Grzęzawiska paradoksów

Zygmunt Bauman: Świat ludzki nie jest przybytkiem sprawiedliwości, ale krew w żyłach mrozi myśl o tym, jakim byłby, gdyby mu ideał sprawiedliwości amputować. Z miłością czy przyjaźnią - to samo. Ideały to drogowskazy, choć na naszą dolę i niedolę nie dość czytelnymi literami wypisane. A nadto jeszcze migocące. Rozmawiała Justyna Dąbrowska

10.05.2011

Czyta się kilka minut

Justyna Dąbrowska: Panie Profesorze, postaram się nie zabrać Panu zbyt dużo czasu, nie chciałabym, żebyśmy to przewlekali.

Zygmunt Bauman: Ja w ogóle przewlekać nie mogę, bo mi niewiele zostało czasu w życiu...

Tego nie wiemy.

Nie, nikt nie wie, ale odkładanie nie będzie mądre. Kiedy byłem młody, myślałem: a, nie zrobię tego dzisiaj, tylko pojutrze, a może za rok albo kiedyś... Mnóstwo owych "pojutrz" i "zaroków" odciążało "dziś", zwiewności mu nadawało. Teraz myślę, że jak coś się chce zrobić, to trzeba robić. Nie odkładając...

Co się widzi, gdy się patrzy na życie z perspektywy osiemdziesięciu pięciu lat?

Myśmy mieli z Jasią taką zasadę życiową, by żyć, jakby się miało żyć wiecznie, ale przeżywać każdą chwilę tak, jakby miała być ostatnia. Bardzo to skomplikowana formuła, trudna do realizacji, ale bardzo cenna. Staraliśmy się, jak mogli, by się do niej stosować. Żadna chwila nie ma szans się powtórzyć, więc trzeba ją przeżywać poważnie.

Czas też ma swoją historię. Kiedyś był ponoć cykliczny albo liniowy. Albo się wszystko kręciło w kółko, albo "czas szedł (czy mknął) naprzód", a każdy moment był konsekwencją poprzedniego i przyczyną następnego. A dziś skłonni jesteśmy przeżywać czas puentylistcznie: zna pani Sisleya, Seurata czy Signaca - te ich obrazy... tam jest mnóstwo kolorowych punkcików, niemal bezwymiarowych, plamek, które artysta skomponował w sensowny obraz, inaczej byłyby rozsypane po płaszczyźnie... "Punkt" w geometrii, bezwymiarowy, to wszak nie byt, a raczej zaprzeczenie bytu...

Ale z drugiej strony, jak pouczają kosmologowie, każdy punkt czasowy może się okazać Wielkim Wybuchem. Bo był taki jeden moment, w którym z niczego powstało coś, i to nie byle co, bo wszechświat. Czy pani czyta kosmologów?

Nie, nie czytam.

Oni opowiadają z niesamowitą precyzją, z wszelkimi szczegółami, wielkimi detalami, co się zdarzyło w ułamkach sekund po Wielkim Wybuchu - ale nie mają nic do powiedzenia o tym, co go poprzedzało. Wszystko (albo niemal) wiemy o tym, co się stało po tym, jak ów punkt czasowy okazał się Wielkim Wybuchem, ale z góry nie dałoby się przewidzieć, że to on nim właśnie będzie (jeśli w ogóle da się tu o "z góry" mówić!). Dlatego podejrzewam, że owa dewiza, by do każdej chwili odnieść się jak do potencjalnego Wielkiego Wybuchu, nie była Jasi i moim wynalazkiem. (Wszak to chwila jedyna i niepowtarzalna, drugiej takiej nie będzie, odkładanie zabronione!)

To takie skupienie się na "tu i teraz"?

No właśnie, może i sensowna to postawa, ale w nieproszone skutki brzemienna. Skupiając się na "tu i teraz", łacno wieczność przeoczyć. Myśmy z Jasią starali się, żeby nie tracić z oczu ani jednego, ani drugiego. Żeby traktować każdą chwilę z należną jej uwagą, ale i nie zapomnieć, że chwile układają się w wieczność. Że mają swoje konsekwencje. "Epizodyczne" przeżywanie życia ma swoje (złudne, jak się poniewczasie dowiadujemy) uroki, bo może pani poświęcić, zużyć całą swoją energię, zainwestować cały swój pomyślunek, skupić całą moc pragnienia na jednej "przygodzie" o własnym początku, przebiegu, ale i zakończeniu. Koniec, kropka, zaczyna się następny epizod. Potem wszystko od zera, na nowo... Przeżywanie życia jako serii nowych początków. Taki sposób przeżywania życia zdaje się uroczy, mami... Tyle że jest z tym pewien szkopuł.

