Jawność to sens demokracji

Edward N. Luttwak, amerykański politolog: Dokumenty ujawnione przez WikiLeaks nie stawiają naszych dyplomatów w złym świetle. Przeciwnie: pokazują, że starają się oni zapewnić swemu krajowi pokój i bezpieczeństwo. Nawet, jeśli muszą prowadzić podwójną grę. Rozmawiała Magdalena Rittenhouse

07.12.2010

Czyta się kilka minut

Magdalena Rittenhouse: Czy wśród tych 250 tys. dokumentów ujawnionych przez WikiLeaks było coś, co jest w Pana przekonaniu szczególnie ważne?

Edward N. Luttwak: Z punktu widzenia Polski - bardzo ambiwalentny stosunek Stanów Zjednoczonych do Rosji. Wszyscy oczywiście cieszą się, że nie mamy już do czynienia ze Związkiem Radzieckim i że toczy się dialog, niemniej ze wszystkich tych dokumentów wyraźnie przebija głębokie rozczarowanie i zaniepokojenie regresem, jaki ma miejsce w Moskwie. Wszystko wskazuje na to, że Rosja nie stała się członkiem europejskiej rodziny i że elity rządzące popychają ją w tył. To wielka tragedia i Rosji, i Europy.

Jak ów przeciek może wpłynąć na amerykańską dyplomację?

Pierwsza zmiana, jakiej się spodziewam, to odchudzenie naszego korpusu dyplomatycznego. Lektura tych dokumentów nieuchronnie prowadzi do wniosku, że mamy o wiele za dużo dyplomatów, i że mają oni o wiele za dużo wolnego czasu. Zajmują się produkcją głupich i nikomu niepotrzebnych dokumentów, pełnych plotek i informacji, które z łatwością można znaleźć choćby w przewodniku turystycznym.

Po wtóre, mam nadzieję, że przestaniemy nadużywać słowa "tajne". Znakomita większość spośród tych 250 tys. dokumentów nigdy w życiu nie powinna zostać zaklasyfikowana jako tajna ani nawet poufna. Jeśli pracownik naszej ambasady w Warszawie rozmawia z przedstawicielem polskich służb specjalnych i dowiaduje się, że nic specjalnego się nie dzieje, to nie ma powodu, aby raport z tego spotkania opatrywać klauzulą "tajne".

Myślę, że Departament Stanu USA wyda swoim pracownikom nowe instrukcje. Po pierwsze: "Za plotki i folklor dziękujemy, prosimy o konkrety i informacje, których nie możemy wyczytać w porannej gazecie". Na to, że Sarkozy jest niski, a Berlusconi lubi nocne imprezy z młodymi dziewczynami, nie mamy wpływu i z tych informacji nic nie wynika. Nasi dyplomaci muszą zacząć produkować mniej papierów, ale za to lepszej jakości. Jeśli będzie to jeden tajny raport czy jedno tajne porozumienie albo spotkanie, to będzie można się na nich skupić i rzeczywiście je dopracować. A potem powinny one trafić na biurka dziesięciu osób, no, może kilkudziesięciu. Ale nie kilkuset tysięcy! Dostęp do SIPRNET-u [skoordynowanej bazy danych, stworzonej po zamachach z 11 września 2001 r. w celu ułatwienia przepływu informacji między instytucjami państwowymi i wykorzystywanej m.in. przez Departament Stanu i Pentagon - red.] ma w tej chwili co najmniej 800 tys. ludzi. Każdy z nich jest w stanie przeczytać i skopiować zawarte tam akta. W tej sytuacji łatwo o przeciek. Stanowczo musimy ograniczyć liczbę osób, które mają dostęp do poufnych informacji.

Po 11 września pojawiły się zarzuty, że to niesprawny przepływ informacji między różnymi agendami doprowadził do tego, iż zamachom nie udało się zapobiec. Rezultatem była zmiana klimatu: większa otwartość, nacisk na współpracę między instytucjami, łatwiejszy wzajemny dostęp do informacji. Ale tu pojawia się dylemat: czy ważniejsza jest owa otwartość, czy też uszczelnienie systemu i zapobieganie wyciekom?

