Katedra bez imienia

25.12.2005

Czyta się kilka minut

1. Nikt nic nie wie. Ale to literalnie - nic. Nikt nie wie, skąd, i nikt nie wie, o której, gorzej: nikt nie wie nawet, o co pytam. Lokalny pociąg dostarczył mnie właśnie z Barletty do Andrii. Późny wieczór przechodzi już w noc. Dworzec pustoszeje. Trzeba szybko zasięgnąć języka. Zaczepiam na peronie kilka przypadkowych osób, ale mają na twarzy wyraz bezgranicznego zdumienia. Jakbym pytał o najbliższe połączenie z Władywostokiem albo o coś jeszcze gorszego. A rzecz dotyczy miejsca oddalonego stąd o kilometrów kilkanaście.

Nikt nic nie wie. Nie pierwszy raz zresztą w trakcie tej podróży. Apulia, czyli non-lo-so paese. Ale to przecież niemożliwe, żeby wszyscy Apulijczycy byli tak nieużyci. Zemsta próby losowej? By uniknąć pokusy łatwych uogólnień, winę zrzucam na statystykę.

A na precyzyjnej informacji zależy mi bardzo, bo w przewodniku wyraźnie stoi, że tam, gdzie chcę pojechać jutro, kursuje tylko jeden poranny autobus, i to w porze, o której normalni ludzie śpią. Szkoda byłoby się spóźnić. Dopiero w pustym jesiennie hotelu kompetentny i nad wyraz rozmowny recepcjonista instruuje cierpliwie, że nie ma się co przejmować, autobusy jeżdżą co godzinę, a postój mają tuż przy dworcu kolejowym. Wychodzi na to, że słowo drukowane kłamie. A pod latarnią, jak zawsze, najciemniej.

Na wszelki wypadek wychodzę z hotelu parę minut przed ósmą. Autobus, zanim opuści miasto, kluczy po wąskich ulicach. Andria, niegdyś lokalna metropolia, jest dzisiaj prowincjonalną dziurą. Książęco-cesarską świetność ma już dawno za sobą. Tak dawno, że nie ma nawet od czego odrywać kuponów niegdysiejszej sławy. Niskopienna, dwupiętrowa najwyżej, tylko przy głównej ulicy błyskają szklane pudełka Holiday Inn i innych wielogwiazdkowców. Po opuszczeniu zwartej zabudowy droga prowadzi lekko w górę i wije się łagodnie między polami drzew oliwnych a winogradem.

W pustym niemal autobusie kilku chłopów z pobliskich miejscowości. Twarze jakby skądś znajome. Nieraz widziałem ich na polskich wsiach: profile wycięte z tektury, wąwozy zmarszczek, białe koszule szczelnie zapięte pod szyją, ciemne marynarki, na nogach grube wełniane spodnie i solidne braki w uzębieniu. Spoglądamy na siebie przyjaźnie. Co chwilę któryś z nich wysiada (na ostatnim przystanku będę jedynym pasażerem). Po pół godzinie krajobraz robi się coraz bardziej surowy. Zrudziała trawa, jakieś iglaki porozrzucane nieregularnie, kamienie. Płaskowyż Murge nie obiecuje zbyt wiele.

Wreszcie. Jest. Na samotnym wzgórzu okolonym u nasady lasem piniowym wznosi się znajoma budowla. W kremowych murach jest coś nierealnego. Pamiętam je dobrze ze zdjęć, ale naoczne doznanie przebija wszystkie reprodukcje. Fotograficzne simulacra w jednej chwili rozsypują się jak domek z kart. Realność naprawdę zatyka i pozostawia na wdechu. Poranne światło precyzyjnie obrysowuje kształty, wyobraźnia ma się od czego odbić. I korzysta z tej okazji, może nawet w nadmiarze. Żadne skojarzenie nie wydaje się tutaj na wyrost. Z oddali budowla wygląda jak bateria kamiennych silosów. Jak reaktor atomowy. Albo jak średniowieczna prefiguracja kosmodromu Bajkonur. Konstrukcja jest bez wątpienia pochodzenia ziemskiego, ale przecież jakby nie całkiem z tej ziemi.

