Historiozofia i pies

Jak czytać przeszłość? Od której strony? Ludzkich wyborów czy ponadludzkiego (boskiego) przeznaczenia? Jednostkowych, wolnych decyzji czy przemożnej siły, na którą nikt inic nie może mieć wpływu?.

06.04.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

1.

Nietrudno powiedzieć, czym byłaby Barletta bez Kolosa. Istnieniem bez właściwości. Egzystencją, na którą nie padł nawet cień esencji. Co najwyżej: neutralną kropką w niemej kartografii. Ale na szczęście ma Barletta swojego Colosso. Wprawdzie to jeszcze nie całe Colosseum, ale i to, co jest, to też niemało. W samym środku miasta, tuż obok XIII-wiecznej bazyliki Świętego Grobu pręży się wojownik z brązu. Wysoki na pięć metrów. Ubrany w rzymską zbroję. W ręku dzierży krzyż. Posąg zrabowany został ponoć przez pobożnych Wenecjan w Konstantynopolu w 1204 roku, podczas wyprawy krzyżowej. Z chęci zysku czy z podziwu dla rzeźbiarskiego kunsztu? A może po prostu chcieli mieć jakąś skromną pamiątkę z podróży? Nie wiadomo. Statek, którym wieziono wielkoluda, rozbił się, a nieznajomy z brązu odnalazł się, ciemnym losu zrządzeniem, gdzieś na apulijskim wybrzeżu. I zatrzymał się w Barletcie na dłużej.

Stoi przy jednej z głównych ulic. Widać go z oddali. Właściwie, to tylko jego widać. Odcina się wyraźnie na tle jasnych murów kościoła. Anektuje przestrzeń wokół siebie i sprowadza ją do roli neutralnej scenografii. Teraz cały lśni w ostrym przedpołudniowym słońcu. Wygląda trochę jak spatynowany złoty ząb w bielejącym uzębieniu. Taki stary, a dalej bez dowodu tożsamości. Wciąż nie bardzo wiadomo, kto zacz. Najpierw mówiło się o jakimś anonimowym rzymskim wojowniku, później o cesarzach, padały nawet konkretne imiona: Teodozjusz, Herakliusz, Marcjan... Ale żadna z hipotez nie okazała się jak dotąd przekonująca. Nieznany żołnierz dzielnie broni dostępu do siebie. I dobrze. Tkwi tu, trochę absurdalnie, pośród tych wszystkich przejeżdżających obok samochodów i mijających go ludzi. Jak starożytny Guliwer pośród współczesnych miniaturek. Jak przeskalowane lustro, w którym możemy się przejrzeć. A może jako żywy dowód na to, że muza Klio nie całkiem jednak pozbawiona jest poczucia humoru.

Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko Kolosa, szybkie cappuccino przy barze. Dokładnie na wysokości wzroku mam pomarszczoną cholewkę, która szczelnie otula słoniową nogę z brązu. Trzeba się spieszyć. Za kilkanaście minut odjeżdża pociąg.

2.

Diesel, wahadłowiec krótkiego zasięgu, operuje codziennie na trasie Barletta-Spinazzola. Po drodze zatrzymuje się ledwie kilka razy. Na szczęście w Kannach też. Przystanek. Poza mną nikt nie wysiada. Podmurówka w niepokalanej bieli. Ściany z wąskiej cegły barwy cynamonu. W tle srebrzy się zieleń oliwkowego wzgórza. Kolory wyraźne, jak w hiperrealistycznych obrazach. Pusto. Dojmujące odczucie dziwności istnienia. Wszystko jest tu jakieś za bardzo. Wymuskane. Sterylne. Zbyt czyste. I przez to właśnie pozbawione realności. Budynek stacyjki wygląda trochę jak domek dla lalek. Albo jak fragment scenografii do bajki z mchu i paproci. Przez chwilę mam wrażenie, że znalazłem się w dziecięcym świecie kolejki Piko. Świat zredukowany do kilku koniecznych składników. Dom. Droga. Drzewko. Wzgórze. Krzaczek. Szyny. Semafor. Zaraz przejedzie towarowy, a ja osobiście przestawię zwrotnicę... Napis na marmurowej płycie: Canne della Battaglia. Kogoś wyraźnie poniosło. Albo miał chwilę retorycznej słabości. A więc to już nie są zwyczajne łacińskie Cannae, które znamy tak dobrze z map świata starożytnego. To już nie zwykłe trzciny, ale namaszczone przez kaprys historii: Trzciny Bitewne.

