Kłopoty z „radzieckimi"

W 1989 r. tworzyliśmy zręby niepodległości, nie wiedząc dokładnie, co rozgrywa się za wschodnią granicą. Odeszła ekipa powiązana z ZSRR i sowiecką partią komunistyczną, choć nawet ona miała niewielką wiedzę o tym, co zamierzają "radzieccy.

05.06.2007

Czyta się kilka minut

W 1990 r. rząd Tadeusza Mazowieckiego (w którym byłem od wiosny 1990 r. najpierw wiceministrem, od maja 1990 r. szefem powstającego Urzędu Ochrony Państwa i od czerwca ministrem spraw wewnętrznych) nie miał żadnych instrumentów, pozwalających rozeznać sytuację w rozpadającym się Związku Sowieckim.

A przecież musieliśmy brać pod uwagę, że na Wschód od nas może dojść do krwawych starć, co wywoła lawinę uchodźców szukających schronienia w Polsce. Tymczasem na wschodniej ścianie nie mieliśmy żadnej wielkiej jednostki wojskowej, a przeniesienie choćby jednej dywizji z zachodniej Polski nad Bug przekraczała możliwości budżetowe MON. Granicy wschodniej nie mogły skutecznie strzec także ówczesne Wojska Ochrony Pogranicza, bo zgodnie z sowiecką doktryną koncentrowały się na granicy zachodniej (Bugu pilnowali w zasadzie Sowieci). Mało przydatne były też wojskowe oddziały o charakterze tyłowym, nie mówiąc już o żołnierzach Jednostek Nadwiślańskich, zaprzęgniętych do hodowli owiec i bydła w absurdalnych majątkach MSW w Bieszczadach.

Ale niewiadomą i zagrożeniem było nie tylko to, co działo się w ZSRR, ale także determinacja, z jaką sztabowcy sowieccy postanowili ewakuować 26 dywizji zmotoryzowanych i pancernych z kończącej właśnie swój byt państwowy NRD, zdecydowani w drodze do ojczyzny rozjechać Polskę. Brałem udział w obradach komisji rządowej, powołanej przez premiera Mazowieckiego do rozwiązania tego problemu. Generałowie radzieccy, którzy wyznaczyli trasy drogowe nieomijające miast, nie chcieli rozmawiać o rekompensatach za straty wynikłe z przemarszu wojsk ani o odpowiedzialności za wysoce prawdopodobne przestępstwa dokonane na naszym terytorium. Niechętnie przyjmowali propozycję transportu kolejowego, powtarzając:,, A my i tak przejedziemy".

Co ma robić suwerenne państwo w sytuacji, jeśli jego własna armia nie stanowi nawet połowy sił reprezentowanych przez tych 26 dywizji? Skończyło się dobrze, bo ostatecznie większość sił z NRD przewieziono drogą morską, a resztę koleją. Natomiast do końca ewakuacji z NRD, Moskwa nie chciała słyszeć o wycofaniu jakiejkolwiek jednostki z Polski - były one traktowane jako zabezpieczenie operacji ewakuacyjnej. Póki co, stacjonujące w Polsce jednostki ZSRR były więc źródłem zaopatrzenia w broń dla mnożących się grup gangsterskich.

Nie był to jednak koniec kłopotów z "radzieckimi". Moskwa bowiem zgodziła się na masowy wyjazd rosyjskich Żydów do Izraela, ale pod warunkiem, że będzie się to odbywało nie bezpośrednio do Tel Awiwu, lecz przez jakiś kraj neutralny. Kolejne kraje naszego regionu odmawiały tranzytu, bojąc się reakcji terrorystów arabskich. Jedynym, który wyraził zgodę, był Mazowiecki. No i zaczęło się: na prymitywne wtedy lotnisko Okęcie przylatywały (bądź nie przylatywały) większe lub mniejsze samoloty radzieckie wyładowane zdezorientowanymi ludźmi, po których przylatywały (bądź nie przylatywały) mniejsze lub większe samoloty izraelskie. W efekcie na płycie lotniska (bo brak było zaplecza) koczowała permanentnie duża grupa Żydów, a po obiektach Okęcia krążyli dziwni cudzoziemcy, gotowi płacić za informację o kolejnych przylotach i odlotach samolotów z Żydami.

Mechanizm tranzytowy co rusz się zacinał, a nasze interwencje przez MSZ, ambasadę polską w Moskwie, MSZ radziecki itd. były rzecz jasna nieskuteczne. Jedynym drożnym kanałem było pośrednictwo oficjalnego przedstawiciela KGB w Warszawie, którego w tej sytuacji nie moglibyśmy się pozbyć, mimo gwałtownych nacisków polskich mediów. Zresztą to nie on był najgroźniejszy w nowo powstającej siatce szpiegowskiej ZSRR (potem Rosji) w Polsce; nie on stał na jej czele. A powstała ona, gdyż z dnia na dzień odcięliśmy "radzieckim" dostęp do informacji, które za czasów Czesława Kiszczaka czerpali z MSW pełnymi garściami, przesiadując w ministerialnych pokojach, a nawet mając na Rakowieckiej końcówki swej łączności (by nie fatygować się bieganiem do ambasady).

