Historia demokracji toczy się nadal

Czy nieuczciwe wybory są lepsze niż żadne? Przed tym dylematem raz po raz stają społeczność międzynarodowa i opozycja w krajach autorytarnych lub ogarniętych konfliktami. W najbliższych dniach - w Sudanie.

30.03.2010

Czyta się kilka minut

Sudańczycy pójdą do urn 11 kwietnia, po raz pierwszy od blisko ćwierć wieku. Wydarzenie byłoby doniosłe, gdyby nie to, że zwycięzcę da się wytypować w ciemno: będzie nim prezydent Omar ­al-Baszir, który przed 20 laty przejął władzę w wyniku zamachu stanu, a od niedawna poszukiwany jest listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze - za ludobójstwo i zbrodnie wojenne w Darfurze.

Wybory w Sudanie stanowią część podpisanego w 2005 r. pokoju między arabskimi władzami w Chartumie a partyzantami z czarnego, chrześcijańskiego południa kraju. Ten rozejm przerwał najdłuższą - bo trwającą ponad pół wieku - wojnę współczesnej Afryki, w której zginęły 2 mln ludzi. Południowcy utworzyli autonomiczny rząd w mieście Juba, wytyczono granicę między dwiema częściami Sudanu, uzgodniono podział dochodów z pól naftowych.

Preludium do nowej wojny?

W założeniu zachodnich mediatorów autonomia miała zapobiec rozpadowi Sudanu. Na przyszły rok zaplanowano wprawdzie plebiscyt, w którym mieszkańcy Południa zdecydują, czy wolą pozostać w Sudanie, czy chcą sformować własne państwo. Miał to być wentyl bezpieczeństwa. Jednak wrogość nie zmalała. Politycy z Juby oskarżają rząd centralny w Chartumie o niewypełnianie zapisów porozumienia, podsycanie lokalnych konfliktów i nielegalne wydobycie ropy na spornych terenach.

Dziś jest jasne, że Południe będzie głosować za separacją. A Chartum nie odda bez walki jednej czwartej terytorium kraju, gdzie znajduje się 85 proc. zasobów ropy, podstawy sudańskiego eksportu. Dlatego obecne wybory wyglądają jak preludium do nowej wojny. Prezydent Baszir jest ich gorącym zwolennikiem - pogroził nawet, że "obetnie palce" tym, którzy sugerują ich przełożenie. Kontrolowana elekcja jest dlań szansą na wzmocnienie własnego mandatu, zwłaszcza wobec wiszących nad jego głową zarzutów Trybunału.

Poziom skomplikowania tych wyborów wprawiłby w zakłopotanie naród przywykły do demokratycznych procedur. A co dopiero Sudańczyków, z których większość głosuje po raz pierwszy w życiu, wielu zaś jest niepiśmiennych. Tymczasem każe się im oddać od ośmiu do dwunastu głosów i wybrać za jednym zamachem prezydenta, parlament narodowy, zgromadzenia lokalne, gubernatorów stanowych oraz prezydenta i parlament autonomii...

Ale gorsze jest to, że strona rządowa bez pardonu wykorzystuje swoją przewagę nad rywalami. Na ulicach Chartumu widać wyłącznie plakaty prezydenta i jego partii. Opozycja nie może się przebić do mediów. Główny prokurator haskiego Trybunału Luis Moreno-Ocampo porównał wybory w Sudanie do wyborów w Niemczech pod rządami Hitlera.

Wybory, czyli listek figowy

Sudan nie jest wyjątkiem: to sytuacja typowa dla regionu. Podobnie wybory wyglądają w Egipcie, Algierii czy Tunezji. Oraz w wielu innych miejscach świata, bo liczba państw organizujących wybory znacznie przewyższa liczbę państw demokratycznych.

Obok wyborów wolnych i równych mamy wybory quasi-demokratyczne, gdzie niedoinformowane lub wystraszone społeczeństwo wciąż głosuje na partię rządzącą, a skarlała opozycja nie ma szans na przejęcie władzy (to np. Rosja czy Malezja). Mamy też wybory fasadowe, gdzie głosowanie to jedynie makijaż dla autokracji lub dyktatury (Kuba, Turkmenistan). Standardów nie spełniają też zwykle wybory "transformacyjne", organizowane w warunkach chaosu po wojnie wyzwoleńczej bądź rewolucji (Irak, Afganistan).

Gdy więc o wyborach mowa, jedynie te wolne i demokratyczne mogą być jednoznacznie korzystne (jeśli pominiemy ryzyko zmiany rządu lepszego na gorszy). Bilans pozostałych jest wątpliwy. Jawne fałszerstwa i przekupstwa w ubiegłorocznych wyborach afgańskich sprawiły, że Afgańczykom demokracja długo będzie się kojarzyć z jedną tylko szansą: na zarobienie kilku dolarów w zamian za głos. Podczas ostatnich wyborów w Zimbabwe kilkaset osób przypłaciło życiem próbę odsunięcia od władzy prezydenta Mugabe.

