Hermanis i inni

Tegoroczny "Kontakt" był obietnicą bardziej interesującą niż ekscytującą. Konkurencję daleko w tyle pozostawił łotewski reżyser, Alvis Hermanis.

03.06.2008

Czyta się kilka minut

Program tegorocznego "Kontaktu" można nazwać wyważonym: niepoprzestającym wyłącznie na pewniakach, ale dalekim także od eksperymentu i ryzyka. Trzon stanowiły nazwiska, które zdobyły już u nas mniejsze lub większe uznanie, nierzadko na poprzednich edycjach festiwalu - chociaż reprezentacja "stuprocentowych gwiazd" w porównaniu z ubiegłym rokiem była znacznie skromniejsza. Kilkoro twórców i zespołów goszczących u nas po raz pierwszy mogło się wylegitymować zbudowaną za granicą reputacją (do wyjątków należał Gulko, artysta o rodowodzie równie enigmatycznym co nazwisko/pseudonim, który umiejętnością bujania się na kuli skutecznie nabrał widzów na tak zwaną magię teatru). W ten sposób tegoroczny "Kontakt" był obietnicą bardziej interesującą niż ekscytującą, skłaniającą widza raczej do weryfikacji niż nerwowego wyczekiwania.

Prezentacja i akademia

Parę pozycji, zapowiadających się na "wydarzenia", wyznaczyło wyraźną, biegnącą przez festiwalowy program linię napięcia. Należał do nich londyński Royal Court Theatre, pierwszy raz występujący w Polsce, słynny u nas przede wszystkim jako kolebka teatru brutalistów. Zespół zaprezentował dramat "Brzydal" innej znanej marki, Mariusa von Meyenburga: tekst o zagrożeniach współczesnego świata konsumpcji, z przestrogą, raczej poczciwy. "Prezentacja" to odpowiednie słowo: czworo aktorów na otoczonym krzesłami podeście wypowiadało, a właściwie - z przerwami na zaczerpnięcie oddechu - skandowało kwestie, prowizorycznie ogrywając sytuacje. Warsztatowa forma przedstawienia, w której nie było miejsca na realistyczny szczegół ani czasu na psychologiczny niuans, wydobyła z tekstu Meyenburga to, co najlepsze: tempo, humor, sprawnie i żywiołowo skreślone sytuacje. Spektakl zrobiony i zagrany profesjonalnie, ze znajomością kunsztu: nie są to wybitne zalety, ale jednak coś, co systematyczny widz teatralny wita z wdzięcznością.

W innej skali, gdzie wyzwaniem dla widza jest przede wszystkim dobór odpowiednich kryteriów, umieścić należy spektakl Tima Etchellsa "Noc po dniu". Kilkanaścioro dzieci, ustawionych w rzędzie frontem do publiczności, wypowiadało adresowany do dorosłych tekst-oskarżenie, w którym widziany ich oczyma nasz świat ukazany został jako nieczytelny, nieprzystępny, niepojęty, w każdym razie: nieodpowiedni. Przedstawienie sympatyczne, owszem, ale nie mogło być inaczej, skoro na scenie wystąpiły bardzo mądre i rozsądne maluchy, które w dodatku zadawały pytania o śmierć. Przy tym z dużą swadą i lekkością przekonywały, że napisany przez reżysera tekst to w istocie ich własne przemyślenia, wypowiadane z głębi małych serc. Przedsięwzięcie, po którym można było się spodziewać świeżości i, może naiwnie, czegoś niekonwencjonalnego, jeśli poszerzało granice "tradycyjnego" przedstawienia teatralnego, to, niestety, na rzecz szkolnej akademii. Formy o tyle ekskluzywnej, że przystępnej na dobrą sprawę wyłącznie dla rodziców.

Rozchwiany tekst

Największe nadzieje można było wiązać z Sebastianem Nüblingiem, reżyserem cenionym za granicą, u nas słabo znanym. Wysmakowana, interesująca, dojrzała - takimi ciepłymi epitetami można podsumować jego inscenizację "Upiorów", przywiezioną z berlińskiej Schaubühne. Szacunek wzbudziło przede wszystkim samo podejście twórców do tekstu, łączące w sobie ciekawość i sceptycyzm, aprobatę i nieufność. Brak kompleksów wobec tradycji odczytywania Ibsena i - jednocześnie - brak potrzeby, by się z tym obnosić.

Na scenie duży okrągły stół z mikrofonami, wokół krzesła. To tyleż solenna, co przewrotna odpowiedź na scenograficzne oczekiwania teatru Ibsena: pokój, tyle że nie mieszczański, a konferencyjny. "Współczesny", chciałoby się podsumować, jednak - no właśnie: Nüblingowi nie chodzi o tego rodzaju solidne, jednoznaczne przeformułowanie Ibsena. Nie tyle przepisuje, ile - na zimno, z systematycznością godną analitycznego zacięcia autora - próbuje rozchwiać tekst, rozluźnić jego więzy. Dokonywane przez niego przesunięcia wiodą w różnych kierunkach, prowokacyjnie ignorując zasadę stylistycznej konsekwencji: od prób nieledwie psychologicznego przełamania rysunków postaci (Oswald jako nieokrzesany gbur), po takie, w których reżyser sięga po kalkę lub cytat (jakby wprost z ekspresjonistycznego obrazu wyjęta Pani Alwing). Spektakl układa się w serię sekwencji, na przemian: jawnie stylizowanych i uderzających bezpośredniością, kabaretowych i utrzymanych w tonacji groteskowej - spojonych rozbrzmiewającą w tle muzyką jazzową, która nadaje całości lekkość improwizacji.