2. Marzy mi się księga włoskich widoków. Widoków, nie widokówek. Nie tych opatrzonych, ale tych, których nie zdołano jeszcze całkiem zabić wzrokiem i aparatem. Leksykon miejsc i obiektów o szczególnej sile rażenia. Dzieło zawierające oprócz ilustracji także i utrwalone w słowie zapisy pierwszych reakcji spektatorów. Księga westchnień i rozczarowań. Książka, w której można by śledzić niemal in statu nascendi proces zastygania widzenia w słowie. Obserwować, jak zmaga się ono z widzialną rzeczywistością, jak formują się klisze i zwroty językowe, powtarzane później do znudzenia. Ale też i jak dochodzi do nowych odkryć, dzięki którym widzimy więcej. Lekcja patrzenia w formie rozmowy, jaką teksty prowadzą między sobą.

Gdyby taka rzecz miała kiedyś powstać, to bez wątpienia Castel del Monte znalazłby się tam na jednym z poczesnych miejsc.

Bo w istocie jego bryła ma właściwości hipnotyzujące. I wielu już dało się zaczarować. Trudno się dziwić, że nawet religijnie sceptyczny umysł Umberto Eco nie oparł się imaginacyjnej sile jego widoku, a może zwłaszcza potencji symbolicznych w nim tkwiących. Semiotyk i mediewista zobaczył tu kamienny hieroglif. Albo nawet coś więcej: wyposażony w znaczenie tekst. To właśnie zamek Fryderyka II stał się w jego średniowiecznym kryminale modelem opactwa. Już pierwsze strony "Imienia róży" są tego dowodem. Młody Adso z Melku, opisując swoje odczucia na widok surowej budowli klasztornej, daje nie tylko kompetentny wykład chrześcijańskiej symboliki, w której ósemka - liczba tak ważna dla programu architektonicznego apulijskiego zamku - ma znaczenie szczególne, ale też wprost porównuje swoje wrażenia z widokiem Castel del Monte.

Pamiętacie? To posłuchajcie:

"Kiedy pięliśmy się urwistą ścieżką, która wiła się wokół góry, zobaczyłem opactwo. Nie zadziwiły mnie mury, które opasywały je ze wszystkich stron, gdyż podobne widziałem w całym chrześcijańskim świecie, ale zdumienie wzbudziła bryła tego, co jak się dowiedziałem, nazywano Gmachem. Była to ośmiokątna, wyglądająca z oddalenia jak czworokąt (figura doskonała, wyrażająca trwałość i niedostępność państwa Boga) budowla, której ściany południowe wznosiły się na klasztornym płaskowyżu, podczas gdy północne zdawały się wyrastać pionowo z samego podnóża góry. (...) Trzy rzędy okien wyrażały potrójny rytm górnej partii budowli, a w ten sposób to, co było w pojęciu fizycznym kwadratem na ziemi, duchowo stawało się trójkątne w niebie. Przy dalszym zbliżaniu się widać było, że czworokątna forma wytworzyła na każdym rogu siedmiokątną basztę o pięciu ścianach wychodzących na zewnątrz - tak więc czterem z ośmiu boków wielkiego ośmiokąta odpowiadały cztery małe siedmiokąty, które na zewnątrz prezentowały się jako pięciokąty. I nie ma człowieka, który nie dostrzegłby zadziwiającej zgodności tylu świętych liczb ujawniających subtelny sens duchowy. Osiem to liczba doskonałości każdego czworokąta, cztery to liczba Ewangelii, pięć liczba stref świata, siedem liczba darów Ducha Świętego. Bryła i kształt Gmachu jawiły mi się tak samo, jak później na południu italijskiego półwyspu Castel Ursino i Castel del Monte, ale niedostępne położenie sprawiało, że Gmach był straszliwszy i mógł wzbudzać lęk u podróżnego, który zbliżał się doń stopniowo" (przeł. Adam Szymanowski).

Powieściowe opactwo to księga do czytania. Skomplikowana i wieloznaczna. Otwarta na transcendencję. I podszyta grozą.

Rzeczywisty Castel del Monte - o nie mniejszej liczbie symbolicznych odniesień - nie ma w sobie nic złowieszczego. Żadne tam mroki średniowiecznych zamczysk, nic z kafkowskich klimatów. Oczom podróżnych zjawia się trochę jak nierealny bajkowy obrazek. Zapisane świadectwa to raczej opisy spotkania z budowlą ze snu niż z dotykalnej rzeczywistości. Świadectwa podziwu. Zapisy spotkania z niemożliwym.