Rzeczywiście, mamy tu do czynienia z dylematem. Ale problem nie tkwi w systemie dystrybucji informacji. Nigeryjczyk, który w zeszłym roku chciał wysadzić w powietrze amerykański samolot, figurował w bazie danych Departamentu Stanu. Jego ojciec ostrzegał amerykańską ambasadę, że syn stał się fanatykiem i jest niebezpieczny.

Mimo to Departament Stanu nie odebrał mu wizy ani nie przekazał tej informacji agencji bezpieczeństwa lotów. Dlaczego? Bo ta informacja po prostu zginęła wśród milionów innych informacji, mimo że była ważna. Jeśli ktoś poprosi mnie, abym polecił dobrą restaurację w San Francisco, a ja wyślę mu mailem listę stu znanych mi lokali, to raczej mały będzie z tego pożytek. Podobnie jest z taką wielką bazą danych, jaką jest SIPRNET. Zawiera zbyt dużo informacji, które pozbawione są kontekstu.

Z opublikowanych dokumentów wynika m.in., że Departament Stanu instruował swoich pracowników, aby zbierali dane biometryczne i numery kart kredytowych dyplomatów z ONZ. To ociera się o szpiegostwo.

Dyplomacja jest stara jak świat. Zanim ukształtowała się jako profesja, zanim w XVI wieku pojawiło się samo pojęcie "dyplomacja", zajmowali się nią posłańcy i heroldowie. Chronił ich immunitet i jest to coś głęboko zakorzenionego w naszej kulturze.

W zamian dyplomaci mieli ograniczać się do pokojowych obserwacji - mogli zbierać czy zdobywać informacje tak długo, jak długo dokonywali tego legalnie. Jeśli wyślemy do Warszawy dwóch ludzi, dyplomatę i szpiega, to ten pierwszy będzie zajmował się nawiązywaniem przyjaźni, będzie poznawał kraj, obserwował, co się dzieje. A ten drugi, powiedzmy występujący w roli tłumacza, być może w którymś momencie da komuś łapówkę, zleci zabójstwo. Jeden i drugi będzie zajmować się zbieraniem informacji, ale zupełnie innymi metodami.

Zbieranie numerów kart kredytowych innych dyplomatów legalne chyba nie jest?

To zależy, w jaki sposób owe numery się zdobywa. Jeżeli wykradamy je komuś z kieszeni, oczywiście jest to przestępstwo. Ale jeśli ma to miejsce przy okazji tego, że ktoś wnosi opłatę wizową i sam nam ów numer podaje, to nie ma niczego zdrożnego w zachowaniu tej informacji.

Możemy sobie tylko wyobrazić, do jakich celów Departament Stanu mógłby takie numery wykorzystywać... Naprawdę uważa Pan, że wszystko jest w porządku?

Jest to może trochę zawstydzające, może rzeczywiście będzie mieć negatywne skutki, bo nadszarpnięte zostaje zaufanie do amerykańskich dyplomatów. Ich rozmówcy będą od tej pory ostrożniejsi. Po pierwsze dlatego, że będą się obawiać, iż jakieś poufne szczegóły mogą wydostać się na światło dzienne. Po drugie, w ich głowach czaić się będzie myśl: czy ten przyjacielski Amerykanin nie obserwuje mnie przypadkiem nieco dokładniej, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje. Więc tak, z pewnością ów wyciek będzie miał negatywne skutki.

Jednak, generalnie rzecz biorąc, lektura tych dokumentów nie stawia amerykańskich dyplomatów w niekorzystnym świetle. Przeciwnie: pokazuje, że nasi dyplomaci robią to, co do nich należy - starają się zapewnić swojemu krajowi pokój i bezpieczeństwo. Często muszą prowadzić podwójną grę. Np. w Pakistanie, który jest ogromnym i zróżnicowanym krajem. Jego przywódcy stwarzają pozory i próbują przekonać świat, że to kraj na wskroś muzułmański. Ale jednocześnie Pakistańczycy wypijają hektolitry whisky, a najpopularniejszy program telewizyjny w kraju prowadzi transwestyta. Prawda jest taka, że pakistański rząd wspiera fanatyczną mniejszość, udając zarazem, że jest przyjacielem USA, gdyż potrzebuje od nas pieniędzy. Mówi jedno, robi drugie - i w takich warunkach muszą tam działać nasi dyplomaci.

