorem, dzieliła władzę choćby z ważnym szefem partyjnych struktur Joachimem Brudzińskim. W tym sensie ponosi tylko część odpowiedzialności za kampanię. Dzieli ją między innymi z Kaczyńskim.

- Jej zdrowy rozsądek był odtrutką na konwencjonalne metody stosowane przez facetów - mówi Elżbieta Jakubiak, która wcześniej na forum rządu, a potem partii nieraz z nią rywalizowała, i zbliżyła się do niej dopiero w ciągu ostatnich miesięcy. Były wprawdzie i inne relacje: że prowadziła zebrania chaotycznie, jak w NZS, gdzie w kłębach dymu nikt się nie śpieszył; że się spóźniała. Nie stawiała wszystkiego na jedną kartę. Gdy już po wyborach Kaczyński proponował jej kandydowanie na prezydenta Warszawy, odpowiedziała, że ma małe dzieci, więc nie podoła.

Nawet najbardziej wobec niej krytyczni, łącznie z PC-owskimi zakonnikami Brudzińskim i Lipińskim, przyznawali, że jej koncyliacyjna natura rozładowywała napięcia i sprzyjała burzom mózgów. Zachowała przyjazne stosunki ze wszystkimi, łącznie z pojawiającym się sporadycznie na naradach Zbigniewem Ziobrą. W wieczór wyborczy Kaczyński serdecznie jej dziękował. Wtedy chyba jeszcze sam był przekonany, że zdobycie 47 procent przez kandydata, który kilka miesięcy temu bił rekordy niepopularności, to jednak sukces...

Dlaczego tak szybko popadła w niełaskę? Bo w jednym z pierwszych sejmowych głosowań po wyborach nie chciała podnieść ręki przeciw Grzegorzowi Schetynie jako marszałkowi, tłumacząc, że to jej dawny kolega z NZS? Bo odmówiła lubianemu i lubiącemu prezesowi wejścia do nowego kierownictwa? Bo w wywiadach nie chciała się domagać, aby Tusk i Komorowski odeszli z życia publicznego?

Wszystko to było sprzeczne z logiką wojny, a zraniony, dotknięty do żywego rodzinną tragedią, ale przecież już wcześniej mało umiarkowany lider uznał, że oto nastał czas wojenny i każdy musi zdać egzamin. Więc wszystkie atuty Kluzik-Rostkowskiej: że przyjaźni się z wieloma dziennikarzami, że marszałek Schetyna (podobno) osobiście dla niej dopuścił na porządek dzienny PiS-owską ustawę o przedszkolach czy że trudno ją atakować, skoro ma znakomite stosunki z lewicowymi elitami - nie tylko schodzą na plan dalszy. One stają się obciążeniem.

A może jej wina polega na tym, że po raz pierwszy objawiła własne ambicje? Czy sama nie popełniła błędów? Ależ tak. Dywagowanie na temat jego psychiki z Moniką Olejnik było dla Kaczyńskiego jak sypanie soli na rany. Kluzik-Rostkowska tłumaczy te rozważania prostą prawdą: po kampanii wiele osób uznało Jarosława Kaczyńskiego za osobę, która ich oszukała. Ona przypominając o jego nieszczęściu, w gruncie rzeczy go broniła.

Skądinąd, postawiona wobec politycznej kuchni, była minister pracy często zachowuje się jak naiwna dziewczynka niechwytająca reguł międzypartyjnej wojny. Jeden z członków sztabu Kaczyńskiego opowiada anegdotę. W apogeum kampanii Kluzik-Rostkowska spotkała Schetynę. - Ja go zagaduję jak starego kolegę, a on obrzuca mnie zimnym wzrokiem i odpowiada półsłówkami - relacjonowała z wyraźnym zdziwieniem kolegom. - Schetyna jest rasowym politykiem, drapieżcą, a to był czas łowów. Ona tego nie czuła - relacjonował potem, życzliwy jej, polityk PiS.

To zbytnia miękkość wobec znajomych z PO miała ją zdyskwalifikować na stanowisko wicemarszałka Sejmu. Ale dobrze znający Joannę Kluzik-Rostkowską polityk przestrzega przed tak jednoznacznymi wnioskami. - Nie jest aż tak naiwna, choć zachowała sporo państwowotwórczego idealizmu. Po prostu pozycjonuje się jako osoba mogąca rozmawiać z innymi partiami. A PiS mógłby na tym tylko skorzystać, bo powinien grać na wielu fortepianach.

Tyle że w PiS panuje teraz atmosfera znana z oblężonych twierdz, a w takich przypadkach traci się ochotę na takie koncepty. Z drugiej strony możliwe, że w przypadku Kluzik-Rostkowskiej, bardziej niż w przypadku Elżbiety Jakubiak, Marka Migalskiego czy Pawła Kowala, którzy są nadal PiS-owcami, nawet jeśli rozgoryczonymi, ten finał był do przewidzenia.

Inna cywilizacja

Na pytania o swoje związki z partią Kaczyńskiego, jego dawna bliska współpracownica, która w czasach ich wspólnego rządu umiała sobie wychodzić u niego, co chciała, nie bardzo potrafi odpowiedzieć. Mówi o jednakowych poglądach na politykę historyczną, o wierze w silne państwo. Ale kończy wyznaniem, jak to kiedyś wybierała między nim a Tuskiem. Przesądzić miało coś nieuchwytnego: zaufanie. Kaczyńskiemu powiedziała: - Jarek, jeśli będę ci kiedykolwiek przeszkadzała, powiedz.

Epoka polityki opartej na przyjaźni i zaufaniu skończyła się nieodwołalnie wiele lat temu. Przyjazne rozmowy Kaczyńskiego z dawną podwładną z "Tygodnika Solidarność", ludzi z tak różnych światów, a jednak jakoś sobie bliskich, stały się już reliktem dawno pogrzebanej solidarnościowej cywilizacji.

PiS nie będzie co prawda lepszy bez wyniesionego z harcerstwa społecznikostwa Kluzik-Rostkowskiej. Jej nie będzie (być może) lepiej w innych formacjach, nawet jeśli są jej ideowo bliższe, bo więzy z nimi będą już mechaniczne, oparte na kalkulacji. A lider zadający ostatnio lojalnym wobec niego ludziom bolesne rany pogrąży się w jeszcze większej samotności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2010