Koniec sezonu na męczeństwo

Głównym argumentem współczesnej polskiej prawicy jest demonstracyjnie manifestowana słabość, nawet gdy posiada ona realną moc z nadania wyborczego i siły państwowych instytucji.

02.11.2010

Czyta się kilka minut

Billboard PIS-u z Jarosławem Kaczyńskim na blokach osiedla Za Żelazną Bramą. Warszawa, październik 2007 r. / fot. Adam Lach / Napo Images dla Newsweek Polska /
Billboard PIS-u z Jarosławem Kaczyńskim na blokach osiedla Za Żelazną Bramą. Warszawa, październik 2007 r. / fot. Adam Lach / Napo Images dla Newsweek Polska /

Do napisania tego tekstu skłonił mnie artykuł Piotra Zaremby ("Bunt góry przeciw dołom", "Rzeczpospolita", 24. 10. 2010 r.), w którym autor kreśli przed czytelnikiem obraz wysoce niepokojący: w Polsce istnieje skłonność będąca zaprzeczeniem demokratycznego dyskursu. Jest to skłonność do przemocy silnych wobec słabych, przemocy symbolicznej, pewnego rodzaju rozkoszy, jaką daje przynależność do potępiających/wyśmiewających kosztem potępionych/wyśmiewanych. Tej przyjemności towarzyszy zanik empatii wobec przeciwnika i niejako naturalna brutalność.

Słabosilni

Zaremba konstruuje swój tekst na tle morderstwa w biurze poselskim PiS w Łodzi i opisuje przede wszystkim zachowania mediów wobec słabszych - w tym przypadku pisowskiej opozycji. Ale przecież nie w mediach rzecz - one są co najwyżej odbiciem zjawiska rozgrywającego się na znacznie głębszym poziomie - psychologii społecznej, mody zbiorowej nagle ogarniającej coraz szersze kręgi, czegoś, co przed wieloma dekadami Jacek Kuroń nazywał chemią społeczną.

Rzecz w istocie swojej nie dotyczy nawet nieszczęścia, które zdarzyło się w łódzkim biurze PiS. Przytoczone ostatnio badania porównawcze z dziedziny europeistyki prowadzą do wniosku, że morderstwa motywowane polityką, a niezależne od stanu umysłowego sprawców, są smutnym, ale i częstym zjawiskiem demokracji. Andrzej Brzeziecki (w "TP" nr 44/10) pisze, że w tej sprawie przestaliśmy być "zieloną wyspą". Równie dobrze można powiedzieć, że Polska w Łodzi ostatecznie przystąpiła do Unii Europejskiej. Ja się na takie perspektywy nie zgadzam, bo podobnie jak np. Wszystkich Świętych na szczęście odstaje od europejskiej panoramy kulturowo-religijnej, tak zabójstwa polityczne powinny być nad Wisłą aberracją systemową, a nie kolejną normą przyjmowaną z rezygnacją, jak nie przymierzając acquis communautaire.

Ale wróćmy do Piotra Zaremby i jego tez. Dotykają one istoty polityki: relacji między siłą a słabością. Stwierdzenie, że w Polsce ta relacja została zachwiana i współcześni są za to odpowiedzialni, jest brzemienne w skutki. Oznacza, że w dalszej lub bliższej przyszłości wynaturzeniu może ulec cały nasz system polityczny. Co więcej, jeśli istotą polskiego celu strategicznego przez pokolenie (10 lat Solidarności, 20 lat Niepodległej) było przystąpienie/upodobnienie się do liberalnych demokracji, do których wolności tęskniliśmy, a z rozwoju których chcieliśmy brać przykład, to kłopot mamy dodatkowy. Istotą liberalnych demokracji jest przecież zdolność do osłony przed tyranią większości owych enklaw, które są poza głównym nurtem: opozycji politycznej, mniejszości religijnych, a ostatnio nawet każdej mniejszości "niewygody społecznej", jeśli tak to można nazwać, co czasami zatrąca o zupełny zanik zdrowego rozsądku.

Tymczasem, wedle wielu komentatorów (zwykle związanych z prawicą), w Polsce legalna opozycja, jej zwolennicy i admiratorzy są przedmiotem przemocy i terroru opinii publicznej, wyrażającej się zarówno w mediach, jak i w ulicznych zachowaniach, ostatnio dramatycznie jakoby potwierdzonych zabójstwem w biurze PiS. To, co słabe, jest dodatkowo gnębione przez to, co silne. Potwierdzałoby to diagnozę, jaką Polakom wystawił autor "Biesów" - to ludzie o skłonności do płaszczenia się przed silnymi i okrucieństwa wobec słabszych. Nieprzyjemne, prawda?