Oszczędny zazwyczaj w zachwytach Ferdinand Gregorovius nie kryje emocji. Już samą przejażdżkę konną z Andrii do zamku zalicza do jednej ze swoich najpiękniejszych wypraw. Jakby z archiwisty opadł kurz biblioteki, przywracając mu dar widzenia. Nieskory do łatwych uniesień i retorycznych popisów skreśli znienacka cały akapit o wiosennym słońcu i jego walorach ("światło tego nieba odurza duszę jak perlące się wino"), peroruje z zapałem o strzałach Heliosa i dzikich apulijskich pustkowiach, pośród których wdychać można balsamiczne powietrze przesycone wonią kwiatów. Gregorovius!!!

No i wreszcie sam zamek jako rekompensata oczekiwania: "Wyjeżdżając konno na to zielone wzgórze, miałem wciąż przed oczyma ów cudowny zamek, którego żółta bryła rysowała się coraz wyraźniej. Ten samotny pomnik wielkiej przeszłości nie przywołuje na pamięć bitew i wojen, występków dworskich i politycznych zbrodni, intryg papieskich i książęcych; zwiedzamy tu komnaty, w których genialny cesarz zażywał wczasu i spokoju, oddając się studiom i uciechom łowów". Gregorovius podkreśla zwłaszcza doskonałą stopliwość wszystkich elementów budowli, a fundament konstrukcyjny widzi w jakiejś niebywałej jedności przeciwieństw: "Wszystko tu jest zharmonizowane i spójne, sprowadzone do jednej i tej samej zasady, powiewne i lekkie, wykwintne, a zarazem trwałe i mocne" (przeł. Tadeusz Zabłudowski).

Tej arkadyjskiej wizji nie mącą ani wspominany przezeń ponury epizod z uwięzieniem na zamku trzech wnuków Fryderyka II (30 lat w zamknięciu!), ani też uwagi o dość opłakanym stanie wnętrza budowli. Dla Gregoroviusa Castel del Monte jest figurą szczęścia i cesarskiej chwały.

Również i w podróży apulijskiej Pawła Muratowa Castel del Monte to przystanek bez wątpienia istotny. Po nudnej równinie Tavoliere w charakterze przystawki, czas na danie główne: "Dziś niesie nas ku najniezwyklejszemu i największemu zabytkowi Apulii, ku wznoszącemu się na odludziu zamkowi Fryderyka II - Castel del Monte. Jaki podróżnik, mogąc go widzieć, usiedziałby spokojnie w mieście nawet w owe dni wściekłego upalnego sirocco". Duje rzeczywiście solidnie, wiatr podnosi z drogi biały kurz. Jazda w tych warunkach jest szkołą przetrwania. Niebo rozżarzone do białości, sucho w gardle, ale zamek już niedaleko: "Castel del Monte wciąż skrywa się za fałdami okolicy. Ale oto na koniec pojawia się daleko po prawej stronie, na szczycie pojedynczej stożkowatej góry, ciemny ośmiokątnik murów i wież samotnie wznoszących się na pustynnej rudej ziemi, pokrytej sterczącymi z niej szarymi głazami. W całych Włoszech nie ma budowli wzniesionej dla takiego marzenia o ostatecznej i doskonałej samotności!" (przeł. Paweł Hertz).

Przychodzi mi na myśl, że to nie tylko samotnia, ale może też i wieża obserwacyjna. Nie na darmo zamek zwano belwederem (włoskie belvedere odwołuje się do widzenia) albo balkonem Apulii. A więc punktem widokowym, miejscem, z którego się patrzy. A wiedząc o omnipotentnych zapędach Fryderyka II, kusi też, by zobaczyć w nim coś w rodzaju średniowiecznej wersji panopticonu z późniejszych wyobrażeń Jeremy’ego Benthama. Kontrolować wszystko i wszystkich, ale tak, by samemu pozostać niewidzialnym. Marzenie każdego despoty. Do XIX stulecia zamek pełnił jeszcze jedną, dość zaskakującą, funkcję. Ponieważ był dobrze widoczny z morza, stanowiąc rozpoznawalny punkt orientacyjny, pełnił rolę latarni morskiej. I jest to chyba jedyny tego typu obiekt w dziejach: latarnia bez światła! Naturalnie, jeśli nie liczyć tego wewnętrznego.

