Księgi dłoni

Niepokoi nas wszystko, co nieuchwytne. Chwytamy się jak tonący brzytwy. Chwytamy sensy, nie chwytamy chemii albo całek. Jakie doświadczenie stoi u źródła tej metafory, tak elementarnej, że wszyscy ją chwytają?

12.04.2021

Czyta się kilka minut

 / GETTY IMAGES
/ GETTY IMAGES

Dłonie tworzące narzędzia albo ciskające kamienie. Podpisujące dokumenty, wyciągane w geście porozumienia, zamknięte w pięści. Dłonie unoszone w geście ślubowania, wysunięte do ucałowania, odciskające pieczęcie. To jasne, historię ludzkości tworzą dłonie. Wymienić wszystkie czynności, które może wykonać ludzka dłoń, to zadanie szalone. Ponoć angielskie słowo man, to jest „człowiek”, wzięło się od łacińskiego manus, czyli „dłoń”.

Pokaleczone rzeźby

Casimir Stanislas d’Arpentigny, autor „La Chirognomonie”, publikacji, która w 1839 r. dała początek nowoczesnej europejskiej chiromancji, sztuce czytania znaków z dłoni, jest też autorem stwierdzenia: naczelne wywodzą się z dłoni, człowiek zaś z kciuka. To frapujące: różnica między dłonią a kciukiem okazuje się nie tylko różnicą dzielącą człowieka od zwierzęcia, ale i argumentem za wyższością jednego nad drugim. Tym samym dłoń uzupełniona kciukiem pełni, zdaniem Arpentigny’ego, nie tylko funkcję narzędzia, które „ogniwo krzesi, las trzebi, zwierzynę zabija i przed nieprzyjacielem broni”, ale i miejsca walki o dominację (w tym przypadku gatunkową).

Słowa Arpentigny’ego otwierają opublikowaną w 1939 r. książkę „Ręka pracująca. 120 tablic fotograficznych” Henryka i Janiny Mierzeckich. Publikacja złożona jest z dwóch części: tekstowej przygotowanej przez Mierzeckiego, działającego w Warszawie dermatologa, oraz fotograficznej – wykonanej przez Mierzecką, która była aktywną od lat 20. minionego wieku i znaną w środowisku lwowskim fotografką.

Część tekstową warszawski dermatolog rozpoczyna od ogólnych, filozoficznych refleksji na temat dłoni jako „narzędzia nad narzędziami”, które pełni funkcję „obcęg i rogu, pazura, lancetu i miecza”, następnie – jak na naukowca przystało – przytacza dotychczasowe badania dotyczące higieny pracy, badań dermatologicznych, wreszcie opisuje cel książki: przebadać wpływ, jaki na dłoń wywiera praca, biorąc pod uwagę tylko te zawody, które „uwydatniają się na skórze”. I to jest najciekawszy moment wywodu Mierzeckiego, nadaje on bowiem przebadanym dla potrzeb publikacji pracownikom konkretne miejsce w hierarchii moralnej i społecznej. To miejsce znajduje się – uwaga – pomiędzy zwierzętami, które są niżej względem człowieka, a grupami społecznymi, których dłonie nie noszą żadnych widocznych znaków zawodowych – jak wytworne damy o „nieczynnych rękach”. Obie grupy charakteryzuje przecież to, że nie wykonują pracy wcale.

„Ręka pracująca” ma również być archiwum, które posłuży medycynie sądowej i kryminologii praktycznej. Mierzecki sprawia więc, że chiromancja zaczyna działać na usługach kryminologii, a ślady na dłoniach stają się potencjalnymi śladami zbrodni: „umożliwiają ustalić zawód, a co za tym idzie, zidentyfikować nam osoby żyjące lub zwłoki osób nieznanych, lub też osób usiłujących dla celów zbrodniczych ukryć swoją identyczność”. I przygotowuje z lekarską – czasami wręcz detektywistyczną – skrupulatnością opis znamion zawodowych. Poświęca im 59 stron.

U młynarza zauważa zgrubienie naskórka, które jest „wynikiem ucisku sznurów przy wiązaniu worków”, u kelnera skórę zgrubiałą, lekko obrzękłą o „zapachu kuchennym”, u kilimkarza nie tylko wypryski na skórze, ale też resztki „tkanin i nici” pod paznokciami, u praczki paznokcie miękkie i oddzielające się „w całości lub częściowo” itd. Za całym tym wywodem warszawskiego dermatologa stoi proste, a zarazem bolesne myślenie: tylko pracownicy fizyczni mogą dopuścić się zbrodni lub być ich ofiarami. Ci, którym bliżej do zwierząt niż do „wytwornych pań”.