Zamiast służyć ludowi, zmanipulowane wybory służą dyktatorom za listek figowy. I pozwalają Zachodowi z czystszym sumieniem zadawać się z niedemokratycznymi reżimami, zwłaszcza gdy są one potężne jak Rosja, tak bogate w surowce jak Katar lub mają tak kluczowe znaczenie strategiczne jak Pakistan.

Lepsze złe niż żadne

Czasem wybory są celem samym w sobie. Tak było w 2005 r. w ogarniętym wojną Iraku czy w Afganistanie, kiedy wyborcy szli do urn w huku bomb, bo Amerykanie chcieli pokazać, że spełnili przynajmniej jedną obietnicę: dali obu tym narodom demokrację.

Ale zapał Waszyngtonu do siłowej demokratyzacji wyraźnie osłabł już pod koniec rządów George’a W. Busha. Głównie dlatego, że rezultaty tej polityki były mierne, a niekiedy przeciwne do założeń - jak przejęcie Strefy Gazy przez Hamas po wyborach w 2006 r., wygranych przez ten radykalny ruch. Dziś Waszyngtonowi wystarczy, że jego sojusznicy nie gwałcą praw człowieka zbyt jawnie i na zbyt wielką skalę. Rząd Baracka Obamy nie reaguje na prześladowania opozycji i ograniczanie swobód obywatelskich przed majowymi wyborami w Etiopii - choć mógłby, bo Stany Zjednoczone są największym dawcą pomocy dla tego kraju.

Czy odwołanie "demokratycznej krucjaty" jest zjawiskiem pozytywnym? Z jednej strony tak, bo demokracji nie da się wprowadzić - a zwłaszcza utrzymać - tam, gdzie nie ma ku temu warunków. Weźmy Japonię po II wojnie światowej: niby powiodło się narzucenie jej ram systemu demokratycznego, ale musiało minąć ponad 50 lat, aby władzę przejęła opozycja.

Rezultatem wyborów na nieprzygotowanym gruncie jest zwykle coś, co Fareed Zakaria z "Newsweeka" nazwał demokracją nieliberalną (illiberal democracy). A czasami wojna lub czystki etniczne. - Jeśli każemy głosować społeczeństwu wieloetnicznemu, jak Ruanda, bez wprowadzenia mechanizmów gwarantujących prawa wszystkim grupom, będzie to prosta droga do polaryzacji i destabilizacji - zauważa Joe Siegle, ekspert od demokracji z Uniwersytetu Maryland. Z drugiej strony większość politologów zdaje się skłaniać ku tezie, że lepsze są złe wybory niż żadne. Bo kampania wyborcza tworzy ferment, budzi zainteresowanie świata, mobilizuje opozycję, kreuje nowych liderów i daje nadzieję na drobną choćby zmianę.

A zmianę tę często widać dopiero z perspektywy czasu. Spójrzmy na Irak: tegoroczne wybory znów były dalekie od zachodnich standardów. Ale pokazały, że rodzi się tam nowa kultura i klasa polityczna, coraz bardziej niezależna od Waszyngtonu - a to daje szansę na dalszą normalizację w kraju.

Gdy kropla drąży skałę

Na jesieni mają się odbyć wybory w Birmie. Będą całkowicie zmanipulowane - rządząca junta tak zmieniła konstytucję, by pozostać przy władzy bez względu na wynik. Birmańska opozycja stoi przed dylematem: czy tańczyć do melodii granej przez generałów, czy ogłosić bojkot? Reżim ten spór umiejętnie podsyca, wypuszczając z więzień tylko co bardziej ugodowych dysydentów.

Mimo to raport Międzynarodowej Grupy Kryzysowej prognozuje, że wybory w Birmie "zmienią w sposób fundamentalny krajobraz polityczny i sytuacja może wymknąć się spod kontroli rządu". Zwłaszcza że do przejęcia władzy szykuje się nowe pokolenie wojskowych, być może bardziej skłonne do zgody. - To, że wynik jest przewidywalny, nie oznacza, że przez ścianę represji nie przebiją się nowi aktorzy, nowe głosy i że nie staną się one impulsem do liberalizacji - uważa Glen Rangwala, politolog z Cambridge.

Podobnie może być w Sudanie. ONZ mocno zaangażowała się w poparcie tych wyborów i ustami specjalnego wysłannika Ibrahima Gambariego przekonuje, że choć odbędą się one "w niedoskonałych warunkach", to sytuacja polityczna Sudanu zmieni się na lepsze. Niektórzy snują nawet odważniejsze wizje. Zdaniem tygodnika "Economist", jeśli Omar al-Baszir nie zdoła sobie zapewnić zwycięstwa w pierwszej rundzie, to w drugiej może przegrać. Nie oznacza to, że pogodzi się z porażką i łatwo odda władzę. Ale sytuacja zawsze może się mu wymknąć mu spod kontroli.

Nieraz już oszukane wybory prowadziły do upadku reżimu. Starczy przypomnieć Filipiny w 1986 r. (obalenie Ferdinanda Marcosa) czy "kolorowe" rewolucje w Gruzji i na Ukrainie. Stara prawda głosi, że dyktatura jest najsłabsza wtedy, gdy próbuje coś zmienić - na przykład przywdziać ornat demokracji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2010