Kij w mrowisko

Podczas Festiwalu najważniejszy okazał się rytm. Apoza rytmem: Ives iCage. Wszystko inne - choć błyszczące iefektowne - było niczym krążące wokół satelity. Wcentrum znalazło się najbardziej zadziwiające dzieło, jakie kiedykolwiek zrodziła amerykańska ziemia - "Sonata Concord Charlesa Ivesa.

28.09.2007

Czyta się kilka minut

Muzyka Ameryki potocznie kojarzy się z jazzem, swingiem, do perfekcji doprowadzonym przemysłem muzyki pop. Organizatorzy V Festiwalu "Sacrum - Profanum" amerykańskość prezentowanej muzyki ujęli w symboliczny sposób, plakatując imprezę wizerunkiem eleganckiego i kiczowatego zarazem cadillaca.

Setki tradycji, obyczajów i kultur występujących tuż obok siebie - Ameryka, by przetrwać, musiała znaleźć dla mozaikowego społeczeństwa nowy klucz, pogodzić wodę z ogniem. W tej sytuacji najlepszym wyjściem okazał się taniec, puls i rytm; muzyka prosta, której najlepiej słucha się razem, we wspólnocie. Najbardziej reprezentatywnym znakiem Ameryki jest zatem hymn, blues i minimal music.

Festiwal otworzył koncert muzyki tego, który uwznioślił prostego bluesa - George'a Gershwina. Nie grali go jednak Amerykanie, lecz Europejczycy z krwi i kości. Przy fortepianie zasiadł mistrz czarowania zbiorowości perfekcyjnymi improwizacjami - Leszek Możdżer, pałeczkę dyrygencką wziął do ręki spec od nowatorskich, zazwyczaj porywczych i emocjonalnych interpretacji - Marc Minkowski, grała orkiestra słynąca z dopieszczania każdego dźwiękowego detalu - AUKSO. Trzy całkowicie odmienne temperamenty spotkały się, by wykreować wywodzącą się z jazzu muzykę Gershwina. Efekt: "Błękitna rapsodia" i wyjątki z "Porgy and Bess" okazały się niespodziewanie bardziej wschodnioeuropejskie niż brodwayowskie. Minkowski wraz klasyczną orkiestrą i improwizatorem-perfekcjonistą sprawili, że Gershwin upodobnił się do Strawińskiego i Szostakowicza. Na pierwszym miejscu znalazły się rytm, metrum i puls, nieco dalej poczucie humoru, ironia; o bluesie, jazzie i amerykańskich big-bandach nikt tu nie pamiętał. Mam wrażenie, że Gershwin, gdyby usłyszał taką wersję swojej muzyki, trochę by się zdziwił, ale też ucieszył - chodziło mu przecież o ucywilizowanie jazzu, czyli oderwanie od korzeni, przeniesienie do salonów.

Tak było też podczas kolejnych festiwalowych wieczorów - puls, metrum i rytm wciąż powracały, odmieniane przez wszystkie przypadki. Tyle że u awangardowych eksperymentatorów, tworzących muzykę stopniowego procesu, angażującą słuchacza w escherowską grę, nie chodziło już o wchodzenie do salonów - raczej o ich opuszczenie. Steve Reich i Philip Glass reprezentowali ten właśnie nurt muzyki amerykańskiej: alternatywnej, poszukującej, a zarazem przedziwnie w odbiorze prostej. Pierwszy raz amerykański repetitiv tak ogromną falą wtargnął na krakowskie sceny. Kapitalny okazał się pomysł umieszczenia tych koncertów w przestrzeniach byłej fabryki Schindlera. Industrialna estetyka doskonale wpisała się w mechanistyczność leżącą gdzieś głęboko w naturze repetytywnej muzyki. Zagrała tam zwłaszcza muzyka Steve'a Reicha, w której minimalne wariantowanie tych samych, wciąż powtarzanych rytmicznych wzorów daje złudzenie czegoś, co jest jednocześnie statyczne i płynące; proste, jednolite i zmultiplikowane, złożone; złapane w stop-klatce i wymykające się, rozedrgane. Muzycy czołowych europejskich zespołów specjalizujących się w interpretacjach muzyki współczesnej, London Sinfonietty i holenderskiego Schönberg Ensemble, zagrali Reicha klasycznie, czyli eksponując grę zachodzącą między nakładanymi na siebie rytmicznymi wzorami. Aplauz bądź negacja - publiczność była podzielona. Tak żywa reakcja to dowód, że sztuce nowszej daleko jeszcze w Krakowie do zadomowienia, zwłaszcza że muzyka pulsujących rytmów do najtrudniejszych w odbiorze nie należy. Ale na festiwalu wykonywano też kompozycje radykalnych, amerykańskich awangardystów - Charlesa Ivesa, Johna Cage'a i - najbardziej europejskiego wśród Amerykanów - Eliotta Cartera. I to było już włożenie kija w mrowisko.