Muratow podziwia, rzeczywiście i dzisiaj nadzwyczajną, panoramę roztaczającą się z zamku. Rozpoznaje po kolei białe punkty w pejzażu: to Ruvo, Corato, Andria, a dalej - leżące blisko siebie nadmorskie porty. Ale czuć wyraźnie, że sam zamek obchodzi go najbardziej. Na chwilę, jakby z obowiązku, wchodzi w buty historyka sztuki. Charakteryzuje detale architektoniczne, podkreślając, jak przedziwnie miesza się tu gotyk z formami rzymskimi. A komentując resztki zachowanych rzeźb z zamkowego portalu, sugestywnie pisze o osobliwym i niepowtarzalnym stylu epoki Fryderyka II, stylu, który nie jest dosłowną repetycją sztuki rzymskiej, ale ma w sobie coś z ducha siermiężnej średniowiecznej naiwności.

Ale i on przecież nie ma wątpliwości, że sens tej budowli wymyka się prostej eksplikacji. Nazywa zamek Fryderyka II dziełem niepojętego i niedającego się zrozumieć kaprysu. Nie potrafi opanować wzruszenia na widok tej budowli tak mocno wypadającej poza kanony estetyczne epoki. I coś więcej: zdaje się rozumieć, że wielkość tej konstrukcji mieści się bez reszty w tym, że nie należała ona do świata doraźnej pragmatyki. Że jest emanacją wolnego ducha, który nie liczył się z nikim i z niczym. Muratow widzi (chce widzieć?) w zamku samotnię, ale zaraz dodaje, że było to pewnie osamotnienie we dwoje! Wspominałem już, że w zetknięciu z Castel del Monte wyobraźnia traci umiar...

3. Jest wcześnie rano, za wcześnie. Do otwarcia jeszcze prawie pół godziny. Kupuję bilet, ale czekanie się dłuży. Robię parę kroków w stronę przeciwną do kasy i... przez nikogo nie niepokojony wchodzę na dziedziniec. Na chwilę zamek mam tylko dla siebie. Kręte schody prowadzą na piętro. Ktoś z obsługi zamiata podłogę. Kurz podnosi się do góry i materializuje na moment w smugach światła przechodzących przez wąski otwór strzelniczy. Jakiś zaspany gołąb z furkotem podrywa się do lotu.

Pełna nieważkość.

Zamek budowano kilkanaście lat. Materiał był na miejscu. Do budowy użyto wapiennych ciosów o żółtawej barwie. Wznoszono go prawdopodobnie w latach 30. i 40. wieku XIII. Z całą pewnością źródła wspominają o jego istnieniu w roku 1240. Zamek jest budowlą dwukondygnacyjną. Amfiladowy układ sal pozwala obejść go w koło. Nad każdą z nich wznosi się sklepienie krzyżowe. Przez gotyckie okna wpada do środka światło. Za czasów Fryderyka ściany wyłożone były białym i różowym marmurem, a posadzka i sklepienie wielobarwną mozaiką. Na ścianach wisiały wschodnie kobierce. Ale to już wspomnienie. Przez kilka stuleci okoliczna ludność wyniosła stąd wszystko, co było do wyniesienia. Z zachowanych elementów szczególnie zwracają uwagę resztki kominka i czerwony marmur zwany breccia corallina, używany do dekoracji okien i portalu wejściowego...

O tym wszystkim wspomina rzecz jasna każda przyzwoita monografia zamku. Jestem jednak przekonany, że jego osobliwej aury, tego dziwnego promieniowania nie da się wyrazić w najbardziej choćby fachowym języku architektonicznych porządków i stylów. Tu wyraźnie dzieje się coś więcej.

Zamek jest regularnym ośmiościanem. W każdym z ośmiu narożników stoi ośmiokątna wieża. Również dziedziniec ma kształt oktogonalny. Ósemka panuje nad tym światem. Powiada się, że symetria jest estetyką idiotów, ale ta zasada najwyraźniej tutaj nie działa. Rzeczywiście, trudno oponować, wszystko jest do bólu obliczone i odmierzone. Twarda miara rządzi tym mikrokosmosem. Ale chociaż można wyobrazić sobie niepokalane osie symetrii przecinające mury zamkowe na wszystkie strony, obiekt nie robi wrażenia jakiegoś bezdusznego tworu matematycznego. Trudno oprzeć się podejrzeniu, że cała ta wymyślna arytmetyka służy głównie temu, by odjąć murom ciężaru. Zadziwiające jest właśnie to, że nie ciążą one ku ziemi. Przeciwnie, cała konstrukcja zdaje się zaskakująco lekka. Kontestuje prawo grawitacji. Zamek jest świetlisty, wypełniony powietrzem. Jakby był zrodzony z pitagorejskiego snu.

