Kilka wtrąceń

Swój debiutancki tom Vaterland Tomasz Różycki opublikował jesienią 1997 roku. Już wtedy czuło się, że to debiut ważny. Dzisiaj można to potwierdzić.

03.10.2004

Czyta się kilka minut

Jedną z bardziej uderzających cech tej pierwszej książki było napięcie pomiędzy dość tradycyjnymi środkami poetyckimi - krytycy odsyłali nas do romantyków, symbolistów etc. - a wrażeniem oryginalności, własnego idiomu pisarskiego, stylu, który wydaje się skądś znajomy, a jednak nie sposób go powtórzyć. “Vaterland" okazał się jedną z ważniejszych książek drugiej połowy lat 90.: zawierał interesującą i wiarygodną kontynuację poetyki “brulionowej", a zarazem proponował mocny i świadomy zwrot ku kontestowanym przez tę poetykę projektom tradycyjnym - zwrot nie bezpośredni i nie bezrefleksyjny, lecz będący efektem pogłębionej lektury (również przekładu) mistrzów z przeszłości.

Wystarczy wsłuchać się w rytm frazy, językowe tonacje i rejestry, sposób ustawienia głosu - w tomie pobrzmiewają zarówno tony zdradzające fascynację Mickiewiczem i Słowackim, jak i te przejęte od Świetlickiego czy Podsiadły. Kunszt Różyckiego polegał i polega przede wszystkim na umiejętności łączenia tych głosów, a właściwie włączania ich do własnej, osobistej przestrzeni akustycznej, i na umiejętności odnajdywania i wytwarzania własnego (chciałoby się zaryzykować solecyzm: jak najbardziej własnego) brzmienia.

Właściwie to samo można powiedzieć o wydawanych w rytmie “co dwa lata" zbiorach “Anima" (1999), “Chata umaita" (2001) i “Świat i Antyświat" (2003). Tworzą one w sumie jednorodną całość - poeta trzyma się raz obranej formy, proponując coś w rodzaju wariacji na temat i rzadko pozwalając sobie na odejścia od dość już charakterystycznej dla niego techniki przetworzeń. Ale jednocześnie udaje mu się jak dotąd unikać niebezpieczeństwa rutynowych powtórzeń i łatwych utożsamień. Więcej nawet: pomimo formalnych i retorycznych podobieństw kolejne wiersze wcale nie otwierają się łatwiej na czytelnika; nie ma wrażenia wpadania w utarty dukt wiersza. Jest to szczególnie wyraziste w (najlepszym, moim zdaniem) tomie “Świat i Antyświat", gdzie w ramach tych samych albo bardzo podobnych środków artystycznych poeta wygrywa efekty nowe (proszę chociażby zajrzeć do “Kampanii zimowej 2003" - prawdziwego tour de force Różyckiego).

Gdybym miał zaproponować własną formułę tej poezji, zacząłbym na przykład od semantyki słowa “obcowanie" - chodziłoby tu o osobliwy, dwufazowy ruch odnajdywania kontaktu z wierszem, a zarazem wynoszenia “z" wiersza wrażenia utraty, luki, wyrwy. Obcować (i myślę tu też o frazie “obcowanie zmarłych"): być w kontakcie, w obiegu, trwać przy czymś, pamiętać, zwracać się ku przeszłości - a zarazem mieć świadomość oddalenia, braku bezpośredniej komunikacji, swoistej widmowości egzystencji, obcości. Jest to, rzecz jasna, formuła “świata" i “antyświata"... skądinąd sądzę przecież, że ciekawsze od takich prostych abstrakcyjnych opozycji są retoryczne, językowe gry obecne w konkretnych wierszach. To właśnie w wierszu, a nie w programie poetyckim czy światopoglądzie, najsilniej wyczuwa się obecność oporu, niepokoju (tu obcy, jakby się zdawało, ale w istocie absolutnie wyrazisty ślad Tadeusza Różewicza), i tu właśnie - w kadencji pojedynczego wiersza, w zapamiętanej frazie - obecna jest fascynująca dialektyka tradycji i indywidualnego talentu.

