Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sąsiad szwagra sprzedał w końcu wszystkie swoje zwierzęta, duże stado, poczciwe Maliny i Krasule, w biało-czarne łaty, które obserwowaliśmy zza płotu, gdy patrząc na nas łagodnym wzrokiem, gryzły trawę (kręcąc mordą). Dzień przed sprzedażą szwagier wpadł do niego na plotki, a sąsiad wskazał głową krowy idące do obory i powiedział: „Dziś jest ostatni dzień tego wszystkiego”. Brzmiało to na tyle poważnie, że szwagier nieco struchlał, bojąc się o dobrostan psychiczny sąsiada, ale okazało się, że nie o samobójstwo szło, ale o coś przeciwnego – o odzyskanie życia na powrót.
Od 30 lat każdy dzień sąsiada i jego żony wyglądał dokładnie tak samo. Wstawali bladym świtem (bladym wyłącznie latem, bo zimą rzecz jasna czarnym jak smoła) i szli oporządzać krowy. Gdy wracali do domu, nikogo w nim już nie było, bo dzieci się porozchodziły do okolicznych szkół, szli więc spać na chwilę, by jako tako poczuć się w formie, potem znów wracali do krów: dojenie, skup, kolejne prace gospodarcze; w końcu wieczór, a potem sen, przed wszystkimi, bo przecież rano już o 4.00 znowu trzeba wstać do zwierząt.
Krowy, jak wiadomo, nie patrzą specjalnie w kalendarz, nie chcą przyjąć do wiadomości, że Boże Narodzenie, niehandlowa niedziela, 1 maja albo 15 sierpnia i wolne od pracy – każdego dnia tak samo wytrwale domagają się opieki, łąki, paszy, dojenia. Życie sąsiada szwagra i jego żony przez ostatnich 30 lat trąciło wobec tego pewną monotonią – na wszelkich ślubach, pogrzebach, chrzcinach bywali najwyżej godzinkę, góra dwie, bo: wybaczcie kochani jubilaci, nowożeńcy, żałobnicy, ale wiecie, jak to jest, trzeba nam do krów wracać, same się nie wydoją, same się do obory nie zagonią, wiadomo. Urlopy również w grę za bardzo nie wchodziły, chyba że każde jechało osobno, tak by z krowami zawsze mógł zostać ktoś odpowiedzialny.
Bo jak wynika z opowieści sąsiada szwagra, a także z raportu „Portret polskiego rolnika. Analiza rynku” przygotowanego przez Agrotime, podstawowym problemem na wsi jest pozyskanie jakichkolwiek chętnych, lecz jednak wykwalifikowanych rąk do pracy. Tak powiada aż 60 proc. ankietowanych rolników, którzy prowadzą gospodarstwa o powierzchni powyżej 50 ha, specjalizujące się w produkcji polowej.
Nie inaczej zresztą mówili kolejni znajomi, ci z kolei hodujący stado owiec i produkujący ser: – Znalezienie odpowiednich ludzi do pracy jest naszą podstawową bolączką i mamy tego serdecznie dość. Bo cóż z tego, że w końcu znajdziemy strzygacza, skoro ten, gdy go zostawić samego ze zwierzętami na trzy godziny, wypija w tym czasie 12 piw i strzygąc owce na kompletnej bani rani je do krwi, a jednej odcina nogę? Cóż z tego, że zjawiają się jacyś chętni, którzy po pierwszej pobranej pensji ulatniają się jak kamfora?
Dziennikarz „Gazety Pomorskiej” analizując problemy polskiego rolnika zajrzał na portale z ogłoszeniami o pracy w rolnictwie: „W lubelskim gospodarstwie (uprawa tytoniu, konopi, hodowla kóz, owiec) poszukiwane jest małżeństwo do pracy na okres od 3 do 12 miesięcy. Wymagania pracodawcy? Konieczne prawo jazdy kategorii B, a wykształcenie średnie (matura). Wynagrodzenie dla pary, która może dodatkowo liczyć na zakwaterowanie – 8,4 tys. zł brutto”.
W Bieszczadach za to, w miejscu podobnym nieco do tego, którego właściciele myślą o sprzedaży stada owiec, potrzebny jest pracownik z prawem jazdy i znajomością obsługi maszyn. Oferowana jest posada „w pięknej okolicy z zakwaterowaniem. Wynagrodzenie – 3 tys. zł brutto”. Chętnych do ciężkiej pracy jednak brak.
Sąsiad szwagra pożegnał więc rolniczy stan, w końcu latka lecą, życie ma się jedno, sił coraz bardziej brak. A potem swoje pastwiska posprzedawał letnikom pod działki i siedliska, inne wydzierżawił tym, co postanowili jeszcze się trochę pomęczyć. Nie jest już polskim rolnikiem, tylko rentierem.
Jego żona – rozkwitła nagle jak pąk dorodnej piwonii – mówi szwagrowi: – Wraz z odejściem krów na powrót odzyskaliśmy życie. Wstajemy rano dopiero wtedy, gdy się w końcu wyśpimy, jemy śniadanie i myślimy, co by tu dziś sobie zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Nasz trwający 30 lat lęk przed tym, że jeden z elementów tej układanki zawiedzie – spadnie cena mleka w skupie, tak że nie wystarczy na paszę, że krowy zachorują albo my obydwoje naraz, że urzędy zasypią nas nową porcją biurokracji, będzie susza, będzie powódź, pracownicy kolejny raz okażą się niegodni zaufania, zdarzy się jakiś niefortunny splot wydarzeń, układ gwiazd na niebie, który nie sprzyja rolnikom – ten lęk w końcu nie jest już nasz.
Czyj jednak powinien być ten lęk przed takimi zmianami?
Może nasz wspólny? ©
Czytaj także: Andrzej Stasiuk: Krowy