Nic nie jest takie, jak się wydaje. Można by nawet uznać, że podwójność jest wpisana w naturę zamku. Jakby jego widzialny kształt był jedynie maską skrywającą niewidoczne dla oka wnętrze. Tyle lat od powstania, a wciąż pozostaje zagadką.

Do dzisiaj nie ma pewności, w jakim celu został zbudowany. W łacińskich źródłach figuruje jako castrum. Byłby więc jeszcze jednym z licznie rozsianych po Apulii zamków obronnych wzniesionych ręką Federico secondo. Ale co to za warownia bez fosy i innych tego rodzaju zabezpieczeń? Powiadają z kolei inni, że najprawdopodobniej był to po prostu zamek myśliwski, do którego cesarz udawał się na tak przezeń lubiane polowania z sokołami. Ale i ten koncept jest podważany.

Badacze sugerują mianowicie, że absurdalna jest myśl, by sezonową rezydencję zbudowano z tak oszałamiającą matematyczną precyzją. Wskazują na wspomnianą już obecność ósemki w konstrukcji zamku, utrzymując, że ta okoliczność nie może być dziełem przypadku. Ale osiem nie jest jedyną znaczącą liczbą tej budowli. Wyliczono, że stosunek liczbowy dłuższego do krótszego boku prostokąta, który można utworzyć przeciągając linie między czterema wieżami (dwie stojące najbliżej siebie i dwie przeciwległe do nich) wynosi dokładnie 1,618. A jest to liczba złotej proporcji!

Nie ma wątpliwości, że anonimowy architekt, kimkolwiek był, działał wedle dogłębnie przemyślanej strategii. Myśl architektoniczna podążała za wprzód ustanowionym planem ideowym. Nie wydaje się niczym zdrożnym ani niedorzecznym, by znając upodobanie wieków średnich do operowania symbolicznymi korespondencjami, przeczytać Castel del Monte przez okulary średniowiecznej symboliki numerycznej. Ósemka. Jak postawiona na sztorc wstęga Möbiusa. Albo poskręcany wąż chwytający własny ogon. I złota liczba jako zwornik całości.

Ale czy taka lektura ostatecznie wyjaśnia jego przeznaczenie? Raczej nie. Bo przecież są i tacy, co na podstawie obserwacji ruchu słońca i położenia zamku wywodzą, że mógł on pełnić funkcję kalendarza astronomicznego. Inni jeszcze wspominają o jego pokrewieństwach z ośmiokątnym meczetem Omara w Jerozolimie, z piramidą Cheopsa, a pewnie jakby pogrzebać głębiej, to w końcu i jacyś zabłąkani kosmici też się znajdą... Däniken nie śpi.

Te koncepty wcale mnie nie dziwią ani nie śmieszą. Są żywym dowodem na pewną stałą obecną w naszej percepcji świata. Nie potrafimy mieszkać w jednorodnej, pozbawionej znaków szczególnych przestrzeni. Są takie punkty w naszej ziemskiej topografii, którym nie wystarcza samo istnienie. One promieniują jakimś tajemnym niewidzialnym znaczeniem. Prowokują do snucia historii. Niewiadome domaga się uprawomocniającej go narracji. A nie trzeba być wcale mętnym ezoterykiem, by dostrzec, że zamek Fryderyka II jest w apulijskiej przestrzeni naprawdę punktem szczególnym. Miejsca święte potrzebują świętych opowieści. Tutaj mit naprawdę urodził się na kamieniu.

