Kolejna rysa czy początek końca?

Trzy referenda, trzy porażki i brak pomysłu na przyszłość: taki obraz Unii wyłania się po czteroletnim okresie prób reformy jej instytucji.

24.06.2008

Czyta się kilka minut

Reforma miała przynieść Unię silną i sprawną, a przyniosła polityczne podziały i rosnące przekonanie, że Europa przegrywa swą szansę.

Straconego czasu nie da się nadrobić. Minione lata były okresem przewartościowań w międzynarodowym układzie sił. Gdyby kilka lat temu zamiast wielkich projektów przebudowy Unii skoncentrowano się na budowie zgody w konkretnych obszarach politycznych - bezpieczeństwo, migracje, sąsiedztwo - mając za podstawę traktat z Nicei, Europa byłaby w lepszej kondycji i miejscu na mapie świata, niż będzie, gdy (i jeśli) wejdzie w końcu w życie wymęczony traktat z Lizbony.

Uniknięto by także kompromitacji, którą jest przyznanie, że przyszłość projektu europejskiego wymaga zakazu odwoływania się do opinii europejskiego demosu. Tego demosu, który pojawia się, gdy USA atakują Irak, łamiąc prawo międzynarodowe, ale który traci swą podmiotowość, gdy tylko rządy państw Unii chcą dokonać kolejnych zmian w traktatach, mających przynieść poprawę losu samych Europejczyków. To prawda, że integracja była zawsze projektem elitarnym i instytucja referendum jest też plebiscytem, który rzadko przynosi jasne odpowiedzi na trudne pytania. Istotą referendum jest możliwość wyrażenia emocji, a te dziś są przeciwko besserwisserstwu europejskiej elity politycznej.

Sprzeciw Irlandczyków wobec traktatu lizbońskiego był zaskoczeniem. Inaczej jednak niż po referendach w Holandii i Francji - gdy mówiono, że traktat konstytucyjny padł ofiarą niepopularnych rządów i polskiego hydraulika - dominuje przekonanie, że nie był to wypadek przy pracy, a Irlandczycy dokonali świadomego wyboru. Z punktu widzenia przyszłości Unii tworzy to sytuację ciekawą.

Z jednej strony wyczuwalny jest lęk przed zignorowaniem lekcji irlandzkiej, która dotyka pytania o legitymizację Unii (będącej przecież "unią państw i obywateli"). Po Irlandii środowiska kwestionujące kierunek zmian instytucjonalnych w Unii pozbywają się stygmatu eurosceptyków i stają się pełnoprawnymi udziałowcami procesu politycznego. Lekceważenie ich byłoby więc poważnym błędem. Z drugiej zaś strony - jak pokazał niedawny szczyt Unii - w podejściu do irlandzkiego "nie" istnieje wyraźne, choć nieformułowane wprost dążenie do zmuszenia Irlandczyków, by jeszcze raz poszli do urn, choć wynik nie musi ulec zmianie.

Z obu względów wszyscy przywódcy unijni pozbywają się odpowiedzialności za obrót spraw, twierdząc, że porażka Lizbony jest problemem irlandzkim, a nie europejskim (w przypadku francuskiego "nie" nikt nie umniejszał wagi problemu). Jednocześnie ogranicza się pole manewru rządu w Dublinie. Otwierająca debatę poświęconą przyszłości traktatu lizbońskiego kanclerz Angela Merkel dała do zrozumienia, że Unia potrzebuje nowego traktatu, bo Nicea nie wystarcza, i że nie ma mowy o okresie refleksji, bo żadne renegocjacje nie wchodzą w grę. W październiku premier Brian Cowen ma zatem do wyboru przedstawienie propozycji rozwiązań okołotraktatowych, które pozwoliłyby zmienić nastawienie jego obywateli lub powiedzenie, co zamierza uczynić, by państwa, które ratyfikowały traktat, nie znalazły się w impasie (czytaj: zostajecie w Unii, czy nie?).

Takie postawienie sprawy przez Merkel nie dziwi, jeśli weźmiemy pod uwagę, że "nie" Irlandii jest polityczną i osobistą porażką pani kanclerz. "Lizbona" jest przecież dzieckiem Niemiec, w jej przeforsowanie zaangażowano cały autorytet państwa i polityki europejskiej Berlina. Teraz ta zbieżność jest problemem i testem dla przywództwa Francji i Niemiec - państw, które stworzyły Unię, a od kilku lat niszczą swe dzieło, szukając winnych poza sobą.

Stawianie Irlandii pod ścianą jest ryzykowaniem osiągnięć projektu europejskiego dla dokumentu, który obiecuje (bo nie gwarantuje) zmiany, jakie można osiągnąć innymi metodami. Nawet jeśli drugie referendum przebiegnie inaczej, ceną będzie dalsza alienacja społeczeństw europejskich względem Unii i sygnał na zewnątrz, że europejscy liderzy traktują demokrację instrumentalnie. Jaki mają zatem tytuł, by pouczać innych, czym jest demokracja?

A jeśli Irlandczycy znów powiedzą "nie"? Wtedy, jak można usłyszeć, za pomocą sztuczek prawnych powstanie nowy traktat dla starej Unii, aby wszystkie chętne państwa przystąpiły do niego, a te, którym obecna Unia nie przypada do gustu, miały szansę na wycofanie się. Wraca tu też idea "twardego jądra" Europy, zbudowanego wokół krajów-założycieli.

Pierwsze rozwiązanie, a w zasadzie samo wspominanie o nim, jest zaproszeniem do ponownej próby sił w Europie, która pogłębi problemy i zniszczy resztki zaufania. Drugie jest niewykonalne bez zniszczenia nie tylko Unii, ale i wszystkiego, co udało się dzięki niej w Europie zbudować - łącznie z jej bezpieczeństwem.

Zdrowy rozsądek podpowiada więc, że lepiej żyć z "Niceą", niż liczyć na Irlandczyków. Po wakacjach dowiemy się, co myślą politycy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2008