Tępa cisza. Powietrze parujące nad kreskami szyn, choć jeszcze wcześnie. Doskonała nieruchomość wszystkich elementów. Próżnia czasu, w której zegarki zatrzymują się z wrażenia. Odczucie widmowości miejsca pogłębia jeszcze krata na drzwiach. W oknach to samo. Nigdzie żywej duszy. Długo nie rozumiałem, dlaczego sprzedawca na dworcu w Barletcie tak mocno się denerwował, kiedy nalegałem - mając w głowie różne warianty dalszej podróży - żeby dał mi bilet tylko w jedną stronę. No to teraz już rozumiem.

Droga na kanneńskie wzgórze prowadzi lekko pod górę. Pewnie około kilometra prostej drogi. Idę wzdłuż siatki okalającej strefę archeologiczną. Po drugiej stronie pojawia się nagle pies. Zupełnie znikąd. Czarny. Rasowy mieszaniec. I z punktu zaczyna na mnie szczekać, choć ja na niego w ogóle. I tak ujada przez te kilkaset metrów. Bez przerwy. Staję wreszcie przed bramą wejściową. Pies też. Wściekły pies. Nikogo z obsługi w pobliżu. Perspektywa rychłego zejścia nie nastraja optymistycznie. Odzywam się do psa tak, jak wyrozumiały psychoterapeuta zwraca się do swojego pacjenta. I naciskam klamkę. W wyobraźni widzę już klepsydrę: "Zginął tragicznie pod Kannami". Czy to szeleszczące narzecze go ujęło, czy zadziałały jakieś inne czynniki, mniej uchwytne rozumowo, w każdym razie szczekanie nagle ustało. Niepokąsany docieram do budynku muzealnego.

W muzeum archeologicznym jest wszystko to, co być powinno: garnki, figurki, kamole, obiekty różnego przeznaczenia i autoramentu zaopatrzone w stosowne tabliczki. Rzucam nieczułym okiem na kilka waz greckich. Nie, nie mam siły tego wszystkiego oglądać. Za gorąco. Wychodzę na powierzchnię. Przed drzwiami czeka na mnie... pies. To co, już się lubimy? Krętą dróżką wysypaną drobnymi kamykami idziemy razem na górę. Pies jest wyraźnie uradowany, że może mi coś pokazać. Coś, co dobrze zna. Sam obsadził się w roli przewodnika. Jest w pełni profesjonalny. Oddala się tylko na stosowną odległość, a kiedy widzi, że przesadził, wraca i ogonem, jak chorągiewką, wskazuje kierunek.

Wreszcie ławka. Lekki wiatr albo mi się zdaje. Wokół nikogo. Wysyłam esemesa do kraju: "Stoję pod Kannami". Słońce w zenicie. Gorące powietrze obleka szczelnie wszystko. Niebo jest niemal białe. Chociaż to koniec września, parzy okrutnie. Studzę głowę, wylewając na siebie resztki mineralnej. Za chwilę przychodzi odpowiedź: "Sorry, Rzymianinie, nie mamy wojska. Nie doślemy". Przepraszam, a skąd oni wiedzą, że ja tu występuję jako Rzymianin i że czekam na jakieś posiłki?! A może właśnie reprezentuję wojska punickie i powodzi mi się wcale nieźle?! Może kładę trupem wszystko, co mi się pod miecz nawinie? Rzymską zarazę w puch obracam....