Istnieje oczywiście obawa przed krytycznoliterackimi redukcjami i spłaszczeniami. Wiele krytycznych mielizn ujawniło się przy okazji wydanego wiosną tego roku tomu “Dwanaście stacji". Zgoda, jest to “wymarzona książka" polonisty: czytelnika i krytyka wychowanego na pewnym dobrze znanym kodzie znaków, chwytów, metafor etc., książka mogąca (zbyt łatwo, jak mniemam) stać się argumentem w dyskusji nad, bo ja wiem, rolą tradycji symboliczno-romantycznej czy prawomocnością pewnej polityki kulturalnej. Tym większe jednak wyzwanie dla krytyków. Po co kolejne recenzje będące ewidentnymi przykładami “ustawienia" poety na ściśle określonej i łatwo rozpoznawalnej pozycji? A kilka takich recenzji zdążyło “się" już napisać.

Nostalgiczna podróż w przeszłość? Wariacje na temat “Pana Tadeusza"? Autobiografizm? Wszystko to niewątpliwie jest w “Dwunastu stacjach" obecne, ale czy nie za łatwo przychodzi nam mówienie w taki sposób o takich sprawach? Czy nie oznacza to przypadkiem uśmiercenia poematu w zarodku, przed kolejną lekturą?

Komentując poemat w różnych wywiadach, Różycki każdorazowo zwraca uwagę na rolę języka, rytmu, tego wszystkiego, co niejako za kulisami poezji, co jednak nadaje jej nerw, bez czego poemat byłby li tylko wprawką na kolejnych zajęciach creative writing. Doceńmy ten wysiłek i spróbujmy przeczytać “Dwanaście stacji" niejako pod prąd, na “ścieżce oporu". Nie odstawiajmy tej książki na półkę z napisem “historia literatury" (czy też “historia wrażliwości", “historia fascynacji", etc.) - wątpliwa to i pozorna sława. Być może zresztą przedwcześnie wystawiam rachunek wielkonakładowej krytyce literackiej (bo o nią tu przede wszystkim chodzi) - wszak książka ma dopiero kilka miesięcy, może werdykt szacownego jury Nagrody Kościelskich coś tu zmieni?

Ale nie tylko recepcja tej poezji mnie ciekawi. Ciekawi mnie też ewolucja poetycka Tomasza Różyckiego. Ciekawi mnie, jakie wiersze napisze poeta, który w przeciągu dwóch, trzech lat stworzył rzeczy tak różne jak “Kampania zimowa 2003" i “Dwanaście stacji"; ciekawią mnie dalsze losy owego dziwnego ruchu, w którym nakładają się na siebie momenty świadomego, trudnego tradycjonalizmu i równie świadomego wyjścia ku temu, co inne, obce, niewypowiedziane; ciekawią mnie wreszcie - może one przede wszystkim - nowe tony, rytmy, kadencje. Jak będziemy obcować z tą poezją, ale również: jakie sposoby obcowania ona sama nam zaproponuje? Pod czyim adresem? W czyim imieniu?

Jak zwykle przy czytaniu wierszy, pytania są ciekawsze od odpowiedzi. Ale i też kolejne książki Różyckiego mają raczej tonację pytającą niż deklaratywną. Nie chodzi o “tajemniczość", oniryczność tych wierszy, choć nie należy lekceważyć tych momentów. Chodzi, moim zdaniem, o coś znacznie prostszego, ale i trudniej uchwytnego - o pewną błogosławioną niemożność, która przejawia się w obsesyjnym powtarzaniu pewnych motywów i retoryce dorzucania i mnożenia fraz, i która odbija i zwielokrotnia własne gesty. Zbyt szybko chcemy oswoić i nazwać tę niemożność. A przecież to może być dopiero początek, punkt odbicia, oznaczenie tempa. Tyleż znak wyczerpywania się pewnej tradycji (to także temat Różyckiego), co impuls do zacierania śladów i zaczynania na nowo.

“Boję się przywyknąć", pisze Różycki w wierszu “Pieśń piąta (o tabletkach)" (z tomu “Świat i Antyświat"). Nie lekceważmy zbyt pochopnie tej konstatacji... i czemuż by nie uczynić z niej wskazówki do dalszych lektur opolskiego poety?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2004