Kościół, który otrzymał wszystko

Mizerna jest wiedza mediów o życiu Kościoła w Polsce: ogranicza się do znajomości najbliższego otoczenia, kilku skandali, kilku irytujących wypowiedzi abp. Michalika, kilku kontrowersyjnych zdań abp. Głódzia oraz na ogół dość przewidywalnych wystąpień kard. Dziwisza.

31.08.2010

Czyta się kilka minut

Krzyż przed Pałacem Prezydenckim stworzył okazję do debaty o miejscu Kościoła w przestrzeni publicznej. I bardzo dobrze. O ważnych sprawach należy debatować. Pośród stwierdzeń, które w tej debacie wygłoszono, powtarza się jedno, które wymaga spokojnej refleksji: "Kościół w Polsce otrzymał wszystko, czego chciał...". Tu następuje wyliczanie: religia w szkole, kapelani w więzieniach, szpitalach i wojsku, uniwersytety katolickie, częściowo dotowane przez państwo, zwrot zrabowanej własności (Komisja Majątkowa), no i wpływ na procesy ustawodawcze w sprawach takich jak in vitro czy przerywanie ciąży. Lista ma różne wersje. Wśród "przywilejów" spotkałem też tzw. śluby konkordatowe, to znaczy takie, w których ksiądz, na życzenie młodych, wypełnia formalności, należące do Urzędu Stanu Cywilnego.

Pomińmy ważną skądinąd sprawę różnych znaczeń słowa "Kościół", bo - jak sądzę - krytycy obecnej sytuacji mają przede wszystkim na myśli episkopat i kler, a być może także jakąś czynnie zaangażowaną w sprawy Kościoła część wiernych. Czy tak rozumiana wspólnota wierzących rzeczywiście otrzymała wszystko?

Ale co znaczy, że "otrzymała"? Kto otrzymał i dla kogo? Dla biskupa? Proboszcza? Niemal wszystkie wyliczane zwykle w tym kontekście "przywileje" są w gruncie rzeczy odpowiedzią na jakieś społeczne zapotrzebowanie. Gdyby w szpitalu kapelani nie byli potrzebni, szpitale by ich nie zatrudniały, podobnie wojsko i więzienia. Gdyby rodzice nie chcieli lekcji religii, nie posyłaliby na nie dzieci. Jeśli religia w szkołach jest do niczego (a etyka zacznie wreszcie funkcjonować), to niebawem rodzice przestaną deklarować chęć posyłania na nią dzieci, a szkoła dla pustych klas nie będzie zatrudniała katechety.

Wydatki budżetowe na wynagrodzenia pracowników pełniących funkcje religijne oraz na dofinansowywanie katolickich uczelni podawane w liczbach bezwzględnych robią wrażenie, choć stanowią niewielki procent wydatków państwa. Uczelnie katolickie kształcą polskich obywateli, tak jak inne uniwersytety, i to bynajmniej nie tylko w zakresie teologii. Powinny zatem być traktowane według takich samych zasad, jak inne uczelnie prywatne. Jeśli dziś są pod tym względem uprzywilejowane (choć bynajmniej nie są przez państwo utrzymywane!), to należy mieć nadzieję, że przygotowywana właśnie reforma systemu dofinansowania uczelni przywróci tu sprawiedliwą równowagę, niekonieczne dyskryminując uczelnie katolickie, lecz dowartościowując inne.

Trudność w ocenie zaangażowania publicznych pieniędzy w funkcjonowanie kościelnych instytucji wynika z przesłanek światopoglądowych. Ci, co uważają religię za "opium dla ludu", nigdy z żadną formą angażowania państwa w jej funkcjonowanie się nie pogodzą. Kościół zresztą nigdy nie zechce być na utrzymaniu państwa. Doświadczenie uczy, że nigdy mu to nie wychodziło na dobre, raczej wprost przeciwnie.

O Komisji Majątkowej wiele napisano i nie będę się nad nią szerzej rozwodził. Doprowadziła do naprawienia wielu krzywd i niesprawiedliwości, lecz wokół niej pojawiły się także niejasności, nadużycia i mało ewangeliczne przejawy zachłanności. W drukowanej niedawno na łamach "TP" debacie bp Tadeusz Pieronek sprawę skwitował tak: "Zasada nie została przez nikogo podważona: bezprawnie zajęte mienie powinno zostać zwrócone właścicielom. Jeśli pojawiają się wątpliwości w rodzaju tych, o których pisze prasa, to trzeba je wyjaśniać. Jako osoba, która przez wiele lat zasiadała w tej Komisji, chcę powiedzieć, że przeważająca część umów zawierana była uczciwie. Malwersantami powinna zająć się prokuratura". To ostatnie stwierdzenie może się okazać brzemienne w skutkach.