3.

2 sierpnia, roku 216 przed Chrystusem. Jeśli wierzyć świadectwom, od samego rana jest wściekle gorąco. I tak będzie do wieczora. Na płaskiej jak deska równinie wokół rzeki Aufidus, dzisiejszej Ofanto, stają naprzeciw siebie zbrojne hufce rzymskie i kartagińskie. Zaraz rozegra się jedna z najpotężniejszych bitew, jakie oglądało ludzkie oko. Źródła są wyjątkowo skąpe, rekonstrukcja zdarzenia odbywa się na podstawie nielicznych zapisów. Poza tym, trzeba pamiętać, że historię piszą zwycięzcy. Ci akurat pod Kannami, o ironio, przegrali, ale w planie długofalowym, jak się okazało, to jednak ich było na wierzchu. I to od nich pochodzą w większości - kartagińskie źródła ocalały w strzępkach - znane nam relacje. Fabius Pictor, Marcus Porcius Cato, Achajczyk Polybios (ale na służbie u Rzymian), Tytus Liwiusz... Wizja historii ślepej na jedno oko.

Współcześni historycy próbują z tych drobnych szkiełek ułożyć mozaikę, na której rysowałby się jakiś czytelny wzór. Z licznych opracowań przytoczmy jedno. Niezwykle instruktywne, gdy chodzi o rodzaj spojrzenia. Brytyjski historyk, Nigel Bagnall, w swojej książce "The Punic Wars", pisze tak: "Bitwa rozpoczęła się od niemrawej potyczki między oddziałami lekkich oddziałów, które tworzyły zasłonę między obydwiema armiami, ale kiedy iberyjska i galijska jazda Hannibala natarła na swoich rzymskich odpowiedników, spychając ich na brzeg rzeki, bądź też na zachodnie skrzydło, bitwa rozpoczęła się na dobre. Było to ostre starcie, ale w końcu jazda kartagińska wzięła górę. A kiedy złamali Rzymian, nie mieli dla nich krzty litości. W czasie, kiedy miała miejsce ta szarża kawaleryjska, zmasowane legiony Rzymian natarły na słabo umocniony kartagiński półksiężyc. Przez jakiś czas Galowie i Iberowie trwali na swoich pozycjach, ale w końcu dzięki przewadze i rozpędowi ciasno uszykowanych legionów rzymskich rozpoczęli przesuwać półksiężyc w tył...".

Przerywam w tym miejscu kompetentny nad wyraz wykład o bitwie pod Kannami, widzianej oczami stratega i historyka wojskowości. Cytując ten fragment, szło mi o to, by pokazać, jak sprawozdawczy język opracowań odejmuje ciężar i realność zdarzeniom. Te, zamieniają się najczęściej w poręczne przykłady obrazujące wielkość bądź słabość wojennego kunsztu. Grozę obracają w eleganckie pojęcia. Czytając te frazy, warto zdać sobie sprawę, że mowa tu o jatce, jakiej świat nie widział. W ciągu trwającej do zachodu słońca bitwy, wycięto kilkadziesiąt tysięcy ludzkich istnień! Niektóre szacunki mówią nawet, że samych Rzymian i wojsk sprzymierzonych zginęło około pięćdziesięciu tysięcy. Nie przypadkiem porównuje się liczbę zabitych na polu kanneńskim z ofiarami pierwszego dnia (1 czerwca 1916) bitwy nad Sommą. Rachunek jest podobny. Trzeba jednak pamiętać, że możliwości techniczne rażenia przeciwnika podczas I wojny światowej dalece przewyższały możliwości wojsk starożytnych. A to daje pojęcie o skali tamtego, sierpniowego przedsięwzięcia.