W drugiej części dłonie pracowników fotografowane przez Janinę Mierzecką pojawiają się na ciemnym lub białym tle, układają się na zdjęciach, jak to opisuje Małgorzata Radkiewicz, „niczym karty otwartej książki”. Raz ukazują głęboką ranę na kciuku, innym razem sczerniałe, poorane wnętrze lub owrzodzenia w pobliżu nadgarstków. W grze światłocieni przypominają pokaleczone rzeźby – estetyczne narzędzia do pracy fizycznej.

Obrazy dłoni pracowników, oderwane od właścicieli, funkcjonują jako samodzielne obiekty – tak zresztą potraktowali je autorzy wystawy „Fotoblok. Europa Środkowa w książkach fotograficznych” prezentowanej w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie w 2019 r.: „Stworzona przez fotografkę kolekcja zdjęć (...) wciąga wizualną ekspresją i zaskakuje jako sekwencja surrealistycznych gestów”. Tak widziane fotografie Mierzeckiej przestają odnosić się do realiów pracy fizycznej. Wszystkie dni kopania dołów, przekręcania śrub, mycia naczyń, strzyżenia włosów czy dojenia mleka, które zapisują się w ciele anonimowych pracowników, tracą znaczenie. Wykonywana w fabrykach, zakładach, zapleczach restauracji, korytarzach sprzątanych domów praca na powrót staje się niewidoczna.

„Ręką pracującą” Mierzeckich rządzi dwojakość. Z jednej strony ukazuje troskliwe podejście do pracowników fizycznych, uwidaczniające ich pracę, traktujące dłoń – nie zaś twarz – jako miejsce rozpoznawania tożsamości. Z drugiej strony niebezpiecznie wyklucza i stygmatyzuje, czy to poprzez estetyzację, czy to poprzez potencjalne zrównanie zbrodni z pracą fizyczną, czy to wreszcie uznanie pracowników noszących blizny, ślady, znamiona zawodowe za ludzi „niższej kategorii”.

Niewidzialna siła

W 2011 r. Andrew Norman Wilson nakręcił film zatytułowany „Workers Leaving The Googleplex”. Nawiązywał on bezpośrednio do jednego z pierwszych filmów w historii kinematografii – stworzonego przez braci Lumière „La sortie de l’usine Lumière à Lyon” (1895) oraz nakręconego w stulecie tego wydarzenia filmowego eseju Haruna Farockiego „Arbeiter verlassen die Fabrik” (1995). Wszystkie te filmy powtarzają tę samą scenę wyjścia z miejsca pracy, „jak dziecko, które – powie Farocki – powtarza przez sto lat swoje pierwsze wypowiedziane słowo, żeby unieśmiertelnić przyjemność, jaką czerpie z pierwszego wypowiedzianego słowa”. Wszystkich tych pracowników, doda niemiecki reżyser, wypycha z fabryki niewidzialna siła.

Andrew Norman Wilson pokazuje w swoim filmie fabrykę Google’a, w której istnieje kilka klas pracowników, określanych kolejno – w związku z barwą symbolu, jaki jest im przypisany – białymi, czerwonymi, zielonymi oraz żółtymi. Ci ostatni stanowią tajną grupę pracowników odpowiedzialnych za digitalizację, to znaczy skanujących książki w fabryce o numerze 3.1459. Pracownicy z żółtym symbolem zaczynają pracę o godzinie 4.00 i kończą ją, wraz z wybiciem dzwonka, o 14.15. Nie mają, w przeciwieństwie do pracowników posiadających symbole w innych kolorach, wolnego dostępu do różnorodnych części przedsiębiorstwa i wielu innych przywilejów, poza tym są w przeważającej części reprezentantami mniejszości rasowych i etnicznych. Andrew Norman Wilson zatrudniony był w Google’u na kontrakcie, stracił jednak pracę, gdy zaczął przeprowadzać wywiady z pracownikami noszącymi żółte symbole.

Film amerykańskiego artysty powstał w momencie, w którym Google Books był jednym z najambitniejszych projektów giganta informatycznego. Projekt zakładał przeniesienie w przestrzeń internetową wszystkich książek na świecie i tym samym powołanie do życia kompletnej biblioteki ludzkości.

