Halo! Polacy!! Chrześcijaństwo!!!

Dla Franciszka chrześcijaństwo to nie konkurs moralnej piękności czy parada grup rekonstrukcji liturgicznej. To izba przyjęć dla psychicznie i fizycznie chorych.

25.07.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Gregorio Borgia / REUTERS / FORUM
/ Fot. Gregorio Borgia / REUTERS / FORUM

Weterani dalekich podróży znają ten patent: gdy leci się do miejsc położonych w innej strefie czasowej, warto przestawić zegarek jeszcze przed wylotem. Machinalnie nań zerkając, człowiek zaczyna funkcjonować w ramach obowiązujących w nowym świecie, mimo że fizycznie jest jeszcze w tym starym.

Łapmy więc za zegarki i kręćmy wskazówkami, ile wlezie. Papież Franciszek zabierze nas w tym tygodniu w podróż do innego świata i stanie się tak, mimo że to on do nas przylatuje, a nie my do niego.

Nie dwóch, tylko jeden!

Ten człowiek jest teologiczno-fizycznym fenomenem. Wszędzie, gdzie się zjawia, wprowadza, jako czas teraźniejszy, czas Boga. Każdy, kto się z nim zetknął, ma chyba podobne wrażenie: gdy zaczynasz rozmowę z Franciszkiem, znika wszystko, co jest spoza „teraz”. Nic nie jest ważniejsze od teraźniejszości: ani przeszłość, ani przyszłość. Gdy jeden z papieskich współpracowników, usłyszawszy o dramacie uchodźców z Afryki Północnej, który miał miejsce na Lampedusie, roztrzęsiony wszedł do stołówki w Domu Świętej Marty i skierował się do papieskiego stołu, Franciszek natychmiast przerwał rozmowę z kardynałami, wstał i zamarł w milczeniu jak uczeń czekający na ważne wskazówki. A potem anulował swój kalendarz i parę godzin później był w podróży do miejsca, w którym – nie można wykluczyć – na Sądzie Ostatecznym rozliczać się będzie sumienie Europy.

Gdybyśmy już teraz zaczęli żyć według tej jego metody, a później pozostawili zegarki tak ustawione na dłużej, oszczędzilibyśmy sobie wiele bólu, krwi i rozczarowań. Światowe Dni Młodzieży stałyby się czymś więcej niż tylko eventem, który nielicznym, mającym szansę osobiście zetknąć się z pielgrzymami, da (fantastyczne i niezwykle potrzebne) doświadczenie powszechności Kościoła, zaś w życiu większości zaowocuje jedynie zwiększoną konsumpcją padającej z ambon przez następnych parę miesięcy papieskiej cytatologii („jak to powiedział w swoim przesłaniu do młodzieży w Krakowie nasz umiłowany Ojciec Święty”). Mogłyby stać się kamieniem milowym na drodze naszego nawrócenia, zarówno w wymiarze narodowym, jak i jednostkowym.

Niczego więcej dziś tak naprawdę nie potrzebujemy.

On umie powiedzieć, tak żeby dotarło: przestańcie neurotycznie szukać swojego miejsca w maszynie losującej, do której zbiorowy demiurg co chwila dorzuca nowe pojęcia („naród”, „imigracja”, „cywilizacja”, „tradycja”, „postęp”, „historia”, „media”). Uznajcie, że jedynym punktem odniesienia jest dla was Jezus. To On powinien być waszym głównym przedmiotem analiz, hobby, obszarem specjalizacji, planem na przyszłość i modelem rozliczeń z przeszłością.

Papież nie przyjeżdża do Polski, by zrealizować wrzucone nań przez organizatorów duchowe klisze (na biletach na spotkanie z papieżem na Jasnej Górze czytamy np., że będzie to „modlitwa w duchu dziękczynienia za 1050-lecie chrztu Polski”), ale po to, by powiedzieć nam rzeczy najprostsze.

Mam czasem wrażenie, że polskie spory przesiąkły herezją manicheizmu. Ustawiamy się, strofujemy i ostrzegamy, jakbyśmy żyli w świecie, w którym stale działa dwóch bogów: dobry i zły. A my musimy ze wszystkich sił przeciwstawić się temu złemu bogu i dodać „punktów siły” dobremu. Może temu papieżowi, znanemu z braku rewerencji do teologicznych zawijasów, uda się pomóc nam na nowo uwierzyć, że jest jeden Bóg. I że jest On niewątpliwie dobry. Zło może jedynie na jakiś czas (przecież w każdą niedzielę w Credo wyznajemy głośno, że zmartwychwstaniemy) zatrzymać funkcje naszego organizmu, ale nie pozbawia nas życia.