Łatwo wytyka się rzeczywiste lub domniemane grzechy Kościoła, jednocześnie zapominając o jego pozytywnej roli w naszym życiu społecznym. Na jakieś przecież potrzeby społeczne odpowiada, skoro przynajmniej niektóre jego działania cieszą się niewątpliwym społecznym powodzeniem.

Coś w tym jest, że tysiące młodych ludzi zjawia się na takich miejscach spotkań jak Lednica, coś jest w lepszej lub gorszej, ale jednak dość szerokiej działalności (nie za państwowe pieniądze!) duszpasterstw akademickich, w licznym wciąż uczestnictwie w rekolekcjach, Mszach niedzielnych oraz innych podejmowanych przez Kościół inicjatywach formacyjnych.

Warto wspomnieć o prowadzonej od 10 lat i obejmującej 2300 osób z całej Polski akcji stypendialnej i formacyjnej Fundacji "Dzieło Nowego Tysiąclecia". Do prowadzonych przez zakonnice przedszkoli i do katolickich szkół są takie kolejki, że trzeba dzieci zapisywać już w chwili urodzenia. Gdyby funkcjonowały kiepsko, kolejki chętnych dawno by się skończyły.

Warto też przypomnieć, że w czasach systemowego eliminowania Kościoła z przestrzeni publicznej, w zakładach takich jak domy dla najciężej upośledzonych czy domy opieki społecznej, cały czas zatrudniano zakonnice. Tak jest do dziś. Z inicjatywy Kościoła i pod jego opieką powstają hospicja, domy dla samotnych matek, ośrodki takie, jak prowadzony przez wspólnotę "Chleb Życia" siostry Małgorzaty Chmielewskiej, i inne formy tego rodzaju działalności podejmowanej z inspiracji ewangelicznej (choćby właśnie otwarty w Warszawie i poświęcony przez abp. Henryka Hosera dom sióstr Misjonarek Miłości bł. Matki Teresy z Kalkuty). A cóż powiedzieć o działalności Caritas Polska?

Samo państwo nigdy tych obszarów nie będzie mogło obsłużyć. To także jest obecność Kościoła w życiu publicznym.

Mówiąc "Kościół", zwykle się myśli "biskupi i księża". Podejrzewam, że gdyby niektórych autorów artykułów i audycji o Kościele w Polsce spytać o nazwiska, potrafiliby wymienić co najwyżej czterech, może pięciu hierarchów. Kiedyś katolicka telewizja Notre-

-Dame de Paris emitowała cykl wywiadów ze wszystkimi biskupami Francji. Rozmowy bywały połączone z reportażami z ich diecezji. Biskupi, jedni bardziej, inni mniej "medialni", mówili o prawdziwych problemach. Podejrzewam (i za taki stan rzeczy sam się biję w piersi), że realna wiedza mediów o życiu i funkcjonowaniu Kościoła w Polsce jest mizerna, ograniczona do znajomości najbliższego otoczenia, kilku skandali, kilku irytujących wypowiedzi arcybiskupa Józefa Michalika, kilku kontrowersyjnych zdań arcybiskupa Sławoja Głódzia oraz dość na ogół przewidywalnych wystąpień kardynała Stanisława Dziwisza.

Oczywiście Kościół pozostaje konsekwentny w swoim nauczaniu i nie od dziś prowokuje tym kontestacje i sprzeciwy. Cóż: jego nauka opiera się na wierze, nie zawsze więc może trafiać do przekonania ludziom niewierzącym. Rzecz staje się drażliwa, kiedy to nauczanie dotyczy spraw całkiem ziemskich. Kościół, przekonany o niesprzeczności nauki i wiary, szuka w takich kwestiach jak np. bioetyka argumentów poza sferą wiary. Tak jest w sporze o etyczną ocenę metody in vitro. Spór toczony w parlamencie nie może być sporem teologicznym. Dlatego wszechstronnemu pogłębieniu i ukazywaniu tej problematyki poświęca się w Kościele wiele energii.

W tych dniach problematyce in vitro poświęcono cykl otwartych wykładów, głoszonych przez specjalistów, w kilku miastach diecezji sandomierskiej. Czy takiej publicznej działalności Kościołowi należy zabronić dlatego, że wpływa na opinię publiczną w kierunku niezgodnym z laicką poprawnością polityczną?

