Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
---ramka 401223|prawo|1---1. Dlaczego czytam tak mało literatury współczesnej albo też czytam ją ze znudzeniem i niecierpliwością? W znacznym stopniu wynika to z nawyków lekturowych i ci, co krytykują młodych pisarzy, obnażają również - nieświadomie - różne swoje nawyki. Ale z nawykami można walczyć, tak samo jak ze złymi przyzwyczajeniami. Rzecz w tym, że literatura współczesna mnie nudzi. Bo ona jest nudna przede wszystkim w swoim idiomie.
Podstawą tego idiomu jest totalna destrukcja narracji. Ale czy na pewno inaczej opowiadać się nie da niż w języku rzeczywistości, od której pisarz chce się wyzwolić przez takie przewrotne samooczyszczenie? Potwierdzenie tożsamości poprzez język - to też literatura zna od dawna.
“Ekstatyczne patenty na przeciążenia... Czyli »zwał«" - deklaruje autor “Zwału" Sławomir Shuty. “Kultowa książka dezerterów ze społeczeństwa konsumpcji" - przyobiecuje koledze inny kolega (Wojciech Kuczok) w notce na okładce. Rówieśnicy, albo prawie rówieśnicy, nie mają wątpliwości: każda książka zdaje się być tą oczekiwaną.
Jako żywo przypomina to “Ferdydurke" - ale niestety tylko przypomina. Powtarza się wielokrotnie, iż Shuty i Kuczok są bardzo zdolnymi, bardzo odkrywczymi pisarzami. Więcej: muszą takimi być, ponieważ czasy potrzebują autentycznych pisarzy. To nie ulega kwestii: każde czasy potrzebują autentycznych pisarzy. Nie myślę jednak udowadniać tutaj racji ogólnych przy pomocy tych szczególnych książek. Ich czytanie nie daje mi ani przyjemności czytania, ani intelektualnej satysfakcji. Nie obracam się w towarzystwie autorów. Nie wiem nawet, jak wyglądają. Budzą mój sprzeciw, który zapewne nie da się udowodnić żadną rozsądną miarą. Uważają prawdopodobnie moje racje za anachroniczne. Słowem, mam na ich tle kompleks. Dlaczego, pytam?
2. Nie budzą mojej aprobaty wyraziste chwyty socjotechniczne i “marketingowe", charakteryzujące młodą i średnią literaturę, nie pociąga mnie jej umiejętność wyczucia okoliczności odbioru, i przede wszystkim odbioru. Nawet ci najzdolniejsi, posiadający niewątpliwy dar opowiadania, z zimną krwią rezygnują z niego na korzyść wulgarnego słownictwa i języka, porzucają narrację, aby w rytmie przyspieszonym opowiedzieć swoją historię i nie pozwolić się czytelnikowi znudzić. Dysponują zatem wszystkimi cechami i walorami “pierwszorzędnej literatury drugorzędnej", która zresztą jest niezbędna w każdym literackim świecie. Nie było jej u nas bardzo długo, teraz jest, ale częstokroć bywa mylona z literaturą inaczej rozpoznającą swoje cele.
Oczywiście, nie można już przywoływać starych i niefunkcjonalnych przykładów. Przypadki Kadena, Żeromskiego i innych wielkich powieści na tematy zasadnicze niczego dziś nie rozwiążą, bowiem miara czasów wydaje się inna: nie czekają one na literackich proroków, teren jest płaski i nie ma na nim świętych gór w osobach wybitnych literatów, biegnący po równinie do celu tłum piszących może liczyć przede wszystkim na własną szybkość.