Kręgosłup tekstu Ibsena - problem prawdy czy naturalistyczne zagadnienie dziedziczności - zostaje naruszony. Naturalnie, Nübling gdzie indziej poszukuje prawdy i nośności tekstu. Na poziomie dekonstruktywistycznej woltyżerki, w szczelinach i pęknięciach, które - jeśli koniecznie chcemy postawić kropkę nad "i" - same w sobie są świadectwem dzisiejszej wrażliwości. Chodzi raczej o momenty prawdy niż o prawdę. W sumie na pytanie, co można dzisiaj ugrać tekstem Ibsena, spektakl odpowiada... grą z tekstem Ibsena. Trochę wymijająco, ale być może - jak mawia Robert Kubica: to wszystko, o co z takim sprzętem można było powalczyć.

Brzmienie ciszy

Alvis Hermanis jest w Polsce dobrze znany, co oznacza kredyt zaufania, ale też szczególnie wysokie oczekiwania publiczności. Zwłaszcza, że "Brzmienie ciszy. Koncert Simona i Garfunkela, który nie odbył się w Rydze w 1968 roku" to - rzecz niespotykana w teatrze - prequel innego spektaklu łotewskiego reżysera, "Długie życie", który przed trzema laty mogliśmy obejrzeć we Wrocławiu.

Pozbawiony słów spektakl przedstawiał jeden z wielu identycznych dni w egzystencji mieszkających w komunałce staruszków. Postarzeni charakteryzacją aktorzy perfekcyjnie oddali opór zniedołężniałych ciał i tłumione emocje bohaterów, których dziwaczne rytuały tyleż śmieszyły, co wzruszały. Widzowie rozpoznawali na scenie a to ekscentrycznego wujka-majsterkowicza, a to oszczędnego dziadka, który nie wyrzuca pudełek po kefirze, bo mogą się przydać, a to babcię-pedantkę, pakującą w osobny foliowy worek każdą zdjętą część garderoby... Spektakl był świadectwem tak niesamowitej spostrzegawczości i skupienia, że można było odnieść wrażenie, że Hermanis na co dzień ogląda rzeczywistość przez szkło powiększające. Talent łotewskiego reżysera jest bowiem szczególnego rodzaju: to unikatowa nadwrażliwość poety czy fotografika, który w mijanym obojętnie przez setki ludzi przedmiocie odnajduje piękno i sens, dziesiątki czekających na opowiedzenie historii.

W "Brzmieniu ciszy" oglądamy młodość staruszków z "Długiego życia", przypadającą na barwne, choć biedne czasy. Choć hasło "Sex and drugs and rock and roll" w sowieckiej Łotwie wydaje się brzmieć: "gra w butelkę i mleko, i ballady", ale życie młodych ludzi nie różni się znacząco od tego na Zachodzie: "zakuwanie" i prywatki, zachwyt muzyką i poezją, erotyczne wtajemniczenia i eksperymenty ze świadomością, a w końcu nieunikniona dorosłość: śluby, narodziny dzieci...

Jedyne słowa, jakie padają w spektaklu, to teksty piosenek Simona i Garfunkela. Czasem są dowcipnym komentarzem do akcji, innym razem to właśnie z nich rodzą się sceniczne wizje, to oniryczne, to znów satyryczne czy parodystyczne (uwodząca jednego z młodzieńców odpowiedniczka pani Robinson oraz naśladowca fotografa z "Powiększenia"...). Kapitalnie podpatrzone realistyczne sceny przeplatają się z poetyckimi fantazjami, a świetna gra czternaściorga aktorów sprawia, że trudno wybrać, które bardziej fascynują: odlot książek-ptaków, konspiracyjna dystrybucja książek zakazanych czy konstrukcja tapirowanych koafiur typu ul, wizyta ducha Emily Dickinson czy noc poślubna sześciu par młodych?

Hermanis nie boi się zwyczajności, banału, nie wstydzi czułości i nostalgii. Motto jednego z jego spektakli brzmiało: "Historia każdego zwykłego człowieka zasługuje na uwagę. Jest większym powodem do wystawiania na scenie niż wszystkie sztuki Szekspira razem wzięte". Nie ma powodu, by mu nie ufać. Tak doskonałego dzieła nie da się zbudować na kłamstwie.

***

Spektakl Hermanisa pozostawił konkurencję daleko w tyle (co znalazło odzwierciedlenie w werdyktach jury, dziennikarzy i widzów). Może warto za rok zamiast 18 spektakli zaprosić ich o połowę mniej, ale wszystkie tej rangi artystycznej? Jak w zeszłym sezonie, kiedy obok Hermanisa pojawili się Luk Perceval, Alain Platel i Eimuntas Nekrošius? Owszem, reżyserzy znani i uznani. Ale jednak nie bez powodu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk teatralny, publicysta kulturalny „Tygodnika Powszechnego”, zastępca redaktora naczelnego „Didaskaliów”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2008