Mając w pamięci liczne hipotezy objaśniające genezę jego powstania, można powiedzieć, że Castel del Monte to zamek krzyżujących się opowieści, by sparafrazować tytuł pięknej książki Italo Calvino ("Zamek krzyżujących się losów"). Książki, nawiasem mówiąc, sławiącej siłę wyobraźni i dar fabulacji. Nasz umysł jest tak skonstruowany, że domaga się finalnego rozstrzygnięcia, jakiegoś ostatecznego wyjaśnienia, za którym nie stoi już nic. I nie spocznie, póki nie zazna ukojenia. Dlatego nie łudźmy się, historia zamku wciąż jeszcze przed nami...

4. Jeśli dzieło architektoniczne w ten czy inny sposób upodabnia się do swojego fundatora, to trudno się dziwić, że Castel del Monte uchodzi do dzisiaj za synonim zagadki i że tak trudno złamać jej szyfr.

Już same okoliczności urodzin Fryderyka II były zapowiedzią żywota niezwykłego. Przyszły cesarz urodził się w święta Bożego Narodzenia, 26 grudnia roku 1194, w Iesi w prowincji Marche. Ponieważ jego matka, Konstancja, miała wtedy lat czterdzieści, na owe czasy była więc w podeszłym wieku, szeptano, że dziecko jest podrzutkiem. Konstancja, chcąc uciąć wszelkie plotki, powiła chłopca w namiocie ustawionym na środku miasta, dumnie prezentując pełne piersi na dowód swej prawdomówności. "Cronica figurata" Villaniego dokumentuje ten fakt. Cesarz wygląda tu jak spowita w białe szarfy pacynka. Nad jego głową rozpięta jest czasza namiotu, z herbem Staufów jako znakiem opatrznościowym. W jego żyłach płynie krew normańska (po matce) i szwabska, po ojcu Henryku VI.

Kim był Fryderyk II? "Bestią pełną imion bluźnierczych", jak wyrażał się o nim jeden z papieży? Czy przeciwnie: władcą o anielskim obliczu, jak komplementował go Mikołaj z Bari, ówczesny kronikarz? W jednym z pism cesarz określił rodzinne Iesi mianem nowego Betlejem, co połączone z datą urodzin nie pozostawiało złudzeń, że miał siebie za boskiego pomazańca. Ale z kolei w przepowiedniach tamtego czasu uchodził za Antychrysta, a Joachim da Fiore miał powiedzieć o cesarzowej Konstancji, że "poczęła z szatana". Albo mesjasz, albo diabelski pomiot. I nic pośrodku. Zastanawiająca dwuznaczność.

Ale jeśli opuścić rejony tej dość wątpliwej teologii i spojrzeć na ziemskie poczynania cesarza, to i tak jego portret pamięciowy nie staje się wcale wyraźniejszy. Kim w istocie był Fryderyk II? Genetycznym antyklerykałem i nieprzyjacielem papieży? Jego życie to nieustanne potyczki z papiestwem i groteskowy kontredans kolejnych ekskomunik, to rzucanych, to znowu odwoływanych przez kolejne głowy Kościoła. Władcą-erudytą i miłośnikiem nauki? Ufundował uniwersytet w Neapolu, uczonych darzył wielką estymą, sam interesował się wieloma dziedzinami wiedzy. Gorącym zwolennikiem islamu? Do Lucery w Apulii sprowadził sycylijskich mahometan, a zaufanie do nich było tak wielkie, że tam właśnie mieścił się państwowy skarbiec Staufów. Akuszerem tolerancji religijnej? Żył dobrze z Saracenami, ale nie ma wątpliwości, że traktował ich instrumentalnie; Żydzi mogli bez kłopotu wyznawać swoją religię, ale byli jednak obywatelami drugiej kategorii. Prawdziwym władcą pierścieni? Był koronowanym królem Niemiec i królestwa Sycylii, od roku 1220 cesarzem. Kim jeszcze? Chorobliwym egotykiem przekonanym o własnej boskości? Religijnym sceptykiem (w średniowieczu!)? Patologicznym wyznawcą porządku? Bezwzględnym egzekutorem prawa? Pytania można mnożyć. Rozsądek każe sądzić, że rzetelny konterfekt cesarza nie może mieć jednej twarzy.

A może tym, co charakteryzowało go najgłębiej, była miłość do polowania z sokołami... Byłby więc po prostu: sokolnikiem? Był przecież autorem kompetentnej rozprawy w tej materii: "De arte venandi cum avibus". Nie można wykluczyć, że to właśnie w sokolnictwie, tej finezyjnej sztuce poskramiania natury, znajdują odbicie jego dwie największe namiętności: potęga rozumu i władza absolutna.