Jaką rolę w tym maratonie miałby odegrać krytyk, niegdyś mediator, czasem prawodawca, często partner, z którym pisarz chciał rozmawiać? Nie wiem, czy jest tak, jak sugeruje Nasiłowska - że krytyka nie istnieje. Owszem, ona istnieje, natomiast zmianie zasadniczej poddany został typ więzi pomiędzy krytykiem i pisarzem. Jest to zmiana głęboka i wielowarstwowa, sięgająca dziedzin tak różnych jak medialność, socjotechnika, doraźność, więzy towarzyskie pierwszego stopnia, możliwości uzyskania odpowiednich łamów dla głoszenia poglądów, sugestywność encyklopedyczna, gdzie ze skrupulatnych wyliczeń różnych przypadków pisarskich wynika niezbicie ich taka a nie inna hierarchia, przemienność terenu działania krytyka (akademik czy dziennikarz?), wreszcie kumpel z niszy (a każda nisza dysponuje własnym językiem porozumiewania) - a cały ten nadmiar ról podlega specyficznej samoniwelacji. Gwar jest bowiem tak wielki jak w teatralnych scenach zbiorowych i żaden głos o wyrazistym zabarwieniu się ponad nim nie przebija.
Czy krytyka miałaby powrócić do filozoficznych przede wszystkim inspiracji, a krytyk czytający Hegla uratowałby tym samym swoje niesprawne narzędzia analityczne i oceniające, wyprowadzając proces czytania-interpretacji-oceny wreszcie na przestrzenie metafizyki? Lektury krytyków nie obchodzą pisarzy; lektury krytyków obchodzą, być może, pisarzy pod warunkiem, że sami czytają (filozofów). Mogą to być zupełnie inni filozofowie: o czym świadczy mało kogo w swoim czasie poruszająca wielka dyskusja pomiędzy Karolem Irzykowskim i Witkacym na temat czystej formy, dzisiaj klasyczny przykład wymiany sprzecznych wobec siebie poglądów dokonany na wysokim szczeblu filozoficznego uświadomienia. Ale to już zapewne nie wróci.
3. Kiedyś Jan Błoński pisał o “bezładnych narzekaniach starego krytyka". Narzekania nie mają sensu, gdy zamykają się w żałobnej, że tak powiem, poetyce. Narzekania wtedy mają sens, gdy wyjaśniają nam coś w materii tak delikatnej jak światopogląd literatury postrzegany przez doświadczenia różnych generacji. Myślę, że nie sposób ich wykreślić ze współczesnej panoramy literackiej - na terenie płaskim zarysują się nam chociażby pewne punkty orientacyjne. I one na niej istnieją.
Jednym z najlepszych przewodników poetyckich po tym terenie pułapek mógłby stać się wiersz Marcina Świetlickiego “Rozmawianie (na koniec wieku)" rozpoczynający się incipitem “W redakcji Tygodnika Powszechnego zadzwonił telefon".
“Podniosłem słuchawkę. W słuchawce odzywa się Czesław Miłosz, zdecydowanie głosem Czesława Miłosza...". Ten, który podniósł słuchawkę, odpowiada, zgodnie z prawdą, głosem Marcina Świetlickiego. “To ja poproszę z kim innym" - konkluduje “głos" Czesława Miłosza.
Nie opowiadam się po stronie żadnego z tych głosów. Ale mam je zakodowane w moim krytycznym umyśle i sentencjonalnie przetworzone.
Kod porozumienia pomiędzy twórcą i twórcą, a w następstwie - pomiędzy krytykiem i twórcą stał się generacyjnie uzależniony. Próby wymyślenia nowego kodu wydają się skazane na niepowodzenie. Tak więc krytyk pozostanie, póki co, konferansjerem, zachwalającym swój spektakl (najlepiej na poziomie kabaretowym...).
Żądanie “kogoś innego" wydaje się śmieszne (choć i bolesne w swojej głębokiej wymowie). Literatura jednego dnia dalej oczekuje i będzie oczekiwała bezrefleksyjnej aprobaty - krytycy dalej będą oczekiwali na nowe przedstawienie na miarę Mrożka. Scena dalej będzie opanowana przez pokazowych samobiczowników, zwolenników używek, przedstawicieli odmiennych orientacji oraz sadystów. Co proszę uznać za metafory.
MARTA WYKA jest historykiem literatury i krytykiem, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.