Po 15 latach funkcjonowania – pierwszy pokaz projektu odbył się podczas Targów Książki we Frankfurcie w 2004 r. – zeskanowano ponad 40 milionów tytułów. Jeszcze w 2010 r., zanim sędzia federalny Denny Chin odrzucił porozumienie między przedstawicielami rynku książki a korporacją, przyczyniając się w znacznym stopniu do zwolnienia tempa rozwoju projektu, zakładano zeskanowanie 130 milionów publikacji. Dla tych potrzeb stworzono specjalne stanowiska, z roku na rok udoskonalane, umożliwiające w pewnym momencie zeskanowanie tysiąca stron na godzinę i wymagające od operatorów nauczenia się wydajnych technik przerzucania. „Jest to podobne do szarpania strun gitarowych – wyjaśnia Stephane Jaskiewicz, inżynier pracująca dla Google Books. – Dlatego też znaleźliśmy osoby, które są świetne w przekładaniu stron; dużą rolę pełni w tym działaniu kciuk”.

W 2012 r. Andrew Norman Wilson przygotował projekt „ScanOps”, który prezentował wybrane obrazy z zasobów Google Books – te, które ukazywały dłonie pracowników odpowiedzialnych za digitalizację. Mówiąc inaczej: pośród milionów obrazów zeskanowanych książek wyszukał te, na których – przypadkiem lub nie – pojawiły się dłonie pracowników.

I tak w książce pułkownika Charlesa Ramusa Forresta (jej tytuł z języka angielskiego można przetłumaczyć mniej więcej „Malownicza wycieczka wzdłuż rzek Ganges i Jamuna w Indiach: zawierająca dwadzieścia z dokładnością i w kolorze oddanych krajobrazów, mapę oraz winiety; z oryginalnymi rysunkami wykonanymi na miejscu; z ilustracjami historycznymi i opisowymi”) pojawia się koścista dłoń kobiety o brązowej skórze. Trzy palce – kciuk, wskazujący, środkowy – są obleczone różowymi gumowymi nasadkami, które używane są również przez zegarmistrzów i konserwatorów sztuki, chroniąc rzeczy przed tłuszczem, jaki wydziela ludzka skóra. Co więcej, nasadki ułatwiają przewracanie stron i przenoszą mniej kurzu niż białe bawełniane rękawiczki. Dwa pozostałe palce kobiety są nagie. Dłoń zasłania jedną czwartą szkicu mapy przedstawiającej Ganges.

Inaczej ma się rzecz z książką wydaną w 1709 r. przez Johna ­Morphew (zatytułowaną „Dokładna relacja z wielu zaskakujących zdarzeń bezsprzecznie dokonanych przez złego ducha lub duchy w domu mistrza Jana Smagge – w liście z Malden w hrabstwie Essex do dżentelmena w Londynie), gdzie na ósmej stronie pojawiają się trzy palce przytrzymujące prawy dolny róg. Jeden palec o płaskim i krótkim paznokciu, należący prawdopodobnie do czarnoskórego mężczyzny, jest widoczny, dwa pozostałe zostały „zasłonięte” przez przeklejony na nie fragment tekstu.

W 2011 r. Krissy Wilson rozpoczęła podobny projekt, nazwany „The Art of Google Books”, w jego ramach kolekcjonowała liczne „anomalie i dziwy” odnajdywane w wielkiej bibliotece Google’a. Obok rozdarć stron, pieczątek bibliotecznych, pokolorowanych kredkami ilustracji, śladów po zasuszonych liściach, notatek typu „Czytelniku, utrzymaj w dobrym stanie”, komentarzy na marginesach, adresów dawnych właścicieli książek, pojawiają się obrazy dłoni pracowników odpowiedzialnych za skanowanie. Raz są zasłaniane przez Google’a, innym razem zasłaniają treść książki.

Wyodrębniając takie obrazy, Andrew Norman Wilson i Krissy Wilson przemienili – w genialnie prosty sposób – jedną z największych bibliotek internetowych w bodaj najnudniejsze archiwum fotografii na świecie. Trzeba bowiem przyznać, że archiwum, które zawiera niemal wyłącznie zdjęcia nieskończonych ciągów liter, pod względem wizualnym jest przerażająco nijakie. W tym kontekście obecność dłoni pracowników, jak również innych „anomalii i dziwów”, jawi się w przepastnym i pozbawionym życia archiwum jako fascynująca, a zarazem niechciana. Fascynująca, bo wprowadza do ksiąg życie. Niechciana, bo ujawnia niewidzialną siłę tworzącą księgi.

Dziwnie bezużyteczne

We wrześniu 2020 r. „New York Times” opublikował cykl zdjęć zatytułowany „The Hands of Labor” wykonanych przez amerykańskiego fotografa Damona Wintera. Cykl był częścią szerzej zakrojonego projektu „The America We Need”, którego celem było podjęcie refleksji nad kryzysem, z jakim mierzą się Stany Zjednoczone w czasie pandemii COVID-19.