Wyrastał o głowę ponad swoją epokę. Powiadano o nim Stupor mundi. Rzeczywiście, zadziwiał i zadziwia do dzisiaj. Wielkość przyciąga wielkość. Inny Fryderyk, Nietzsche, umieszczał go w jednym szeregu z Cezarem i Leonardem, pisząc, że należał on do najbardziej niepojętych i zagadkowych postaci w dziejach.

Dziwić się teraz, że tego zamku nie można całkiem otworzyć...

Dochodzące z zewnątrz strzępki rozmów upewniają, że to idą Staufowie. Są bardzo głośni. Mają już trochę lat. Raczej więcej niż mniej. Idą karnie, w szeregu. Część zaopatrzona w laski. Wysoko podnoszą nogi, przestępując próg. Panie siwiejące, ale nadzwyczaj żwawe. Pachną. Panowie szpakowaci albo z widocznymi łysinami. Dokładnie ogoleni. Złocone oprawki okularów błyskają w słońcu. Śmiało pokonują wzgórze. Już są w środku. Tłok. Staufowie nie rozmawiają, Staufowie krzyczą. Za chwilę jest jeszcze głośniej. Z początku nie bardzo wiadomo, o co chodzi, po chwili orientuję się, że to dwie wycieczki weszły do zamku w tym samym momencie i właśnie trwa targ, kto pierwszy pójdzie z przewodnikiem. No to kto z państwa woli iść pierwszy? Słucham? No nie, tak się nie da! Zdecydujcie się państwo w końcu! Hände hoch! Tak, dobrze, w takim razie grupa ze Stuttgartu pójdzie najpierw. La deutsche vita...

Na zewnątrz wciąż mocne słońce. Kanciaste cienie wież kładą się tuż przy murach. Obchodzę zamek zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a zaraz później pod prąd. Po zachodniej stronie rzucam plecak i zalegam na parę godzin na trawie. Słońce przesuwa się po niebie, regulując długość cienia. Przez moment mam wrażenie, że to zamek tkwi w środku świata, jak igła kompasu wyznaczając stały kierunek, a ziemia obraca się wokół niego. Przedłużam jak mogę chwilę odjazdu, przez jakiś czas rozważając nawet wariacki plan zostania tu na noc. Obudzić się nieopodal zamku o świtaniu, tak, to byłby jakiś pomysł na życie... Ale może jednak kiedy indziej. Jeszcze jedno - ostatnie już - kółko wokół murów. Popołudniowe światło zmienia kolory zamku. Teraz, z oddali, wygląda jakby zbudowano go z plastrów miodu.

5. Ta budowla naprawdę ma w sobie coś muzycznego. I nie chodzi mi rzecz jasna o - skądinąd frapujące - efekty akustyczne zamkowego dziedzińca. Mam na myśli muzyczność samej architektury. Dominacja liczby odsyła do tego samego źródła tworzenia.

Ostatni dzień podróży po Apulii. Rzym, oczekiwanie na samolot. Popijając wieczorem na Piazza del Popolo apulijskie primitivo w towarzystwie umbryjskiej pieśniarki Lucilli Galeazzi, opowiadam jej coś bez ładu i składu o szczegółach eskapady. Kiedy napomykam, z nieukrywaną zresztą ekscytacją, o wizycie w Castel del Monte, wyraźnie się ożywia, wspominając o pewnym nagraniu, którego przed paroma laty dokonano w zamku. Po jakimś czasie otrzymałem wydaną w roku 2000 płytę. Zatytułowana była po prostu: "Castel del Monte"! W ekipie wykonawców znaleźli się między innymi tubista Michel Godard, trębacz Pino Minafra, a także dwie śpiewające panie: Linda Bsiri i Lucilla Galeazzi. Na płycie zarejestrowano muzykę nagraną w wersji live w murach apulijskiego zamku.