Jaki?

Szkopuł polega na tym, że nigdy nie wiadomo, czy określone przeżycie było epizodem, czy też będzie upiornie powracało - wraz ze swoimi konsekwencjami. Tego nie można z góry przewidzieć.

A co jest pewne?

Jedyną pewnością jest niepewność.

To jak mamy sobie radzić?

Staramy się radzić sposobem swego życia. Jak sobie radzimy (albo nie radzimy), tak i żyjemy.

To budzi lęk.

C’est la vie, innego nam nie dano... Gdy Wszechmogący Adama i Ewę z raju wyganiał, tylko dwie rzeczy im zagwarantował. Jemu - że będzie zdobywał chleb w pocie czoła, a jej - że będzie rodziła w bólach. Niczego poza tym nie obiecał. A pani chce gwarancji z góry? Jej nie ma.

Nie, nie chcę gwarancji, tylko się zastanawiam nad tym, że musimy sobie z tym lękiem radzić na co dzień.

A w tym sęk właśnie, że planować, a i plany realizować, wypada bez gwarancji sukcesu. Życie jest nasycone ryzykiem. Nigdy nie możemy do końca przewidzieć, jakie będą konsekwencje naszych wyborów. I nawet, jak się potem spogląda wstecz na to, co już się stało, to nie ma się pewności, czy to była dobra decyzja.

Po owocach to poznajemy.

A one najczęściej są mieszane. A jeszcze częściej - ani jednoznacznie doskonałych nie uświadczysz, ani jednoznacznie obrzydliwych.

Chociaż byśmy chcieli, żeby były.

Tak, ale gdyby się nam przypadkiem udało zrealizować marzenie o naszym w-automat-wcieleniu (wiadomo z góry, co wypadnie, jak z góry oznaczony klawisz naciśniesz), to byśmy pewnie zachodzili w głowę, dlaczegośmy o czymś takim marzyli i nadziwić się własnej naiwności nie mogli. Na szczęście, nasze wcielenie się w automaty nigdy nie nastąpi, więc na nieszczęście nigdy o nim marzyć nie przestaniemy... To, co nadaje życiu urok i czyni je wartym życia, to jego wieloznaczność, jego niedo­zdeterminowanie, niedookreślenie, niewykończenie...

Ale to się kłóci z pragnieniem bezpieczeństwa.

Są dwie wartości, wolność i bezpieczeństwo, jak do znudzenia powtarzam. Obie są absolutnie konieczne do godnego czy choćby znośnego ludzkiego życia.

I one są w konflikcie.

Tu szkopuł kolejny: nie można ich pogodzić. Jeszcze nikt nie znalazł tego arystotelesowskiego złotego środka. Zawsze brakuje nam albo trochę wolności, albo trochę bezpieczeństwa. To Freud odkrył, że życie jest ustawicznym handlem wymiennym między wolnością a bezpieczeństwem. Coś za coś. Kilkadziesiąt lat temu zapisał, że w czasach, w których pisał, przyczyną wszystkich niedoli i zaburzeń psychicznych, i psychoz było to, żeśmy przehandlowali za dużo swojej wolności w imię większej porcji bezpieczeństwa.

Życie dalej bez tej transakcji wymiennej się nie obywa, ale kierunek wymiany się odwrócił. Psychiczne dolegliwości biorą się stąd, że kosztem sporej dozy bezpieczeństwa zyskaliśmy bezprecedensowy rozmach wolności.

Mamy za dużą wolność wyboru...

...choć sądzimy, że nigdy jej nie jest za dużo. Możemy nawet swoją tożsamość seksualną wybrać. Mogę zdecydować, czy chcę być kobietą, czy mężczyzną - rzecz nie do pomyślenia dla poprzednich pokoleń. Ale z każdą nową porcją wolności przychodzi nowa porcja niepewności. Nie mam dla pani dobrych wieści, bo znikąd tu nie widać zmiłowania.

Nie spodziewam się dobrych wieści. Ale jestem ciekawa, jak Pan sobie radzi z tą niepewnością, z tym, że nic nie wiemy, nawet tego, czy dobrze wybieramy...