„Obecny kryzys – przyznają redaktorzy pisma – pokazał, że USA są krajem, w którym zawodowy koszykarz może być szybko przebadany pod kątem obecności koronawirusa, a pracownicy służby zdrowia zostają zwolnieni z pracy; zamożni wycofują się do swoich posiadłości za miastem, polegając na pracownikach dostarczających żywność, którzy nie mogą skorzystać z płatnego zwolnienia chorobowego; dzieci z rodzin o niższych dochodach mają trudności z uczestnictwem w zdalnych lekcjach”. Cykl fotografii przygotowany przez Wintera pokazuje dwie niesprowadzalne do siebie rzeczy: nierówności obecne w społeczeństwie amerykańskim, a zarazem poczucie wspólnotowości, na które składa się oczywisty fakt: dłonie są jak księgi, praca – którą wykonujemy – kreśli na nich znaki.

Na dłoni Lisy Heidelberg, szefowej kuchni, widać ślady skaleczeń. Craig Odell, mechanik pracujący 47 lat w zawodzie, ma krótkie palce, silny mięsień kciuka, smar pod paznokciami. Ron Salazar, hutnik z 11-letnim doświadczeniem, doznał poparzenia czwartego stopnia – we wnętrzu dłoni widać bliznę; przypomina kwiat w rozkwicie. Donte Allen przepracował 15 lat jako kurier i asystent menadżera w ­FedEx. Przed pandemią miał również trzy inne prace: nauczyciela angielskiego w chińskiej szkole, pracownika restauracji odpowiedzialnego za wędliny oraz logistyka w japońskiej firmie elektronicznej. Każda z dłoni sfotografowana jest na białym tle, z narzędziem lub przedmiotem, które mają odnosić się do konkretnego zawodu. Stetoskop należy do pielęgniarki, grudę węgla ściska górnik, pustą dłoń otwiera bezrobotny.

Wraz z nadejściem pandemii zanotowano w Stanach Zjednoczonych najwyższy poziom bezrobocia od czasów wielkiej recesji. Jak pisze Jeneen Interlandi, redaktorka „New York Timesa”, ponad 40 milionów Amerykanów – a zatem więcej niż liczba ludności Polski – „złożyło nowe wnioski o status bezrobotnego od połowy marca do końca maja. Ustalenie pełnego wpływu tych strat na poziom ubezpieczenia zdrowotnego w kraju zajmie trochę czasu, ale wstępne wyniki badań przeprowadzonych przez Commonwealth Fund nie są zachęcające: 41 procent osób, które z powodu pandemii straciły pracę – lub których małżonek stracił pracę – zostało również pozbawionych ubezpieczenia zdrowotnego; 20 procent z tych osób nie zdołało zapewnić sobie alternatywnego ubezpieczenia”.

Pusta dłoń, pozbawiona przedmiotu lub narzędzia, to nie tylko symbol bezrobocia, ale i wszystkiego, co z bezrobociem się łączy: braku ubezpieczenia zdrowotnego, poczucia bezpieczeństwa czy tożsamości, którą zapewnia praca. W istocie wszyscy bohaterowie cyklu fotograficznego „The Hands of Labor” Wintera są określani przez zawód, jaki wykonują. Mówiąc inaczej: mają co trzymać w dłoniach i czego się trzymać. Dłoń bezrobotnego jest dłonią oczekującą, wyciągniętą niejako w geście prośby, zaświadczającą o kryzysie tak jednostkowym, jak i ogólnoświatowym.

Michel Serres, francuski filozof, w książce „Variations sur le corps” stwierdził, że człowieka od zwierząt odróżnia jedna rzecz. Zwierzęta zamieszkują swoje ciało. Obleczone przez skórę, membranę czy powłokę są swoim domem, do którego wprowadzają się wraz z narodzinami i który stanowi o ich relacji ze światem. Człowiek, uzyskując postawę pionową, utracił tę elementarną relację: „dwie dłonie dziwnie bezużyteczne, dwie stopy potykające się o kamienie, głowa w powietrzu, naga, rodząca się, wychylona do przodu, wystawiona na wiatr, słońce, chłód, jest w stanie naturalnym zagrożona. Nagle zaczyna myśleć... Ale o czym?”. O chwyceniu narzędzia i zbudowaniu schronienia tymi dziwnie bezużytecznymi dłońmi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, tłumacz, antropolog. Wydał tomy wierszy na koniec idą (2017, nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia) oraz LUXUS (2019). Za książkę prozatorską Niż (2020) otrzymał Nagrodę Krakowa Miasta Literatury UNESCO, był nominowany do… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2021