Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie możemy tego momentu zaprzepaścić, wchodząc w polemiki przedwyborcze. Jest dwanaście miesięcy w roku, można znaleźć zawsze, jeśli rzeczywiście te wybory są konieczne, inny termin, nie przed przyjazdem papieża". Kiedy w tejże telewizji przeciwnicy majowych wyborów powołali się na wypowiedź Kardynała, z ust ministra Kancelarii Prezydenta Andrzeja Urbańskiego padła słynna odpowiedź: "Wszyscy jesteśmy wsłuchani w to, co mówi kardynał Dziwisz, i w to, co mówi ksiądz prymas Józef Glemp, ale też proszę nie wprowadzać takiego quasi-terroru, że jeden kardynał będzie decydował o przyszłości politycznej Polski. Nie, o przyszłości będą decydowali Polacy".
Czy warto wracać do tego incydentu, skoro obie wypowiedzi zostały już na wszystkie sposoby skomentowane, a sam minister uznał się za "skruszonego winowajcę"? Uważam, że warto i to nie dlatego, że opinię jednego hierarchy przeciwstawiono opinii drugiego. Choć rabinacka metoda walki na autorytety nie wydaje mi się najlepsza, to rozumiem, że jeśli ministra próbowano zażyć opinią kardynała krakowskiego, to miał prawo się bronić opinią kardynała warszawskiego. Zdanie, że "jeden kardynał nie będzie decydował o przyszłości politycznej Polski", jeśli nawet aroganckie, to przecież jest słuszne. Zresztą kardynał Dziwisz nie miał najmniejszego zamiaru o tej przyszłości decydować. Zapytany o opinię, odpowiedział jako znawca watykańskich obyczajów i - co ważniejsze - jako duszpasterz. "Dobro duchowe"..., "przygotowanie wizyty"..., "zaprzepaścić moment"? Niestety, ta perspektywa pana ministra nie interesuje: "kardynał nie będzie decydował o przyszłości politycznej Polski!"... "będą decydowali Polacy". Skąd my to znamy? Czyż nie ten właśnie refren towarzyszył nam przez wszystkie lata PRL? Czy ataki na Prymasa Wyszyńskiego, wściekłość z powodu - religijnego przecież - aktu przebaczenia wyrażonego w liście do biskupów niemieckich albo mnóstwo innych ataków na Kościół nie ustawiało spraw tak właśnie: biskupi, księża precz od polityki? To pod tym hasłem udało się obudzić w narodzie strach przed "dyktaturą czarnych".
Było to dawno. Teraz, kiedy - zdawało się - już wiadomo, że "czarni" (fioletowi, purpurowi) są w zaangażowaniach politycznych bardzo powściągliwi, że np. na alianse "katolickiej rozgłośni" z polityką patrzą krzywym okiem; teraz, kiedy rozdział Kościoła od państwa - zdawało się - nieźle funkcjonuje, pan minister wyciąga trupa z szafy. Przecieram oczy: czyżby czas się cofnął do epoki starego, prymitywnego antyklerykalizmu? Czyżbyśmy po raz drugi weszli do tej samej rzeki?