Znana jest historia o tym, jak papież na poprzednich ŚDM w Rio de Janeiro został „upomniany” przez jednego z kardynałów za to, że pozwala sobie pić z podawanych mu przez pielgrzymów kubków z yerba mate, i odpowiedział mu, żeby przestał czytać książki o Ewangelii, a znów zaczął czytać Ewangelię, wtedy przestanie się lękać. W jakimś wywiadzie pytano też papieża, czy nie boi się, że ktoś go wreszcie podczas tych jego niestrzeżonych eskapad zastrzeli, a on wzruszył ramionami i odpowiedział, że ma tylko nadzieję, że nie będzie to bardzo bolało. Ten człowiek sobą uczy, że nie wolno dać się wciągnąć lękowi w grę na jego warunkach. I że chrześcijaństwo nie polega wyłącznie na tym, by wierzyć. Ale na tym, by – jak zauważyli biskupi na słynnej konferencji w Aparecidzie, której kardynał Bergoglio był jednym z architektów – wierzyć i MIEĆ NADZIEJĘ.

Bez słów

Jedni liczą, że papież w Polsce będzie ich chwalił, inni że będzie kogoś ochrzaniał. Ja chciałbym, żeby Franciszek po prostu nas w milczeniu przytulił. Potraktował może nawet odrobinę protekcjonalnie, jak znerwicowanego prymusa. By zdjął nam z pleców ten nieznośny mesjanizm, ciężar odpowiedzialności za losy świata, dziedzictwo wielkiego Papieża i Prymasa – wszystko co sprawia, że z apostołów Dobrej Nowiny zmieniamy się w zmęczonych i starszych synów z przypowieści o miłosiernym ojcu.

Wspaniale że, jak słyszymy, papież nie planuje wygłaszać żadnych przemów w Auschwitz. Dziesiątki mądrych ludzi wygłaszało już w tym miejscu setki ważkich fraz. Owszem, poruszyły one serca mądrych, ale przecież i tak coraz więcej durniów lata po Polsce z faszystowskimi flagami i pozdrawia się hitlerowskim gestem. W erze Facebooka, Twittera i partyjnej polityki słowa nie mają już takiej wartości, są jak zimbabweńskie dolary sprzed kilkunastu lat: papier, na którym je drukowano, wart był więcej niż wybite na nich nominały.

Chrystus też chodził po świecie nasączonym – jak nasz – słowami: filozofią, teologią, polityką. A Ewangelia jest jednak czymś więcej niż klasyką antycznej literatury, bo jej główny Bohater rozwiązywał problemy ludzi, a nie próbował je tylko wyjaśniać. Od nas oczekuje zaś nie tyle doskonale moralnego życia (bogaty młodzieniec z ewangelicznej przypowieści był übermoralistą, a chrześcijaninem nie został), co gotowości do wyruszenia z Nim w drogę. A to zakłada zgodę na to, że może nas zaprowadzić w bardzo dziwne miejsca. Np. do bezbożników, obcych, na ulice. Tam, gdzie można nauczyć się w praktyce, że sprawiedliwości nie przywraca się kompulsywnym rozdawnictwem kasy, a uważnością i miłością.

Stan posiadania, miłosierdzie i odsetki

Przez lata w gronie tzw. katolickich publicystów zastanawialiśmy się, co jest dziś największym problemem polskiego Kościoła. Jedni wskazywali na kiepski rozwój teologii, inni na wybujały klerykalizm, jeszcze inni na tendencje integrystyczne, na „ksobność” duchową, na nieumiejętność inicjowania dialogu, przemądrzałość w relacjach ze światem. Ja po latach gadania, pisania, jeżdżenia i słuchania jestem zdania, że podstawowym kłopotem naszego Kościoła jest wciąż zbyt mała duszpasterska mobilność.

Wciąż za bardzo jesteśmy (mentalnie) dostojnym Instytutem im. Pana Boga, za mało – siłami szybkiego reagowania. Zgromadziliśmy przez lata furę naprawdę dobrych rzeczy, wypracowaliśmy ogromny kapitał, jeżymy się więc słysząc kogoś, kto mówi nam: musisz być gotowy, by zostawić wszystko i ruszać w drogę w poszukiwaniu 99 owiec, które urwały się ze stada. Nic, co masz, nie jest twoje. Rocznice wielkich wydarzeń, dziedzictwo, obchody, ceremonie, instytuty, struktury, katolickie media, wspólnoty adoracji (Boga, a czasem samych siebie) – to wszystko wyłącznie narzędzia, które pomagają ci tu i teraz iść na pomoc skaleczonemu światu. Ale jeśli nie – nie zastanawiaj się nawet przez pięć minut, zostaw to, żeby nie wiem jak było złote, purpurowe, uświęcone tradycją i czcigodne, i ruszaj za Panem.