Gdy z dnia na dzień unieważniliśmy "radzieckim" przepustki, wystawiając jedną (oficjalnemu rezydentowi KGB), wywołało to awantury, noty dyplomatyczne i telefony z ambasady radzieckiej do odchodzących oficerów rozwiązywanej SB. Przede wszystkim jednak - wymiotło z ambasady ZSRR sfatygowanych szpiegowaniem na Zachodzie i czekających na emeryturę starszych panów, którzy dotąd nie musieli się w Polsce nadmiernie trudzić. Zastąpili ich (oczywiście także w charakterze dyplomatów) młodzi operacyjni oficerowie KGB i GRU.

W ten sposób to Związek Sowiecki jako pierwszy uznał, że Polska stała się krajem Zachodu, a co za tym idzie, że trzeba stworzyć tu profesjonalną siatkę szpiegowską. Pamiętajmy o skali zjawiska: w ambasadzie ZSRR było ponad 400 pracowników, w większości związanych z KGB i GRU. Nie mieliśmy wątpliwości, że spośród 11 pierwszych sekretarzy ambasady dziesięciu jest oficerami wywiadu (w tym niejaki Ałganow). Moskwę zaczęło interesować, w jakim kierunku zmierza niepodległa Rzeczpospolita, odgrzebywali więc nerwowo wszelkie kontakty z ludźmi aparatu partyjnego, którzy jeszcze odgrywali rolę polityczną.

Jak na ironię, polskim odpowiednikiem tej radzieckiej machiny była odziedziczona przez nas po PRL-u

czteroosobowa (!) tzw. "Grupa Wisła" w Moskwie; ci czterej oficerowie wywodzący się z MSW mogli zresztą jedynie inwigilować polskich obywateli studiujących czy pracujących w Moskwie. O sytuacji w ZSRR informować nie mogli także bezradni dyplomaci odziedziczeni po PRL. Bezradne okazywały się też służby wywiadowcze Europy Zachodniej i USA, bo przez lata ich pierwszorzędnym źródłem informacji o tym, co się dzieje w Sowietach, byli przewerbowani głównie w Azji czy Ameryce Południowej oficerowie KGB i GRU. W 1990 r. pożytek z tych nabytków był prawie żaden.

Ale wszystko to było przede wszystkim naszym polskim zmartwieniem. Bo nie sposób prowadzić odpowiedzialnej polityki wschodniej, poruszając się po omacku. Nie sposób ratować upadających zakładów, nastawionych dotąd na produkcję odbieraną przez kraje "bloku" wschodniego (główne ZSRR) bez wiedzy, co możemy otrzymywać jako zapłatę. A dotyczyło to wówczas dwóch trzecich polskiego eksportu. Nie wiedzieliśmy nawet początkowo, z kim w konkretnej sprawie należy w ZSRR rozmawiać.

Taki był "wschodni" kontekst działań pierwszego rządu wolnej Polski. Warto pamiętać o tych realiach i zagrożeniach, gdy dziś ocenia się jego działalność.

PS. Tekst jest fragmentem artykułu poświęconego postaci śp. Marka Karpa, założyciela i wieloletniego dyrektora Ośrodka Studiów Wschodnich (artykuł ten ukaże się jesienią, w księdze pamiątkowej wydawanej przez Ośrodek). To on zaproponował w 1990 r. utworzenie instytucji, która zajęłaby się analizowaniem sytuacji na Wschodzie w oparciu o materiały powszechnie dostępne. Rodząca się wolna Polska miała tu dużo szczęścia: odpowiedni człowiek, pełen zapału i latami gromadzonej wiedzy o Wschodzie, znalazł się w odpowiednim czasie i miejscu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (22/2007)

Podobne artykuły

Dodatek
Jesienią 1956 r. generał Wacław Komar - wcześniej działacz komunistyczny, w latach 50. uwięziony i torturowany - został dowódcą tzw. wojsk wewnętrznych, czyli jednostek podległych ministerstwu spraw wewnętrznych. Gdy w październiku 1956 r. w Warszawie rozpoczęły się obrady władz PZPR - które przesądziły o odsunięciu "stalinistów i wyniosły do władzy Władysława Gomułkę - zaniepokojony początkowo rozwojem sytuacji Kreml skierował na Warszawę jednostki armii sowieckiej, stacjonujące w Polsce. Przez kilka dni ważyło się, czy dojdzie do interwencji ZSRR - jak na Węgrzech. W tamtych dniach gen. Komar organizował obronę Warszawy przed spodziewanym atakiem wojsk sowieckich, później natomiast usiłował postawić na porządku dziennym kwestię obecności w Polsce Armii Czerwonej, o czym opowiada we wspomnieniach, które ukazują się drukiem po raz pierwszy. Gdyby w tamtych dniach zrealizował się w Polsce "scenariusz węgierski i doszło do walk, Wacław Komar podzieliłby zapewne los Pála Malétera. Przed październikiem 1956 r. Maléter był zdeklarowanym komunistą i wysokim rangą wojskowym (dowodził korpusem pancernym). Gdy zaczęły się demonstracje, a potem walki, on i jego żołnierze stanęli przeciw Sowietom. Maléter został ministrem obrony w rządzie Imre Nagya i organizował obronę Budapesztu. Aresztowany i sądzony razem z Nagyem, został skazany na śmierć. 17 czerwca 1958 r. Nagy, Maléter i dwóch innych przywódców powstania zostało powieszonych.Red..