Kabul to nie Sajgon

Nie widać ani zuchów osmalonych prochem i karbujących na kolbach tuziny zabitych Talibów, ani też wystraszonych chłopców, przed których oczami migają kadry z "9 kompanii.

15.09.2007

Czyta się kilka minut

Tutejsi cicerone pokazują miejsca, z których zazwyczaj kręci się korespondencje telewizyjne - wiadomo, Kabul jest miastem zniszczonym, więc w tle muszą być zrujnowane domy. A tych już prawie nie ma: miasto tętni życiem, jego mieszkańcy zagospodarowali niemal wszystkie wolne miejsca i wspinają się z budowami na zbocza otaczających je gór; nie widać zniszczeń, więc popularnością cieszą się te nieliczne ruiny, które zostały; one "symbolizują" i wizualizują wojnę, one dodają "autentyczności" odzianemu w kamizelkę kuloodporną korespondentowi.

Mocnych wrażeń nie dostarczą też wszechobecne posterunki uzbrojonej policji, teoretycznie kontrolujące przejeżdżające pojazdy i blokujące drogi - ich walka z terroryzmem kończy się na pobraniu zwyczajowej łapówki. I jak nietrudno zgadnąć - na szczęście - Kabul żyje również w te dni, kiedy nie wybuchają bomby i w związku z tym nie pojawia się w zachodnich mediach, czyli ok. 360 dni w roku; żyje pełnią życia czteromilionowego miasta, którego "nowoczesne" centrum oddać musi pierwszeństwo każdemu chyba powiatowemu miasteczku w Polsce.

Getto

Miastem w mieście jest odpowiedzialna za operacje wojskowe w Afganistanie Kwatera Główna ISAF - natowskich Międzynarodowych Sił Wspierających Bezpieczeństwo. Żeby tam wjechać, trzeba przecisnąć się labiryntem betonowych tuneli, przejechać najpierw przez posterunek afgańskich żołnierzy, potem "ochroniarzy" (np. z Nepalu), a wreszcie zostać skontrolowanym przez wartę. Wtedy wjeżdża się do otoczonej przedmurzem, wysokim murem i zasiekami twierdzy. Podobnie wygląda amerykański kwartał dyplomatyczny. Operacja w Afganistanie raczej nie zostawi po sobie ani "Łowców jeleni", ani masy filmów lżejszych, bo w Kabulu wojsko nie występuje w egzotycznych sceneriach orientalnego miasta - nie opuszcza twierdzy w innym celu niż służbowy przejazd na lotnisko, do urzędu, do Bagram. Można się obawiać, że niewiele lepiej jest z zachodnim korpusem dyplomatycznym - Afganistan to Kabul, Kabul to strumienie samochodów, motocykli, rowerów i pieszych przeciskających się za szybami pancernego samochodu w drodze na spotkanie w urzędzie, na raut w ambasadzie, albo do hotelu Serena, wreszcie jednego z paru klubów dla "expatów", gdzie można spotkać się z towarzyszami niedoli czy poflirtować z dziewczynami z organizacji pozarządowych. Nie jest to niedorzeczne - porwany lub zabity żołnierz, a tym bardziej dyplomata, to ryzyko politycznego trzęsienia ziemi i poważnych problemów finansowych dla macierzystego kraju. Gorzej, że łatwo można przeoczyć kraj, w którym się aktualnie mieszka, tym bardziej że znaczna część zachodnich dyplomatów w Kabulu jest rok, albo dwa, z czego co sześć tygodni ma prawo do urlopu w kraju (ze względu na ciężkie warunki). Wieść niesie, że zaledwie dwóch czy trzech europejskich dyplomatów mówi w miejscowym języku (w tym jeden Polak). Wyraźna granica podziału afgańskiego i zachodniego Kabulu, i zdolność do zaimprowizowania zachodniego miniświata w tym mieście są fascynujące! Radość gaśnie nieco wraz z myślą, że to linia frontu w obronie zachodniego dorobku cywilizacyjnego i misji o lepsze jutro dla świata.