Największym wstrząsem okazał się koncert-maraton z muzyką Ivesa. Hymny i popularne melodie w bardzo kunsztownym gorsecie: kwartety smyczkowe w doskonale wyważonej, salonowej interpretacji Kwartetu Royal podbiły krakowską publiczność, nieco inaczej rzecz miała się z "Sonatą Concord": klastery w jednej sekundzie przeskakują w filuterne pasaże, impresyjne, słodkie frazy - w rozbuchany środek dramatu. Komizm, zabawa, tragedia, medytacja, kokieteria, prowokacja, flirt - w jednej z najbardziej niesłychanych sonat, jakie zrodził XX wiek, jest wszystko. To jest muzyka-kosmos, pełna zaskoczeń, niespodzianek - wielkie zaprzeczenie konwencji, zrobione za pomocą radykalnego konwencji nagromadzenia. Utwór z 1919 r. - przeczucie globalnych czasów, muzyka-ilustracja amerykańskiego społeczeństwa. To nie było ślizganie się po powierzchni, lecz próba ogarnięcia wszystkiego.

Publiczność w filharmonii wysłuchała tego gigantycznego dzieła w ciszy. Czy więcej było w niej skupienia czy znużenia? Nie wiem. Wiem natomiast, że "Sonata Concord" to muzyka niebezpieczna, jak mierzenie się z tabu - nie każdy potrafi to znieść. Dla słuchaczy, którzy zechcą przekroczyć opór i zadziwienie, spróbują otworzyć się na tę gęstwinę pomysłów, może być doświadczeniem oczyszczającym i wzbogacającym. Pianista Maciej Grzybowski, który podjął wyzwanie zaprezentowania Ivesowskiego opus magnum, grał jak zaczarowany, stworzył wielki dźwiękowy spektakl. To było jedno z najważniejszych wydarzeń festiwalu.

Drugi kraniec amerykańskiej awangardy reprezentował wieczór największego w XX w. konceptualisty, który cały wysiłek wkładał w wytrącanie słuchacza z przyzwyczajeń i nawyków - Johna Cage'a. Niemiecki kompozytor Helmut Lachenmann mówi: "Piękne jest to, co irytuje społeczeństwo, bo nie należy do jego codzienności". Nie wypowiedziałby tego zdania w 2007 r., gdyby 50 lat wcześniej Cage nie wygłosił kilku prowokacyjnych odczytów, nie spisał ich w formie poezji-manifestu i nie dokonał jeszcze dziesiątek innych muzycznych i niemuzycznych prowokacji.

W ramach festiwalu "Sacrum-Profanum" collage-patchwork z rozmaitych dzieł Cage'a przygotował Paul Hillier z zespołem Theatre of Voices - i to był strzał w dziesiątkę. Publiczność została wyprowadzona z równowagi, sprowokowana: wychodziła z sali, hałasowała, ziewała, przysypiała i na koniec wpadła w niekończący się aplauz. Zadanie sztuki w koncepcji Cage'a zostało zrealizowane wzorcowo. Zresztą można powiedzieć, że wszystkie wykonania festiwalu były wzorcowe.

Między antypodami amerykańskiego snu o wolności, w samym centrum usadowił się John Adams, filharmoniczny repetytywista. Koncert jego muzyki (Sinfonia Varsovia pod Minkowskim) był chwilą oddechu, pokazał, jakiej muzyki słucha ambitna amerykańska klasa średnia. Ominął mnie tylko wielki komercyjny show - finałowy spektakl z gwiazdami pop, efektami specjalnymi i muzyką Leonarda Bernsteina. Tak więc na koniec cadillac znów dał znać o sobie. To jest właśnie Ameryka.

Ewa Szczecińska jest dziennikarzem Polskiego Radia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2007