Sprawa krzyża na Krakowskim Przedmieściu stała się okazją do zarzutów i pretensji pod adresem Kościoła. To Kościół - zdaniem wielu komentatorów - powinien był krzyż przenieść i rozwiązać konflikt, który - jak przyznają właściwie wszyscy - nie jest konfliktem religijnym, ale politycznym.

Arcybiskup Warszawy nie miał wątpliwości co do tego, że "Krzyż, na którym Chrystus dokonał zbawienia, jest dla chrześcijan świętym znakiem wiary, godnym najwyższej czci i szacunku".

Dlatego, świadom dramatyzmu sytuacji, zrobił to, co powinno było przynieść rozwiązanie: doprowadził do spotkania harcerzy jako inicjatorów postawienia krzyża i jego właścicieli oraz Kancelarii Prezydenta. Kościół więc zrobił to, co do niego należało: otworzył drogę do porozumienia. Abp Nycz podjął się (wraz z Kancelarią Prezydenta) roli poręczyciela, że ofiary katastrofy zostaną godnie upamiętnione. Jak wiadomo, nic z tego nie wyszło. Bardzo szybko się okazało, że tzw. obrońcy krzyża za nic mają autorytet Kościoła i że nie o krzyż chodzi, ale, mimo pieśni religijnych i modlitw, o podważenie autorytetu nowego prezydenta.

Polscy biskupi (sprawa przestała już być problemem lokalnym Warszawy) nie mają złudzeń: każde wymuszone przeniesienie krzyża sprowokuje dalsze manifestacje i pojawienie się następnych krzyży.

Biskupi nie powiedzieli - jak się imputuje - "to nie nasza sprawa, nie myśmy krzyż stawiali, radźcie sobie sami". Powiedzieli (w komunikacie z 25 sierpnia), że krzyż jest dla chrześcijan "świętym znakiem wiary" i dlatego nigdy nie powinien być "narzędziem używanym dla osiągania najszczytniejszych nawet ludzkich celów" oraz, że "nie powinien nigdy dzielić". Wezwali do kompromisu, tym razem już nie harcerzy i Kancelarię, ale "Prezydenta Rzeczypospolitej, Marszałków Sejmu i Senatu, Premiera Rządu, Panią Prezydent Warszawy oraz Przewodniczących partii politycznych koalicyjnych i opozycyjnych", sugerując wspólne powołanie komitetu, który się zajmie "ustaleniem miejsca i formy upamiętnienia w Warszawie ofiar katastrofy smoleńskiej".

Wśród niezliczonych projektów rozwiązania sprawy krzyża jedynie ten respektuje godność wszystkich stron w spór zaangażowanych, jest jedynym nie przeciw komuś, jedynym, który nie antagonizuje ludzi, ale zapobiega sytuacji, w której jedni będą tryumfować jako zwycięzcy, a drudzy, upokorzeni i przegrani, będą medytować nad tym, w jaki sposób się zemścić.

Co więcej może zrobić episkopat? Wypowiedzi poszczególnych biskupów są wyrazem ich osobistego rozumienia sytuacji. Znamienne, że kard. Dziwisz swoją niedawną wypowiedź na ten temat podsumował stwierdzeniem, że "jego stanowisko jest zbieżne ze stanowiskiem Prezydium Episkopatu, które zostało poparte podczas sesji Rady Biskupów Diecezjalnych na Jasnej Górze".

***

Trudno nie reagować na niesprawiedliwe zarzuty czynione Kościołowi. Mądrość jednak uczy, że nawet wtedy, kiedy zarzuty są bolesne, należy pytać, czy jednak nie ma w nich trochę racji. Wielki Boży człowiek, zmarły w 1991 r. ks. Jan Zieja, we wznowionych właśnie przez Znak rozmowach z Jackiem Moskwą na pytanie: "w jakim stosunku do państwa ziemskiego ma pozostawać budowane przez chrześcijan Królestwo Boże", odpowiedział: "My jesteśmy w tym państwie - jak to pierwsi pisarze kościelni mówili - »duszą«, a ono jest zewnętrznym »ciałem«. Powinno tak być. Tymczasem przestaliśmy być »duszą«, tylko urządzaliśmy się w Kościele i w państwie".

A w innym miejscu, na pytanie, jak się wydobyć z ery konstantyńskiej: "Tego nie można zrobić żadnym dekretem, żadną encykliką. Kościół tak obrósł sprawami ziemskimi... Jeśli się mówi, że nasi biskupi są następcami apostołów - to w ich życiu bardzo mały jest ślad apostolskiego sposobu życia" - powiedział ks. Jan Zieja.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2010