Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jego niedawna śmierć została szeroko potraktowana przez wcale nie branżowe gazety. Dlaczego? Owszem, miał zasługi w projektowaniu interfejsów przyjaznych dla użytkownika (w szczególności dla komputerów z jabłuszkiem). Ale interfejs jest przyjazny, kiedy użytkownik go właściwie nie zauważa, a błyski geniuszu ludzi, którzy przy tym dłubią, na ogół pozostają w cieniu.
Myślę o nim jak najcieplej, jako tłumacz i redaktor, wdzięczny za to, że jego sztuczka z wycinaniem i przeklejaniem była mi tysiące razy przydatna przy rozbieraniu i lepieniu na nowo koślawych zdań. Stworzony przezeń edytor Gypsy, pierwszy z tą funkcją, był ulepszoną wersją wcześniejszego programu o nazwie Bravo. Ach, gdzież się znajdzie taki Tesler, który uczyni mnie chociaż odrobinę przyjaźniejszym dla użytkownika?
Żarty na bok. Tesler stał się po śmierci sławny, bo zrobił coś arcyważnego: posłużył duchowi dziejów za narzędzie, by dokończyć rewolucję w tym, jak człowiek operuje treściami i znakami, czyli narzędziami, które bezrefleksyjne przeżycie chwili zamieniają na doświadczenie, opowieść i sens. W latach 30. wyłapał tę rewolucję Walter Benjamin, opisując (i przewidując) zmiany w książce „Dzieło sztuki w epoce możliwości jego technicznej reprodukcji”. Łatwe przerzucanie dowolnie długich ciągów zdań w tekście to tylko wisienka na tym epokowym torcie.
Europę od innych wielkich cywilizacji różni m.in. kultura, w której jedną ze sprężyn jest napięcie między tożsamością (szukaniem tego, co niezmienne) a zmianą. Kiedy najbardziej przenikliwy włoski malarz XV wieku Giovanni Bellini malował swoje „Ofiarowanie w świątyni”, na pierwszy rzut oka takie samo jak to, które jego prawie równie genialny szwagier Andrea Mantegna popełnił kilka lat wcześniej, to nie tylko pociągnął nieco bluźnierczą zabawę z mieszaniem świętej rodziny z własną rodziną. Chciał przypomnieć rzecz oczywistą: że niezmienność i powtarzalność tworzą ramy, w których różnice opowiadają nam prawdziwą treść życia.
Zachwianie równowagi w odwiecznym meczu między replikacją a interpretacją na korzyść tej pierwszej ma dalekosiężne skutki dla komunikacji i relacji ludzkich. Żeby o tym pisać, trzeba by mieć łeb godny Benjamina, ale i siedząc na kuchennym zydelku to i owo widzę: cywilizacja kopiuj/wklej stoi za ogromnym sukcesem knajpianych sieciówek – których pełno nie tylko w segmencie fastfoodowym. Usieciowione mamy wszak całkiem wykwintne (przynajmniej tak się pozycjonują) lokale z sushi, włoskie trattorie, tajskie knajpy... Od strony właścicielskiej ich rozkwit jest banalny, w tym biznesie marże bywają tak niskie, że tylko efekt skali może przynieść większe zyski. Ale mnie ciekawi to zjawisko od strony klientów: fakt, że jesteśmy gotowi płacić za zero niespodzianek w restauracji (bo placówka sieciowa ma nam podać to samo, co jedliśmy rok temu w innym mieście), jest wcale nie taki oczywisty, biorąc pod uwagę naturę ludzką. Na pewno zdarza wam się prosić bliską osobę, by zrelacjonowała wam własnymi słowy historię, którą już słyszeliście od innych – dla przyjemności obcowania z jej głosem. Żeby się przekonać, co dodała, co odjęła, co ujęła „po swojemu”. Sieciówka i jej wierni klienci to świat, w którym „po swojemu” zostaje wyeliminowane, bo to błąd i skaza systemu.
Może inaczej już nie będzie, ale marzy mi się restauracja działająca na opak: gdzie podkreśla się przygodność, ulotność, niepowtarzalność potraw. Nie tylko z powodu zmiany sezonów czy różnych dostawców pozornie tych samych składników. Ale także z racji różnego temperamentu kucharzy, ich stylu pracy, drobnych przyzwyczajeń i odruchów. A nawet jeśli kucharz jest ten sam, to ileż zależy od jego nastroju i samopoczucia. Te wszystkie czynniki zmienności są zawsze obecne, tylko zwykle są raczej chowane pod obrus, by zwabić ludzi ceniących – jak się wydaje coraz mocniej – bezpieczeństwo powtarzalnych doznań. Bezpieczeństwo, owszem, za cenę oddania innym kontroli nad naszym doświadczeniem. ©℗
Pisząc ten felieton użyłem funkcji kopiuj-wklej kilka razy i jestem wdzięczny, że nie musiałem pisać zdań od zera na nowo. Ale siadając do stołu wolę wcisnąć ctrl+N i zacząć nowy dokument. Nawet w domu, kiedy zabieram się za jedno z dań, które robię na pamięć, na autopilocie, niby zawsze tak samo, lubię ze stołownikami odkrywać potem, co wyszło inaczej. Czasami to jest kwestia niuansów w proporcjach albo w sile przypraw – w tym numerze „Tygodnika” zacny mój kolega Kuźmiński pisze o papryczkach i skali ich mocy – otóż ja prawie nigdy nie pamiętam, która jest która, i gdy robię spaghetti aglio olio e peperoncino, daję ją na czuja. Zresztą smak czosnku różni się ogromnie wedle miejsca pochodzenia i sezonu (jeśli nie macie dobrze ususzonego polskiego, to o tej porze najlepiej sprawdzają się portugalskie lub hiszpańskie z pewnej sieci dyskontów). Przypomnę wam sprytny sposób, jak sobie utrudnić życie przy robieniu tego arcyprostego dania. Można je bowiem zrobić metodą „na risotto”. Podgrzewamy na oliwie, jak zwykle, ząbki czosnku (po 1 na osobę) i papryczkę – im dłużej, tym lepiej, byle nie spalić. Gotujemy makaron, po upływie trzech czwartych podanego na opakowaniu czasu przekładamy makaron na patelnię z czosnkiem, którą w międzyczasie wstawiliśmy na mały ogień, i kończymy gotowanie, jakby to był ryż na risotto – dolewając w miarę potrzeby chochelką zachowanego wrzątku z garnka. Skrobia z klusek stworzy rodzaj kremu wiążącego lepiej wszystkie składniki.