Wieczne ofiary

Siła i słabość, słabość i siła. Na tej osi jest rozciągnięte wszystko, co polityczne. Słabe chce zdobyć siłę, mocne - chronić się przed słabością. W wojnach, gospodarce, konkurencjach między narodami. A także na scenie wewnętrznej demokratycznego państwa, gdzie o owym balansie decydują nastroje wśród elektoratu, mody i powszechnie panujące przekonania - kto je lepiej odczytuje, ten odnosi sukces. Przegrani walczą o uznanie, odwołując się do przekonań większości, usiłują zepchnąć przeciwnika z obszaru, gdzie zdobywa się najwięcej głosów.

To właśnie walka o elektorat najbardziej przeciętny, "bagno środka", decyduje o zwycięstwie. A tym samym stabilizuje demokrację, pozwala uniknąć skrajności, co daje względną obliczalność demokratycznej polityki. Ktoś, kto chciałby osiągnąć sukces w wolnych wyborach, odwołując się do słabości, czyli tego, co niepowszechne - musi przegrać. Tu tkwi liberalna, systemowa przyczyna ochrony opozycyjnego konkurenta: można na to sobie pozwolić, bo droga do wygranej wiedzie przez akceptację większości, tym samym bez niebezpieczeństwa zmiany reguł gry.

Ale zwycięzca nie udaje opozycji, nie chowa się za słabość. Uzyskany mandat jest traktowany jako ostateczna forma odpowiedzialności za swoje przyszłe triumfy i porażki. Silny nie udaje słabego. Tymczasem historia polskiej współczesnej prawicy dowodzi czegoś odwrotnego - głównym argumentem jest demonstracyjnie manifestowana słabość, nawet gdy posiada realną moc z nadania wyborczego i siły państwowych instytucji. Gdy PiS posiadał premiera z większością parlamentarną, prezydenta, media publiczne, bezwzględną lojalność jednego z trzech ogólnopolskich dzienników, jednego tygodnika i znaczące poparcie społeczne, ustami swoich liderów wciąż odwoływał się do języka opresji, której jakoby doznawał.

Raz był to spisek obrońców III RP, stolik mafii, peerelowskich służb specjalnych i wrogich polityków. Innym razem największym zagrożeniem wydawał się program satyryczny w jednej z telewizji komercyjnych lub prześmiewczy artykuł w prasie zagranicznej.

Ów cierpiętniczy język oblężonej przez wrogie moce twierdzy co i rusz pojawiał się w wypowiedziach obydwu braci Kaczyńskich - i, co zadziwiające, wśród popierających ich dziennikarzy i blogerów. Wyglądało to tak, jakby ci, którzy rządzą, nadal byli zagonioną do kąta mniejszością, zaś wiodący publicyści prawicy ciągle pisali w podziemnych pisemkach, a nie występowali we własnych programach głównych mediów kraju. Utrata władzy na własne życzenie pozostawiła PiS i jego zwolenników w chwilowej konfuzji, z której szybko znaleziono wyjście: w kolejnej manifestacji słabości. Winą obarczono niefortunną reklamę telewizyjną, spisek elit i dyspozytariuszy mediów prywatnych. Stan ten trwał aż do 10 kwietnia.

W czasie wyborów prezydenckich podjęto jedyną próbę gry o władzę w rozumieniu siły, a nie słabości: pozyskania umiarkowanych wyborców. Na moment prawica porzuciła język wiecznej ofiary. Przegrana spowodowała jeszcze szczelniejsze zamknięcie się w pancerzu krzywdy, obnoszonym w dodatku razem z insynuacjami mordu na prezydencie, w czym specjalizują się wszystkie bez mała portale internetowe prawicy i autoryzowana przez Kaczyńskiego "Gazeta Polska".

Szantaż własną słabością sprawia wrażenie, jakby PiS chciał dokonać rzeczy niemożliwej: zdobyć władzę bez uwzględnienia wyborców umiarkowanych, będących solą i stabilizacją demokracji. Akolici Jarosława Kaczyńskiego posuwają się wręcz do manifestacyjnej pogardy wobec obywateli niepopierających jego wizji Polski (Rymkiewicz, Krasnodębski). Wieszczą oni koniec państwa polskiego, jaki dokonuje się za sprawą innych, "niepisowskich" Polaków, którzy właściwie w ich oczach już Polakami nie są.

Ale przecież najdziksze wybryki wybitnych umysłów ani najbardziej absurdalne oskarżenia formułowane na co dzień przez PiS nie wyjaśniają owej "naturalnej agresji", o której wspominał Piotr Zaremba. Czym więc wytłumaczyć ten wspólny front odmowy uznania racji Jarosława Kaczyńskiego, połączony z prześmiewczym traktowaniem słabszej części polskiej polityki?