Tego dnia ziemia spływała krwią. I, niestety, nie ma w tym zdaniu nic z retorycznej przesady. Żołnierze taplali się w niej jak kaczki w kałużach. Smród juchy otępiał walczących. Trupy zalegały ziemię, ciężko ranni błagali, by wyświadczyć im ostatnią przysługę... Porównanie bitwy kanneńskiej do rzeźni zdaje się i tak eufemizmem. W tej ostatniej jakaś higiena jednak obowiązuje.

Historycy, relacjonując przebieg bitwy kanneńskiej, mają skłonność do zaokrąglania rzeczywistości w gładkie zdania. Pozorują ciągłość tam, gdzie rzeczywistość ma postać spazmu. Żeby choć w części oddać to, co naprawdę się tam wtedy działo, trzeba by przestawić pióro w całkiem inne rejestry. Nade wszystko porzucić język fachowych analiz, przestać operować tylko wojskową terminologią. Tego rodzaju opisem musiałby rządzić jakiś na wpół obłąkany, halucynacyjny rytm zdań. Potrzaskana składnia. Muzyka bitewnego transu. Szybkie flesze na coraz to zmieniającą się sytuację. Kto by to udźwignął? Jünger? Celine? Może Buczkowski? Ale najpierw trzeba by im dorzucić trochę materii źródłowej...

Porzucam w tym miejscu wątek strategiczny, pomijam rytualną celebrację sławnego manewru oskrzydlającego, który taki piękny plon wydał pod Kannami. Bo jeśli oskrobać tę bitwę z mitologicznej politury, jeśli spuścić trochę powietrza z tego rozdętego militarnie balona, co pozostaje? Cóż my tak dociekliwie studiujemy? Nad czym się tak rozpływany? Że oto w wyniku genialnego (?!) manewru pewnego bystrego faceta wyrżnięto w jeden dzień kilkadziesiąt tysięcy ludzi? Co do mnie, znam parę bardziej pożywnych umysłowo zagadnień.

Swoją drogą, czytając entuzjastyczne uwagi o historycznych repetycjach manewru spod Kann, o tych wszystkich krwawych powtórkach w historii, dobrze mieć w pamięci odpowiedź, której Josif Brodski udzielił kiedyś na nieśmiertelne pytanie: czy historia się powtarza? Nie ma takiej możliwości, twierdził. Nie ma, bo przy wszystkich podobieństwach między wojennymi działaniami, ostatecznie przecież, za każdym razem, to kto inny zostaje zamordowany. Wspólny mianownik sprawdza się tylko w arytmetyce.

4.

Ruszam na obchód po resztkach tego, co było kiedyś miasteczkiem Cannae. Teraz zostały już tylko kontury ulic, wątłe zarysy ludzkich siedzib. Kreski murów, czasem niewiele wystające nad ziemię. Scenografia trochę jak w "Dogville" von Triera. Idę po nieistniejących ulicach, zaglądam do nieistniejących domostw. Pies przede mną. Goni jaszczurki bez opamiętania, tarza się pośród polnych kwiatów i białych kamyczków. Nie ma wątpliwości: cały ten spektakl jest tylko dla mnie. Mój cane di Canne oprowadza mnie po swoich włościach. Cały w piachu, cały w szczęściu.

Wzgórze jest jedną rozległą ruiną. Układ tortowy kamiennych murów odsłania kolejne warstwy rzymsko-normańskiej przeszłości. Wyraźnie odznacza się warowna cytadela. Poszarpane mury wyglądają, jakby miały w sobie coś organicznego, jak gdyby wprost wyrastały z ziemi. Miał rację Georg Simmel pisząc, że urok ruin na tym polega, że dzieło, którego autorem jest człowiek, odbierane jest jako twór czysto naturalny. Przecież te kruszejące wciąż fragmenty poddawane były latami działaniu tych samych sił, które nadają kształt formom organicznym. I rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że stopiły się z nimi w jedno. Niczego tu nie brakuje, a myśl o rekonstrukcji rozśmiesza.