Odbudowa

Drogi biegnące z Kabulu - czy to na północ, czy na południe - mają nawierzchnie w lepszym stanie niż wylotówki z Warszawy. Buduje się też szkoły, wyposaża w komputery albo po prostu podciąga wodę - ciężka praca rzeszy organizacji pozarządowych i ludzi, którzy bynajmniej nie pancernymi samochodami jeżdżą i doglądają prac. Choć efekty czasem śmieszne - w wyposażonym przez Amerykanów centrum komputerowym (w którym realizuje swoje programy także Polska Akcja Humanitarna) starsi panowie z miejscowym mułłą na czele siedzą i oglądają przesycone erotyzmem teledyski na dvd.

Czasem są też efekty niepokojące: znaczna część wybudowanej infrastruktury - szkół, studni itp. - szybko niszczeje, bo miejscowi nie czują się ich gospodarzami i pielęgnują w sobie roszczeniową postawę wobec sponsorów, którzy skoro raz dali, to dadzą jeszcze nieraz. A za efektownymi - bo ładnie wyglądającymi w reportażach i statystykach - szkołami, tytaniczna praca chociażby szkoleń z higieny (że trzeba się myć, odkażać wodę, używać mydła i chodzić do lekarza); homeryckie boje o przyciągnięcie kobiet do projektów edukacyjnych, załatwienie busów, które będą je dowozić z odległych wsi, czy opadające ręce, bo do fordów kupionych dla ośrodka zdrowia w zdominowanym przez japońskie samochody kraju nie ma części. Pracy na pokolenia.

Wojsko

Nie widać ani zuchów osmalonych prochem i karbujących na kolbach tuziny zabitych Talibów, ani też wystraszonych chłopców, przed których oczami migają kadry z "9 kompanii". Chłopak, który cztery miesiące spędził na patrolach, z zakłopotaniem odpowiada na pytania napastliwego dziennikarza, że nikogo nie zabił, a nawet w ogóle nie miał okazji strzelać (choć jego koledzy mają tę okazję coraz częściej). Baza w Szaranie to nie jest obóz warcholskiego i zbuntowanego pospolitego ruszenia, które nie chce wykonywać rozkazów. Swoim zszarganym wizerunkiem w kraju żołnierze 18. batalionu bardziej się przejmowali niż patrolem dnia następnego. Wre natomiast praca, która mało się kojarzy z poligonem, a już w ogóle nie pasuje do stereotypu żołnierza utrwalonego w Polsce: obok patroli to stałe negocjacje ze starszyznami okolicznych wsi, projekty infrastrukturalne, lotne gabinety lekarskie i "białe soboty" we wsiach, które nigdy nie widziały lekarza, wizyty w szkołach, praca z dziećmi, której uwieńczeniem były wakacje dla grupy młodzieży w Polsce, praca nad tworzeniem profesjonalnego radia w Szaranie i Ghazni (Centrum Współpracy Cywilno-Wojskowej CIMIC i Ośrodek Działań Psychologicznych PSYOPS). Praca wykonywana z trudnym do podrobienia entuzjazmem i zaangażowaniem, niemająca nic wspólnego ani z biurokracją sztabów, ani koszarowym drylem, ani kabulskim gettem. Tym większy opór, gdy dziennikarz telewizyjny ruga oficera (jednego z tych, którzy najwięcej mają do powiedzenia na temat Afganistanu), co ten ma mówić do kamery, bo jest "bardziej interesujące" dla polskiego widza.

Dopiero na miejscu dociera rozmach polskiego zaangażowania w Afganistanie: obok kabulskiej grupy sztabowej i dowództwa Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Bagram, trzy grupy Polskiej Grupy Bojowej w Paktice i Ghazni; OMLET, czyli misja szkoleniowa w Gardez (podobno najlepsze efekty ze wszystkich tego typu projektów ISAF w kraju; doskonała i kontrastująca z amerykańską współpraca z Afgańczykami i cena zaangażowania, jaką była śmierć ppor. Łukasza Kurowskiego pod Gardez); dalej zamknięta już współpraca w Mazare

Szarif w ramach Regionalnego Zespołu Odbudowy (PRT) i owiana tajemnicą misja sił specjalnych w Kandaharze. Polacy zajmują się zatem całym spektrum działań, w zróżnicowanych warunkach geograficzno-kulturowych; mają możliwość udziału w niemal każdym aspekcie misji ISAF.