Wstydzić muszą się ci, którzy co innego mówią publicznie, a co innego w prywatnych rozmowach. Np. politycy w krajach arabskich, którzy udają, że jedyne, czym zaprzątają sobie głowy, to Palestyna, podczas gdy po cichu namawiają Amerykanów do ataku na Iran.

Jednak w świecie liczne są dziś głosy, że ten przeciek to upokorzenie Ameryki.

Trzeba zdać sobie sprawę, że w wielu zakątkach świata - np. w takich krajach jak Grecja, Turcja czy Pakistan - mało kto wierzy, że ten przeciek jest dziełem samotnego idealisty: amerykańskiego żołnierza, który miał jakoby szlachetne intencje i który skopiował te informacje dla WikiLeaks, ponieważ chciał zmieniać świat na lepsze. Wielu ludzi jest przekonanych, że przeciek to wynik jakiejś rozgrywki, i że nic nie dzieje się przez przypadek.

To prawda, że przecieki są w Waszyngtonie najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Choćby taka sytuacja: ma miejsce spotkanie przedstawicieli Pentagonu i Departamentu Stanu, ci pierwsi chcą A, a drudzy chcą B. Zwycięża jedna opcja. Jeśli ci, którzy przegrali, czują się bardzo rozgoryczeni, mogą uciec się do czegoś, co skompromituje stronę przeciwną, i dać przeciek do mediów.

Jednak obecny przeciek WikiLeaks jest bardzo wielokierunkowy. Mamy do czynienia z masą dokumentów, z których każdy mówi co innego. To, czego dokonał Julian Assange, może nam się podobać lub nie, ale nie ma wątpliwości, że on tych dokumentów nie redagował. Gdyby zależało mu na tym, żeby, dajmy na to, zdyskredytować Amerykanów, dokonałby jakiejś selekcji. On zaś opublikował hurtem to, co dostał.

Dyplomacja to dziedzina, która zawsze wymagała zakulisowych działań i poufności. A dziś nowoczesne technologie nie służą utrzymywaniu tajemnic. Internet czy serwisy społecznościowe przyzwyczajają nas do większej otwartości, dzielenia się informacjami, łatwego do nich dostępu. Jak w przyszłości będzie wyglądać dyplomacja?

Nie wydaje mi się, aby te technologiczne trendy miały tak wielkie znaczenie. Ważniejsze jest coś innego: procesy demokratyzacji. Od czasów starożytnych obserwujemy następującą zależność: im bardziej demokratyczne jest dane państwo, im bardziej demokratyczny jest w nim proces podejmowania decyzji, tym mniejsze istnieje przyzwolenie na to, aby rządzący zachowywali jakieś informacje wyłącznie dla siebie.

Jeśli w dawnych czasach król Danii zawierał tajne porozumienie z królem Polski, mogło to pozostać ich tajemnicą. Nie mieli obowiązku informować o tym swych poddanych. W chwili, kiedy zaczynamy mieć do czynienia z wyborcami, z obywatelami, z parlamentem, takich możliwości już nie ma. Korea Północna raczej nie ma kłopotów z utajnianiem nawet najbardziej podstawowych informacji. A Stany Zjednoczone - jak najbardziej. W demokracji istnieje bardzo ograniczona liczba przypadków, kiedy rząd może to uczynić. Powiedzmy, że buduje się nowy radar do zwalczania samolotów wroga. Można utajnić jego dane techniczne, ale nie da się ukryć, ile kosztowała budowa. Nie jest to kwestia technologii czy środków komunikacji, ale procesów demokratyzacji.

EDWARD N. LUTTWAK (ur. 1942) jest politologiem i ekonomistą w Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS) w Waszyngtonie, autorem książek o polityce i gospodarce międzynarodowej. Konserwatysta, był doradcą prezydenta Busha seniora. Ostatnio wydał: "The Grand Strategy of the Byzantine Empire" (Cambridge 2009).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2010