Z północnego stoku wzniesienia rozpościera się rozległy widok. Płaska równina. Jak po przejściu potężnego walca. Kompozycja klasyczna, zrównoważona. Panoramę przecina ze wschodu na zachód nitka linii kolejowej. Na prawo dom przykryty dwuspadowym dachem w kolorze dojrzałej pomarańczy. Za nim jakieś zabudowania gospodarcze, w oddali słup wysokiego napięcia. Bielejąca w słońcu polna droga ucieka w stronę horyzontu. Po obu jej stronach, w jakimś nieumiarkowaniu, we wszystkich kierunkach ciągną się pola winorośli, gdzieniegdzie tylko przetykane szpalerami krzewów oliwnych. Z rzadka samotne kępy drzew. Kolor zielony, dostępny chyba we wszystkich możliwościach, jakie oferuje widmo barwne. Pastoralny pejzaż z nieuniknioną inwazją drobnych elementów industrialnych. Gęste powietrze z ciepłej waty. Otępiający spokój wiejskiego popołudnia.

A więc to tu?

Sprawa nie jest jasna. Historycy do dzisiaj prześcigają się w kolejnych propozycjach. Istnieje przynajmniej kilka konkurencyjnych hipotez. Różnice sięgają czasem kilku kilometrów. Od XIX wieku fantazja historyków przenosi się z lewego na prawy brzeg Ofanto i z powrotem. Jak na razie bez ostatecznej konkluzji. Jedna z lokalizacji bitwy niemal pokrywa się z tym, co mam teraz przed sobą. To dobry materiał do ćwiczeń wyobraźni. Próbuję ożywić ten niemy pejzaż. Wlać trochę życia w tę wiejską dioramę. Niestety, z miernym skutkiem. Żadnego legionisty. Żadnego słonia, nawet zarysu trąby... Albo uboga wyobraźnia, albo ten upał. Wciąż cicho. Jak gdyby cały tamten zgiełk utopił się w studni przeszłości już na zawsze. Bez echa. Jak gdyby nigdy nic się tutaj nie działo.

5.

To może, w oczekiwaniu na wizję, zastanówmy się nad nieśmiertelną kwestią: dlaczego Hannibal Barca po druzgocącym zwycięstwie pod Kannami nie poszedł na Rzym? Dlaczego nie wyzyskał politycznie tak spektakularnego militarnie zwycięstwa? Jak potoczyłaby się dalej nasza historia, gdyby Rzym został wzięty? I dalej: czy historia jest dzieckiem konieczności, czy dopuszcza pewne koncesje na rzecz formowania jej ludzką ręką? Miejsce na wzgórzu kanneńskim, jak może żadne inne, sprzyja tego rodzaju rozmyślaniom.

Ciekawie pisał o tym Emil Cioran, rozważając w jednym z esejów z "Ćwiartowania" naturę wydarzeń historycznych. Mając w pamięci kanneńskie zwycięstwo Hannibala, które jednak nie zostało właściwie skonsumowane, notował: "Za sprawą wolnej woli wyjaśniamy jedynie powierzchnię historii, przybierane przez nią postacie, jej zewnętrzne losy, ale nie głębie, prawdziwy przebieg, który mimo wszystko zachowuje cechy zbijające z tropu, a nawet tajemnicze. Wciąż nas zadziwia, że Hannibal po zwycięstwie pod Kannami nie ruszył na Rzym. Gdyby był to uczynił, dzisiaj chwalilibyśmy się pochodzeniem od Kartagińczyków. Utrzymywanie, że kaprys, przypadek, a więc jednostka, nie odgrywają żadnej roli, to niedorzeczność. Wszakże za każdym razem, kiedy rozpatrujemy stawanie się jako całość, niewzruszenie przychodzi na myśl twierdzenie z Mahabharaty: »Węzeł Przeznaczenia nie może zostać rozwiązany; nic na tym świecie nie jest rezultatem naszych czynów«" (przeł. M. Falski).

