Kaspij

Miałem jak wszyscy pisać na temat ojczyzny, ale mi się google maps otworzyło niechcący. „A co ja będę... – pomyślałem. – Prochu nie wymyślę, kraju nie zbawię”.

26.02.2018

Czyta się kilka minut

I kliknąłem sobie myszą, a potem w lewo przesunąłem, w prawo. Klikasz i już. Na satelitę przełączasz. Psią budę można wypatrzeć w Koluszkach, boisko orlik w Iwoniczu-Zdroju, Studio Urody w Kazimierzy Wielkiej, jeśli się ma życzenie. No ale, jak wspomniałem, chwilowo straciłem serce dla ojczyzny i zniosło mnie gdzieś między Tandaj i Akkystau.

Kierowcy nam powiedzieli, że to dobry skrót, a ja chciałem jak najprędzej dojechać nad morze. Na mapie może i był to skrót, ale w rzeczywistości gehenna. Kiedyś pewnie leżał tu jakiś asfalt, ale droga wyglądała jak po trzęsieniu ziemi albo bombardowaniu. Dwadzieścia, trzydzieści na godzinę i trzeba się było trzymać kierownicy, żeby nie grzmocić głową w sufit. Za autem ciągnęła chmura pyłu. Termometr pokazywał 35 stopni. Nawigacja minus 25 metrów. Pierwszy raz w życiu jechałem przez depresję. Wyobrażałem sobie, że to niecka, zagłębienie w ziemi, w którym zbierają się żar i kurz. I ten gliniasty, pylisty kolor wszystkiego. Wznosił się z ziemi i przesłaniał niebo. Przez dziesiątki kilometrów nie było nic, tylko te wyrwy w drodze i od czasu do czasu jakiś krzak wyglądający na skamienielinę, jakby trwał od tysiącleci. No i cmentarze. Żadnych domów, żadnych osad, jakby przywozili swoich zmarłych Bóg wie skąd, gdzieś zza widnokręgu.

Nekropolia. To było dobre słowo, bo te cmentarze przypominały miasta. Właściwie były miastami.

Domy, wieże, bramy, mury, ażurowe kopuły z żelaznych prętów zwieńczone zardzewiałymi półksiężycami. Wszystko ściśnięte, spiętrzone, jedno na drugim, że trudno się było przecisnąć. Tak. Małe miasta z domostwami trzy na trzy kroki. Z grobowymi basztami na trzy metry. Parki miniatur śmierci. Wszystko w tym żółtoszarym, sypkim kolorze, z gliniastego materiału, który powoli rozwiewał gorący wiatr. Cegły, niegdyś zapewne krawędziaste i geometryczne, stopniowo traciły swe zarysy, i starsze groby wyglądały jak usypane z piasku albo odlane z jakiejś płynnej materii. Dziwna była ta ciasnota, to że grób przylegał do grobu, a wokół ciągnął się bezkres po horyzont. Może cmentarz miał przypominać rzeczywistą wieś, żeby zmarli nie czuli się samotni? Ale daleko od wsi, by duchy nie nawiedzały żywych.

Przejechaliśmy jakąś osadę. Stanęliśmy, żeby wydać ostatnie kazachskie pieniądze. Pod sklepem piach był do kostek i parzył. Na stacji benzynowej Helios powietrze w dotyku przypominało rozgrzaną blachę. Pojechaliśmy dalej. Po lewej wyglądałem wód, ale nic nie było widać, tylko niebo wydawało się ciemniejsze. Wypatrzyłem skręt i pojechałem przez pas wydm. Autem rzucało jak w głębokim śniegu, ale w końcu zobaczyłem największe jezioro świata, przez niektórych zwane morzem. Wyglądało jak niebieskawe, lekko matowe lustro. Leżało nieruchomo. Bez zmarszczki, bez skazy. Ominąłem zdradliwy grząski grunt pokryty białą solą i wyjechałem na twardy, wygładzony przypływem piach.

W oddali widać było wielbłądy. W idealnie płaskim, pustynno-wodnym krajobrazie wyglądały pięknie i nierzeczywiście. Jakby linia horyzontu ułożyła się w ciąg ruchomych pagórków. Gorące powietrze wyciągało w górę ich drżące sylwetki. Woda była płytka i ciepła. Szedłem i szedłem i było do kostek. Po stu metrach nie sięgnęła nawet kolan. Brzegiem nadeszło stado pstrokatych kóz. Położyły się na piachu. Nigdzie nie było śladu cienia, ale od morza ciągnął chłodniejszy powiew. Pomyślałem, że mógłbym tu zostać. Rozbić namiot, albo i nie, i patrzeć na ten najprostszy pejzaż. Patrzeć, jak upływa czas przesiąknięty rozgrzanym światłem i z dna kaspijskiej depresji podnoszą się miraże. Wśród miast-cmentarzy na odludziu, z baktrianami na rozedrganym widnokręgu, o dziesięć kroków od ciepłego, nieruchomego lustra wód. Pomyślałem też, że w takim miejscu dobrze by było wyglądać końca. Bo w jakiś tajemny i nieodparty sposób to miejsce przypominało dziecięce marzenie, gdy zaczynaliśmy pierwszy raz śnić o dalekich krajach, o tysiącu i jednej nocy, i o tym, jak bardzo chcielibyśmy kiedyś zobaczyć fatamorganę. Tak. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2018