Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdyby zastosować w kinie zaczerpnięty ze świata mody podział na haute couture („wysokie krawiectwo”) i prêt-à-porter („gotowe do noszenia”), to najnowsze dzieło Paula Thomasa Andersona zaliczylibyśmy do pierwszej grupy. „Nić widmo” ma wszelkie cechy towaru luksusowego – oto film, który zdaje się szyty na miarę, całkowicie przy tym „niepraktyczny”, a zarazem każdym powłóczystym spojrzeniem kamery zapraszający do podziwiania.
Jeśliby do tego dodać, że głównym bohaterem jest grany przez Daniela Day-Lewisa krawiecki mistrz z lat 50., modowe porównania stają się oczywistością. Jednakże twórca „Aż poleje się krew” i jego wielki aktor, odchodzący właśnie na przedwczesną emeryturę, stworzyli coś, co nie mieści się w ciasnej kategorii dzieł doskonale skrojonych.
Na pierwszy rzut oka „Nić widmo” to kolejny w dorobku reżysera film o szalonym geniuszu stwarzającym świat podług własnych obsesji. Brytyjski projektant Reynolds Woodcock ubiera europejskie arystokratki w swoje fantazje i marzenia, podczas gdy pracowite ręce innych kobiet nadają tym iluzjom materialny kształt. Jako że dla starzejącego się mistrza od lat inspiracją pozostaje nieżyjąca matka, jego perfekcjonizm okazuje się sublimacją pragnień o wyraźnie edypalnym podłożu. To jej pukle sekretnie zaszywa pod podszewką i tylko kobieta łudząco do niej podobna zasługuje na bycie jego żoną.
Anderson świetnie się zresztą bawi tymi freudowskimi odniesieniami. Weźmy choćby nazwisko bohatera. „Woodcock” to po polsku słonka, czyli gatunek ptaka z rodziny bekasowatych, lecz przy odrobinie perwersyjnej woli można dopatrzyć się w tym mniej eleganckiej wersji „drewnianego penisa” – co pasuje jak ulał do mężczyzny, którego bardziej ekscytuje ubieranie kobiet aniżeli ich rozbieranie. Sam tytuł filmu odsyła nie tylko do tajników krawiectwa, ale również do niewidzialnej nici łączącej bohatera ze zmarłą rodzicielką. W jej rolę gładko weszła również Cyril, oddana siostra Reynoldsa, która czuwa nad tym, by nic nie zakłóciło klasztornego rytmu jego pracy.
Nic albo nikt. Bo oto w życiu bohatera pojawia się Alma, czyli kolejna dużo młodsza od niego muza i modelka, która w przeciwieństwie do swych poprzedniczek nie chce zostać sprowadzona do funkcji idealnego wieszaka.
Pośród szelestów tafty, czujnych spojrzeń i celebrowanych posiłków toczy się u Andersona cicha wojna domowa między genialnym potworem a kobietą próbującą wyrwać się z przypisanej jej służebnej roli. Wiele wskazuje, że reżyser nie traktuje tych rozgrywek zbyt poważnie, każąc swym bohaterom przymierzać co chwila wypożyczone skądś kostiumy: a to z powieści sióstr Brontë, a to od dawnych mistrzów kina. Podobny naddatek słychać także na ścieżce dźwiękowej autorstwa Jonny’ego Greenwooda z grupy Radiohead, regularnie współpracującego z reżyserem. Wylewające się z ekranu fortepianowe i smyczkowe kaskady odsyłają do Debussy’ego czy Schuberta, ale mogą też sprawiać, że widz poczuje się tym estetycznym nadmiarem lekko przytłoczony.
I nawet, gdy to eleganckie kino „jak spod igły” skręca w pewnym momencie w kierunku dreszczowca, to Anderson niestrudzenie obszywa ów pospolity fason najbardziej wytworną materią. Ten ostentacyjny przerost formy został wpisany w jego film. Próżno się więc licytować, czy „Nić widmo” jest bardziej mizoginiczny czy feministyczny, bo film intryguje właśnie swoją dwuznacznością. Jedno jest pewne: przed nami kino raczej do zmysłowego smakowania niż do intelektualnych dywagacji.
Najciekawszy pojedynek rozgrywa się jednak pomiędzy samymi aktorami. Day-Lewis momentami schodzi na dalszy plan za sprawą wyśmienitych postaci kobiecych: Vicky Krieps jako Almy i Lesley Manville w roli Cyril. Tę pierwszą pominięto w nominacjach oscarowych (w sumie „Nić widmo” ma ich aż sześć), choć przecież pochodząca z Luksemburga młoda aktorka prezentuje u Andersona rzemiosło najwyższej próby: jej kreacja zdaje się powściągliwa i stonowana, aczkolwiek podszyta jakąś wewnętrzną, by nie rzec biologiczną, mocą.
W przypadku filmów tak smakowicie zagranych i opowiedzianych, a w dodatku osadzonych znacznie głębiej niźli tylko za kulisami ekskluzywnych pokazów mody, gatunek zwany kostiumowym zyskuje szczególne znaczenie. Kostium staje się przebraniem. Tym razem opowieść o trudach życia z charyzmatycznym tyranem to szczególnego rodzaju „opowieść podręcznej”, bo Alma jest w niej narratorką tyleż zbuntowaną, co współczującą. Otoczony kobietami wpatrzonymi weń jak w obraz, a zarazem odcięty od świata, który zmienia się i przestaje go traktować niczym guru, ten kapłan „wysokiego krawiectwa” staje się w ironicznym filmie Andersona figurą zapatrzonego we własne odbicie mężczyzny i artysty. A najzabawniejsza w tym wszystkim jest sugestia, że bohater grany przez Lewisa tak naprawdę wszystko w swoim życiu zawdzięcza nie tyle swojemu geniuszowi, co podstępnym kobiecym sztuczkom. ©
NIĆ WIDMO (Phantom Thread) – reż. Paul Thomas Anderson. Prod. USA 2017. Dystryb. UIP. W kinach od 23 lutego.