Jak zatem to wszystko ugryźć? Jak czytać przeszłość? Od której strony? Ludzkich wyborów czy ponadludzkiego (boskiego) przeznaczenia? Jednostkowych, wolnych decyzji czy przemożnej siły, na którą nikt i nic nie może mieć wpływu? Cioran wyraźnie skłania się ku jakiejś postaci historycznego fatalizmu. Zastanawiające, że również Paweł Muratow w swoich zapiskach apulijskich prowadzi historiozoficzne rozmyślania, mając z tyłu głowy właśnie bitwę pod Kannami. On także odwołuje się do gry przypadku i konieczności. Przypominając szereg wydarzeń z przeszłości z przypadkiem w roli głównego bohatera, konkluduje: "Rzecz idzie przecie o bardzo ważną dla ludzkości odpowiedź na pytanie, kto naprawdę rządzi na polu bitwy - geniusz, przypadek czy przeznaczenie? Na polach bitwy pod Kannami, jak pamiętamy, nawet geniusz wojenny, który tu zatryumfował, nie mógł ostatecznie zatryumfować nad Rzymem. Najstraszniejsze dla Hannibala w owej wojnie było to, że Rzym z powodzeniem mu się opierał, choć pośród konsulów ani jeden nie odznaczał się geniuszem wojennym. Hannibal był na tyle człowiekiem starożytności, aby zrozumieć, o co tu chodzi, i stracił odwagę. Walka okazała się nierówna - za Rzymem stało przeznaczenie" (przeł. Paweł Hertz). Tyle Muratow Heglem podszyty. Wedle tego wywodu, Hannibal uwewnętrznił dziejową konieczność. Po prostu pojął, że przyszło mu walczyć z nieusuwalną ścianą. Z przeciwnikiem, który właściwie nim nie jest, bo o przeciwniku można mówić tylko wtedy, gdy ten wykazuje jakieś cechy nam bliskie. Tu zaś podobieństwo było żadne, a równowaga sił - wątpliwa. Dojmujący brak symetrii. Bogini Nemezis nie ma sensu wyzywać na pojedynek.

W jednej z moich ulubionych książek, "Historii niebyłej", berliński profesor Alexander Demandt zajmuje się mało poważaną przez profesjonalnych badaczy historią przypuszczeń, historią możliwą, próbuje odpowiedzieć na pytanie: co by było, gdyby...? Autor wysuwa fascynujące hipotezy na temat alternatywnych wizji historii. Nie jest to swawolna gra w możliwości, nieodpowiedzialne bieganie z linijką wokół nosa Kleopatry. To podbudowane wiedzą i poddane pewnym rygorom ćwiczenia z historii alternatywnej. Rozważania prowadzone są w trybie przypuszczającym. Nie rządzi nimi terror jedynej i niepodważalnej prawdy, ale logika prawdopodobieństwa.

Jednym z rozważanych przez niego przykładów jest bitwa pod Kannami, a ściślej jej konsekwencje. Pokazuje on, że w badaniach tego fenomenu ścierały się dwa przeciwstawne poglądy. Wedle pierwszego, niewybaczalnym błędem Hannibala było zaniechanie zdobycia Rzymu, co miało skończyć się fatalnie dla Kartagińczyków. Wedle drugiego, Hannibal nie miał w owym czasie szans, by zdobyć Rzym. Monteskiusz, zwolennik tej linii interpretacyjnej, utrzymywał, że mimo dotkliwej porażki, Rzymianie wciąż byli w stanie słać posiłki wszędzie tam, gdzie to było konieczne. Więcej: twierdził, że - mocą ironicznego odwrócenia - militarna, ale i moralna siła Rzymu okrzepła właśnie wobec kartagińskiego wyzwania. Innymi słowy, że porażce Kartaginy w kolejnych potyczkach (z potężną klęską pod Zamą w roku 202), winni byli... sami Kartagińczycy. Ostatecznie więc Demandt wykazuje wyraźny sceptycyzm, gdy chodzi o możliwość pokonania w tym czasie Rzymian przez Kartaginę. Odnosząc się do znanej tezy Churchilla, że istota wojen punickich zawierała się w rozstrzygnięciu, które z wrogich sobie ludów - Indogermanie czy Semici - zapanują nad światem, pisze w konkluzji: "Abstrahując od samej polityki rasowej, szanse nigdy nie były równe. Światowej dominacji kartagińskich »Semitów« nie można było oczekiwać już choćby z tego względu, że byli zbyt nieliczni. Nawet w wojskach Hannibala stanowili mniejszość. Toteż możliwość otwierająca się w roku 216 była scenariuszem bez przyszłości. Na pytanie stale wiązane z Hannibalem: »Czy historia mogła potoczyć się inaczej?« należy odpowiedzieć przecząco. Ostatnia chwila, gdy można było powstrzymać ekspansję Rzymu, już przeminęła". (przeł. M. Skalska)