Tu zresztą rodzi się szereg poważnych pytań o przyszłość polskiego kontyngentu w Afganistanie. Jest on jednym z liczniejszych w ISAF i jednym z nielicznych gotowych do działań bez żadnych niemal ograniczeń. Rozbity na mniejsze grupy i podporządkowany operacyjnie Amerykanom, nie jest jednak w praktyce podmiotem w ramach ISAF i nieco niknie wśród innych. Wydaje się być przez to wzorcowym, natowskim, wolnym od partykularyzmów politycznych kontyngentem, ale siadając na końcu stołu nie zawsze jest się proszonym w końcu na bardziej zaszczytne miejsce przez gospodarza i może trzeba się samemu o to upomnieć. Wrażenie potęguje widok standardowych map publikowanych przez ISAF o misji w Afganistanie, gdzie flagami zaznaczony jest wkład sojuszników, tyle że pokazujący kierowanie Regionalnymi Zespołami Odbudowy (PRT). Na tych mapach kontyngenty dziesięciokrotnie mniejsze od polskiego, choćby z Litwy czy Węgier, są zaznaczone, a nie ma flagi Polski. PRT jest zadaniem kosztownym i wiążącym; "najlepsze" miejsca w Afganistanie już dawno są zajęte, ale jeśli nie PRT, to dobrze byłoby znaleźć sposób na zasłużoną korektę wizerunku Polski.

Afgańczycy

Ani jawnie entuzjastyczni, ani jawnie wrodzy. Wciąż czekają z opowiedzeniem się, choć nie czekają bezczynnie. Dziś wioska dostanie night letters z groźbami i zasadami postępowania wobec okupantów, jutro przyjdzie ktoś od talibów i słowa nie piśnie, że droga została zaminowana, a tydzień później gromadnie stawi się do wojskowego lekarza i wyda lokalnego watażkę. I tak na zmianę. Bieda straszna, życie daje w kość, więc nie ma co się narażać, a i zawsze tak było, że wreszcie odejdą i jedni, i drudzy (z nadzieją, że jak najprędzej). Wiadomo też, że po nich zjawią się następni, wiadomo, że każdy będzie się musiał z nimi liczyć, albo sami się o to upomną.

***

Adeptom dziennikarstwa mówi się ponoć, że, by ogarnąć "trudne" miejsce i pisać o nim reportaże, powinni tam spędzić albo dwa dni, albo dwa lata. Dwa dni dają świeżość i ostrość spojrzenia, a przy tym poczucie, że coś się rozumie; dwa lata rzetelną i ugruntowaną wiedzę wolną od wahań nastrojów i nieuzasadnionych uogólnień. Wszystko, co jest pomiędzy, obarczone być musi uczuciem niepewności i niedosytu, wszystko, co nadto - stępia wrażliwość. Afganistan jest "trudnym" miejscem - tych, którzy by tam te przysłowiowe dwa lata przeżyli z otwartymi oczyma, jak na lekarstwo - podejrzliwość wobec każdego słowa o tym, jak jest w Afganistanie (łącznie z tymi, które się samemu pisze), wydaje się więc obowiązkowa.

Pisanie o Afganistanie jest też strasznie łatwe. Łatwo mieć tezę - jest czarno lub biało; łatwo znaleźć to, co pasuje do wyobrażeń, i to, co je prowokacyjnie burzy. Łatwo znaleźć obrazy, które ożywiają niesione w pamięci kadry, czytelne dla widza, czytelnika czy słuchacza. Łatwo przemieszać to wszystko po trochu i stworzyć obraz ekspercki i "obiektywny". Łatwo pojechać i wrócić, łatwo podjąć decyzję: wchodzimy tam czy wychodzimy stamtąd. Znacznie trudniej Afganistan poznać. Znacznie trudniej pracować tam i robić to dobrze. Znacznie trudniej pochylić się nad zebranymi już doświadczeniami w sposób, w jaki nie robiło się tego do tej pory.

Kończy się pierwsza zmiana PKW Afganistan, zaczyna następna i za nią pójdą kolejne. Wracają ludzie, którzy coś tam nie tylko wiedzieli, ale też przeżyli. Można i należałoby chyba ich posłuchać i chwilę pomyśleć - czas ku temu dobry.

KRZYSZTOF STRACHOTA jest analitykiem i publicystą, zajmuje się tematyką Azji Centralnej, Kaukazu oraz Środkowego Wschodu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2007