Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy 12 stycznia 2010 r. trzęsienie to zabiło 200 tys. ludzi i zrujnowało kraj, społeczność międzynarodowa prześcigała się w obietnicach: Haitańczycy mieli stanąć na nogi, los najbiedniejszego kraju półkuli zachodniej, nawiedzanego przez kataklizmy i obdarzanego obietnicami bez pokrycia, miał się odmienić. Nic z tego: po 12 miesiącach w namiotach z folii nadal mieszka 98 proc. z półtora miliona poszkodowanych, z obiecanych miliardów na odbudowę przekazano tylko kilka procent. Bierność świata została obnażona, gdy jesienią wybuchła epidemia cholery (dotąd zmarło 3,5 tys. osób).
Piętnowanie grzechu zaniechania jest uzasadnione. Ale świat grzeszy też, paradoksalnie, nadmiernym "przywiązaniem" do Haiti, niegdyś najbardziej dochodowej kolonii świata. I dziś prawie każdy ma tam jakiś interes: dla USA to strategiczny punkt na Karaibach, więc miast lekarzy wysłały wpierw marines. Utrzymywanie kontyngentu ONZ (Haitańczycy traktują go jak okupanta) jest na rękę Brazylii, szkolącej siły do walki z narko-gangami. Haiti potrzebne jest 10 tysiącom działających tam NGOs-ów, zapewniając strumień grantów napędzających "humanitarny biznes" (choć zarazem bez nich, jako że świat nie chce wzmacniać haitańskiego państwa, nic by nie działało). Ręce zacierają firmy budowlane, liczące mimo zwłoki na kontrakty. I ci, co z myślą o taniej sile roboczej chcą budować "sweatshopy"...
Być może jednak jedynym sposobem, aby Haitańczykom udało się wreszcie prawdziwie stanąć na nogi, byłoby pozostawienie raz na zawsze ich kraju w spokoju. To by dopiero była niespodzianka.