Front odmowy

Rola ofiary jest dobrze rozeznana w Polsce. Padaliśmy ofiarą własnych słabości, zaborców, zmowy potęg rozstrzygających o naszym statusie i przyszłości. Składaliśmy ofiarę krwi, usiłując odwrócić nieprzychylny los - zwykle daremną, w politycznym sensie. Bycie ofiarą było w Polsce niejako naturalne, nadal jest częstym odruchem, kiedy trzeba uciec się do walki o swoje racje. Nawet gdy wybitni Polacy emigrowali do innych krajów i innych języków, brali ze sobą bagaż ofiary - Conrad zmagał się z niepokojącym szantażem słabością w "Lordzie Jimie", "Murzynie z załogi Narcyza", "Smudze cienia". Nic dziwnego, skoro w kraju pozostał cień prawdziwy: Apollon Korzeniowski, neurasteniczna ofiara walki o niepodległość, a zarazem wzór patriotyzmu.

Czasami, jak Mrożek, szydziliśmy z siebie, próbując tym szyderstwem zagłuszyć poczucie, że wbrew okolicznościom za tą postawą mogą stać twarde racje moralne ("za Polskę, panie wybili, za Polskę..."). Nic dziwnego, że Ewa Thompson zaproponowała kiedyś, aby Polacy opisując swój status posługiwali się pojęciami wypracowanymi dla społeczności neokolonialnych - argumentując, że wtedy przynajmniej Zachód zrozumie nasze roszczenia...

Słabość demonstrująca swoją słabość i żądająca uznania właśnie przez ten fakt - to figura ciągle obecna w polskiej mentalności i polityce. Za czasów rządu PiS próbowano w relacjach z państwami Europy używać tego argumentu. Oczywiście bezskutecznie, bo działo się to w świecie realnych interesów, a nie moralnych długów.

A teraz Jarosław Kaczyński chce być ofiarą doskonałą. Jak napisał niedawno najbardziej pogardzany, ale równocześnie jeden z najwybitniejszych polskich publicystów (często w naszym kraju występuje to złożenie) Cezary Michalski: "Kaczyński domaga się męczeństwa, ponieważ uważa, że w Polsce męczeństwo da się wymienić na władzę". I tu dochodzimy do sedna problemu. A może po 20 latach niepodległości już nie można uzyskać uznania, oferując siebie jako ofiarę doskonałą? Może wolność odruchowo zaczyna eliminować to, co się jej kojarzy z niewolą? Może nie zaślepienie narodowe, jak za Sasów, których bez przerwy przywołują prawicowi publicyści, jest odpowiedzialne za "front odmowy Jarosławowi Kaczyńskiemu" - ale po prostu poczucie ­absurdalności takiej postawy i przekonanie, ­że dla zbiorowości ludzi wolnych jest ona szkodliwa? Przy takim założeniu, im bardziej prawica w Polsce będzie chciała cierpieć i być ofiarą, tym bardziej będzie narażona na szyderstwa i w końcu agresję. Bo jest odbierana jako ta, która - wprawdzie trudną i niejednoznaczną - wolność chce wymienić na powrót do postawy budzącej instynktowną niechęć i wstyd.

Tu może tkwi tajemnica opisanej przez Zarembę łatwości szyderstwa z PiS, zatraty dobrego smaku i umiarkowania w krytyce - bądź co bądź - mniejszości. To, co opisuje, jest naganne, co nie znaczy, że nie można próbować zrozumieć, skąd się wzięło. Zrozumieć, nie posługując się katalogiem przewin prawicy, która przecież, o czym Zaremba nie wspominał przesadnie, ma na swoim koncie pokaźną listę osiągnięć w "odczłowieczaniu" przeciwników politycznych.

Moim zdaniem dzisiejsza prawica w Polsce chce Polaków namówić do powrotu do przeszłości, o której oni chcą jak najszybciej zapomnieć. Nikt nie chce wiecznego przypominania, że był kiedyś niewolnikiem, a jedyną racją, którą mógł przeciwstawić światu, były blizny po kajdanach. Wygląda na to, że Polacy uwierzyli, iż mogą żyć w wolnym i bezpiecznym kraju, podobnym do innych, krzątać się wokół własnych spraw bez konieczności posługiwania się statusem ofiary, by osiągnąć elementarne wspólne cele. Co także dotyczy polityki wewnętrznej. Wypowiedzi w stylu Witolda Waszczykowskiego, kandydata z ramienia PiS na prezydenta Łodzi: "Nie zabijacie nas! Mamy rodziny!", już nie budzą współczucia mimo tragicznych okoliczności, tylko śmiech. Szantaż słabością, rola ofiary przestaje działać, jak każde narzędzie nadużywane. Ten rodzaj budowania własnej siły - bo przecież o siłę polityczną tu chodzi - prowokuje zachowania obronne, reakcje autoimmunologiczne większości. Media są tylko odbiciem tego stanu.

Czyżby w Polsce kończył się sezon na męczeństwo? Przy całej brutalności towarzyszącej tej zmianie, nie wydaje mi się, by to była zmiana na niekorzyść. Po 20 latach niepodległego państwa pora byłaby najwyższa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2010