A zatem, jeśli ufać historykowi, możliwości odwrócenia biegu historii były znikome. Z dostępnych wówczas elementów można było skonstruować tylko taką układankę, jakiej kształt znamy. Alternatywna wizja historii po Kannach pozostanie dla nas papierową konstrukcją. Co było, nie odstanie się - zdroworozsądkowy banał nie kłamie. Nigdy już nie dowiemy się, czy opcja przeciwna była naprawdę do zrealizowania. Ani też, co by to realnie miało znaczyć, że dzisiaj "chwalilibyśmy się pochodzeniem od Kartagińczyków". Lepiej by to dla nas było, czy zgoła przeciwnie?

6.

Wczesne popołudnie. Opuszczam wzgórze nad Ofanto. Ale wciąż jestem jeszcze trochę tam, gdzie to się wszystko działo. Głowa jeszcze zwrócona w przeszłość, chociaż furtka, obsadzona tym razem w roli wehikułu czasu, przenosi resztę ciała do współczesności. Przejeżdżający samochód wygląda jak zabłąkany obiekt, jakby wynurzył się z jakiejś innej odnogi czasu. Teraz drogą w dół, do stacji. Pies za mną. Idziemy wolno, noga za nogą. Nie rozmawiamy. W końcu, było nie było, trochę zdążyliśmy się już poznać...

Znowu widmowa stacyjka. Według rozkładu, pociąg za parę minut. Robię kilka zdjęć. Bez entuzjazmu. Teraz, kiedy oglądam te zdjęcia, spoglądam na coś w rodzaju tęsknej ilustracji do opowieści o psie, który jeździł koleją. W oryginale wszystkiego było więcej. Nie mówiąc o tym, że wszystko było inaczej.

Pociąg wyłania się zza zakrętu znienacka, bez ostrzeżenia. Za szybko. W pośpiechu ładuję aparat do plecaka. Jestem jedynym pasażerem na przystanku. Nikt nie wysiada. Pociąg markuje więc tylko postój, wskakuję prawie w biegu. Uczucia, które żywimy do siebie, mocą jakieś dziwnej alchemii, na stacjach kolejowych ulegają spotęgowaniu. Perony występują w funkcji szkła powiększającego naszych emocji. Te wszystkie dworcowe dramaty, łzawa mechanika rozstań... Zwłaszcza może na tego rodzaju opuszczonych, niczyich stacyjkach jak ta. Jakby dwie samotności znajdowały dla siebie stosowną oprawę z tej samej kruchej materii. I dodając, skraplały się w łzy.

Scena jest filmowa. Pies, trochę niepewnie, robi parę kroków w ślad za odjeżdżającym pociągiem. Nasze oczy przez chwilę spotykają się. Niedawna radość gdzieś przepadła. Jego wzrok wyraża już tylko litość i obrzydzenie. Chyba jednak nie spodziewał się. Za pierwszym zakrętem jest po wszystkim. Nawet nie zdążyłem się pożegnać. Do dzisiaj mi wstyd.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2007