Przez całe wieki, nie tylko w Polsce, zastępy pobożnych umysłów pracowały nad tworzeniem teologicznych uzasadnień dla obrony kościelnego „stanu posiadania”, lały miód na serce tych, co nie chcą opuścić strefy duchowego, bytowego, narodowego, a nawet liturgicznego komfortu. Wmawiano nam (a my z wdzięcznością to przyjmowaliśmy), że chociaż Jezus twardo i bezkompromisowo traktuje np. sprawę nierozerwalności małżeństwa, to już mówiąc (równie twardo i bezkompromisowo): „idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim”, na pewno nie ma tego, co mówi, na myśli, przecież to nielogiczne, niebezpieczne, nieodpowiedzialne itd. Poczuliśmy się wcale dobrze urządzeni w naszym domu. Osią obserwowanego ostatnio sporu części z nas z papieżem jest zaś to, że on mówi: ale to wcale nie jest wasz dom. Do domu dopiero idziemy. Ciągnąc ze sobą szpital polowy, którego jesteśmy obsługą. Nie ma innego sensu chrześcijańskiego życia niż bycie miłosiernym Samarytaninem, który przywraca życiu tych, co pobici leżą na poboczu drogi. Chrześcijaństwo to nie konkurs moralnej piękności, parada grup rekonstrukcji liturgicznej albo narodowa reprezentacja do walki z szatanem. To nie klub świętych dziewic, poprawiających sobie na wzniosłych konwiwencjach duchowe plisy i falbany, to – powtórzmy jeszcze raz i dobitnie – izba przyjęć szpitala dla psychicznie i fizycznie chorych.

Takie podejście nie wymaga zmiany dogmatów albo burzenia struktur. Chodzi o zmianę nastawienia. Z nią jest jednak najtrudniej – i to nie jest wyłącznie polski fenomen. Franciszka w wielu miejscach świata traktuje się według schematu: jakaś część (bo jednak chyba nie większość) kościelnego establishmentu, zarówno duchownego, jak i świeckiego, jest rozczarowana, nadąsana, pełna rezerwy albo zaskoczona.

Bo komu to przeszkadzało? Role były rozdane: tu zdrowi w bieli, tam umorusani chorzy. Teraz jedni mają się przemieszać z drugimi. Ci w bieli – uznać swoją chorobę, tamci – błogosławić, leczyć tych, co podobno byli zdrowi. Poza tym: więcej roboty! I to z naprawdę prątkującymi, a nie tylko tymi, co już są wyszorowani i wdrożeni w szpitalną dyscyplinę. Sprzeciw części kościelnych środowisk wobec synodalnej debaty poprzedzającej publikację „Amoris laetitia” ma oczywisty podtekst buntu starszego syna z przypowieści o miłosiernym ojcu. Zapracowywał na niebo wieloma wyrzeczeniami, a teraz okazuje się, że ktoś ma za darmo uzyskać podobne albo i wyższe odsetki? Dlatego tak niewielkim echem odbił się u nas rewolucyjny Rok Miłosierdzia. Po co miłosierdzie komuś, kto nie czuje, że mu go jakkolwiek trzeba?

Zdrowy rozsądek i Ewangelia

Cichy rokosz części personelu to jedna strona medalu. Druga patrzy na papieża z zachwytem. Czasem mądrym, łapiąc głębię proponowanej przez niego chrystocentrycznej (a zarazem antropocentrycznej) rewolucji, czasem mniej mądrym (np. podszytym Schadenfreude, że „ale fajny papież, bo wreszcie dokopał tym przemądrzałym sztywniakom w czarnych kieckach”). Franciszek, zdaje się, ma to (podobnie jak napadowe całowanie mu papci przez niektórych polityków) serdecznie w nosie. Jest człowiekiem wynajętym przez Boga do konkretnej roboty i – jak powiedział kiedyś jednemu z kardynałów – będzie pracował, by doprowadzić Kościół do momentu, w którym od jego reformy nie będzie już odwrotu.

W mojej ocenie papież już ten cel osiągnął. Pokazał wzór na chrześcijanina w XXI w., tego nie da się już cofnąć, „co się zobaczyło, to się nie odzobaczy”.