Ponieważ zamek jest obiektem muzealnym i w dzień zarabia na siebie, nagrania rozpoczynano o zmroku. Trwały przez trzy wrześniowe noce. Nie chcę tu pisać o samej muzyce, o zróżnicowanym repertuarze, który obejmuje nawiązania do starych form muzycznych, o pomieszaniu stylów i poetyk; to temat na inną rozmowę. Nie wymiar muzyczny jest dla nas w tym kontekście ważny. Istotniejsze jest co innego: płyta jako zapis jedynego, swoistego, całkiem wyjątkowego wydarzenia w życiu twórców tego nagrania. I to, co ciekawe, wydarzenia właśnie nie tylko z dziedziny muzyki, ale z trudnego do nazwania i zdefiniowania obszaru zdarzeń eterycznych. Z przestrzeni kamiennej akustyki jakiegoś wyższego rzędu.

Pomieszczone w książeczce dołączonej do płyty teksty dokumentują, przynajmniej w jakimś stopniu, emocje tamtych nocy. W wyznaniach muzyków magia zamku staje się żywą i - wyraźnie wówczas przeżywaną - rzeczywistością. Nie ma powodu, by im nie wierzyć.

Michel Godard, pomysłodawca i główny aranżer całego przedsięwzięcia: "Są miejsca, które aż wołają o muzykę, najczęściej muzykę swojego czasu - obojętnie, dawną czy współczesną. A Castel del Monte zdaje się miejscem wyjętym z czasu. Dzisiaj zamek jest nagi, pozbawiony ornamentów. Szczęśliwie to, co pozostało, tworzy nadzwyczajną równowagę form, daje tę łagodną ciszę wzmocnioną przez potężną dawkę energii".

Pino Minafra, zjawiskowy trębacz, uczeń Nino Roty z konserwatorium w Bari: "Przez wiele lat chciałem podarować »brzmienie« jednemu z najbardziej zagadkowych miejsc mojego regionu: Castel del Monte, zamkowi, w którym cisza i tajemnica rządziły przez wieki. (...) Wchodziliśmy tam na palcach, tak jak się wchodzi do kościoła. Przejęci, pełni szacunku, ale w bojaźni i drżeniu, z pokorą i pragnieniem służenia zamkowi. Tylko tego rodzaju nastawienie pozwoliło nam nie sprofanować zamku i wejść z nim we współbrzmienie".

To wypowiedzi niezwykłe. Muzycy nie boją się mówić o zamku jako miejscu wypełnionym jakąś duchową energią. Ba, nie lękają się porównywać go wprost do świątyni. Wszyscy podkreślają tę niewiarygodną, nocną ciszę zamkowego dziedzińca. W ich sformułowaniach jakże mocno dochodzi do głosu przekonanie, że to nie pierwotne przeznaczenie miejsca, ale zdeponowana w nim, niedefiniowalna bliżej energia określa jego prawdziwy, a to znaczy żywy dla ludzi, sens. Zamek jako świecki kościół? Prawdziwa wolta historii.

W jednym z tekstów napisanych specjalnie na tę płytę przez Lindę Bsiri pojawia się frapujące określenie zamku: Cathedrale sans nom. Katedra bez imienia. Zrazu wydało mi się ono nieco pretensjonalne i na wyrost. Ale teraz, kiedy uważnie, raz jeszcze, przeczytałem uwagi muzyków, kiedy przypomniałem sobie reakcje podróżników mówiących o zamku tym szczególnym, uroczystym tonem, kiedy przywoływałem własne odczucia, określenie to zdało mi się zupełnie na miejscu.

A swoją drogą, słuchając muzycznego hołdu składanemu zamkowi, po długim dopiero czasie uświadomiłem sobie, że przecież oktawa, interwał czystej, bezbłędnej harmonii, to także emanacja ósemki. Jeszcze jedno imię doskonałego współbrzmienia.

6. Ale to jeszcze nie wszystko. Współczesna mitologia Castel del Monte ma też i inne, całkiem nieoczekiwane rozwinięcie.

Na rewersach monet włoskiej edycji euro pojawiają się różne obrazki. Najczęściej dość przewidywalne. Jedno euro opatrzone jest emblematem człowieka witruwiańskiego autorstwa Leonarda, dziesięć centów ma za tło głowę Wenus Botticcellego, a na pięciocentówce widnieje wizerunek rzymskiego Koloseum. Moneta o najmniejszym nominale, oksydowana miedzią jednocentówka, dla wielu może być niespodzianką. Na rewersie ma wygrawerowaną mikroskopijnych rozmiarów sylwetkę... Castel del Monte. Trzeba uważać, łatwo może wypaść z kieszeni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005