No dobrze, ale czy papież powie nam, że mamy przyjąć uchodźców? Od dwóch lat toczymy na ten temat jeden z najbardziej płomiennych sporów, powołując się na wszystkie możliwe autorytety, od kardynała Wyszyńskiego po memy z serwisu demotywatory.pl, ale nic konkretnego z tej gorączkowej paplaniny nie wynikło.

Polski Episkopat autoryzował ostatnio projekt zorganizowania korytarzy humanitarnych, sprawa jest jednak na razie blokowana przez rząd, który wciąż woli grać na społecznych emocjach, a pytany, czy przyjmie uchodźców, zaczyna tłumaczyć, jak bardzo sensowne jest udzielanie im pomocy raczej na miejscu (i też nic w tej sprawie nie robi). Dziecinne jest oczekiwanie, że papież podczas ŚDM w tej sprawie tupnie nogą albo powie coś, co jak magiczną różdżką przemieni nas w gorliwych praktyków miłosierdzia. Papież nie jest przedszkolanką, nikogo nie będzie przecież ciągnął za rączkę, on po raz kolejny może nam jedynie położyć na stole Ewangelię. Zostawić nas z nią i przejść do innych zajęć. Przypomnieć tym prostym gestem, że opowieściami o Sobieskim pod Wiedniem czy o strefach szariatu, które rzekomo powstaną u nas za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, możemy bawić się podczas sympozjów lub podwieczorków. U Boga liczy się tylko i wyłącznie teraz. Człowiek krwawi, bo zranił go odłamek. Stracił dom, pracę i nie ma co jeść. Zatamowałeś krwawienie, nakarmiłeś czy znów przebierałeś tchórzostwo w maskę zdrowego rozsądku? Przypomnę: zdrowy rozsądek to nie jest kategoria ewangeliczna.

Co po święcie?

Polska i nasz Kościół to piękna historia i niewykluczone, że równie imponująca przyszłość. Latynoamerykańska (i jezuicka zarazem) metoda uprawiania refleksji o świecie, w której wychodzi się od uważnej obserwacji rzeczywistości, a nie od prób modelowania jej według reguł wydyskutowanych odgórnie, to najlepszy (bo najbardziej praktyczny) prezent, który mógłby przywieźć nam papież Franciszek. Dałby Bóg, żeby choć część z nas po tym, co w tych dniach zobaczy i usłyszy, przestawiła zegarki na „dziś”, pozbyła się wszystkiego, co (zwłaszcza zmagazynowane w głowach) przeszkadza ruszyć w drogę, zostawiła doktorskie debaty, przeszkoliła się w pierwszej pomocy i rzeczywiście ruszyła do roboty.

Jesteśmy światowej klasy specjalistami w dziedzinie organizacji świąt, dużo gorzej radzimy sobie z obsługą codzienności. Jedziemy od chrztu do pierwszej komunii, od bierzmowania do ślubu, a później do pogrzebu. Od Wielkanocy do Bożego Ciała, później do Bożego Narodzenia. Od jednej papieskiej pielgrzymki do następnej, od kanonizacji do promulgacji programu duszpasterskiego. Gdy przychodzi ów dzień, znów wszyscy jesteśmy dla siebie mili, pozujemy do zdjęć, wyciągamy najładniejsze „kościółkowe” słowa, a jak impreza się kończy, wracamy do codziennego tańca wokół rutynowych problemów oraz werbalnego mordobicia.

Jeśli nie zrobi tego ten papież, to już nikt nas od nas nie uwolni. Polski Kościoł ma nieprawdopodobny wręcz kapitał. Jasne, że w latach zupełnej wolności w pełni ujawniły się w nim zjawiska i jednostki budzące rozpacz, przestrach lub politowanie, jest w nim też jednak (i to też coraz wyraźniej widać) rzesza chrześcijan wprost fantastycznych: pełnych ducha, wigoru, pomysłów. Są wśród nich świeccy, są zakonnice, są – i to dowód na to, że Duch Święty naprawdę istnieje – również biskupi. Najwyższy już czas, by ów kapitał puścić w ruch.

Światowe Dni Młodzieży nie będą sukcesem, gdy uda się wszystko przeprowadzić „pięknie, godnie i sprawnie”, ale wtedy, gdy ludzie (niektórzy z zaskoczeniem) zorientują się, że mają w Polsce grupę aktywnych uczniów Jezusa z Nazaretu. Ludzi, do których odruchowo będzie kierował swe kroki każdy, kto wziął do ręki Ewangelię i coś go w niej poruszyło. Kiedy Kościół w Polsce zacznie odruchowo kojarzyć się z miejscem, w którym praktykuje się wiarę, a nie tylko o niej gada. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2016