W gruncie rzeczy, głośno czy w cichości ducha, każdy z nas pragnąłby modelu życia oczyszczonego z przykrości - i z owej arcy­przykrości, czyli niepewności. Wielu filozofów nowoczesnych uznało Sokratesa za spełnienie ideału sensownego życia. Ale, o paradoksie, dlatego Sokratesa, że wybierając wzór życia sensem nasyconego i pozostając mu do końca (do prawdziwego końca) wiernym (wolał wszak wypić miskę cykuty, niż się go wyrzec), nigdy Sokrates tego wzoru innym nie narzucał i pewnie nie sądził, że dla każdego byłby równie dobry. Naśladować Sokratesa to nie znaczy, by jego formułę życiową małpować, lecz szukać swojej, ją uparcie cegła po cegle budować i w niej zamieszkać. Toutes proportions gardées, myśmy sobie z Jasią wymyślili tę naszą formułkę i było nam z nią dobrze, aleśmy bynajmniej nie sądzili, że jest najwspanialsza z możliwych, i wcielanie jej w życie było nieustającym testem, nigdy ostatecznym. Bo oczywiście między postanowieniem a realizacją zawsze...

...kładzie się cień.

Właśnie, właśnie. Ale staraliśmy się pogodzić te dwie wyraźne sprzeczności, bo jak się przeżywa chwilę, jakby była ostatnią, to się nie myśli o konsekwencjach. A co, jeśli się okaże Wielkim Wybuchem?! No więc znów ta nieznośna sprzeczność.

Ale jednocześnie bardzo się tę chwilę docenia.

Docenia się, no tak.

Afirmuje się ją.

Prawda? Bo jak się myśli tylko o konsekwencjach, a nie o tym, co jest teraz, to się ją dewaluuje i traci. Tak. Nie tracić jej. Pogodzenie jednego z drugim jest ideałem (nie do spełnienia). To trochę jak z ideą eksperymentu doskonałego, czyli takiego, w którym badacz kontroluje...

...wszystkie zmienne.

Czego nigdy nie uda się zrobić, prawda? Nigdy, absolutnie. Ale przecież, gdyby nie było ideału eksperymentu doskonałego, to każdy eksperyment byłby spartolony. Musi być jakiś docelowy miernik nadrzędny, zawsze o krok dalej, kierunek wskazujący...

Przynajmniej dążymy do tego.

Tak. Wiemy dzięki niemu, na co być czujnym i czego się w miarę mocy wystrzegać.

A co Pan uznaje za absolutnie podstawowe? Bez czego ani rusz?

Wolność i bezpieczeństwo są wśród wartości szczególne, dlatego, że one składają się na tę, wewnętrznie powikłaną istotę człowieka - jedna bez drugiej obejść się nie może, ale i współżyć im ze sobą niełatwo. Wolność bez bezpieczeństwa jest zagubieniem w chaosie, bezcelowym miotaniem się, planktonowym losem. A znowu bezpieczeństwo bez wolności to po prostu niewola... Niewola albo więzienie, łagier. Więc między tymi dwoma biegunami, gdzieś tam pośrodku, umieścić się nam wypada. I trzymać się jak najdalej od ekstremów. Nie przestawać iść - a wiedzieć gdzie pora się zatrzymać.

A miłość?

Co? Miłość? I ona między pułapkami gęsto zastawionymi na obrzeżach się miota. "Ja cię kocham" - na czym to polega? Na tym, że życzę ci dobra, chcę żebyś była szczęśliwa... By życzenie wesprzeć czynem, muszę ułożyć sobie ideał twojej osoby i tej osoby, czyli twojego, szczęścia - obraz tego, co dobre dla ciebie. W jakimś momencie (z miłości do ciebie, z miłości...) nabieram przekonania, że wiem lepiej niż ty, jak cię szczęśliwą uczynić. Twej wolności nadeptuję na nagniotki. W imię twojego dobra chcę cię zmusić do tego, byś co innego, niż chciałabyś, robiła. No a jeśli, dla odmiany, twą wolność stawiam ponad wszystkie inne względy? Tuż-tuż inna pułapka się wtedy czai: poncjuszo-piłatowego gestu, zrzucenia odpowiedzialności, krótko mówiąc obojętności i znieczulicy. I w jednym, i w drugim przypadku czas na szukanie dla miłości nagrobka i komponowanie nekrologu.

Starając się wczuć w ducha etyki Lévinasa (która w tym wszak do miłości podobna, że obie - w założeniu zawsze, choć w praktyce różnie bywa - podszeptują odpowiedzialność za dobro Innego: za jego czy jej autonomię, wolność, inność; a i w tym, że obie, znów w założeniu, proklamują odpowiedzialność silniejszego za słabszego, a nie słabszego przed silniejszym), doszedłem do wniosku, że najlepszym obszarem doznań, w jakim należałoby ją umieścić, by jej ducha najpełniej oddać, jest zmysł dotyku. A dokładniej - pieszczota. Pieszcząc, moja dłoń podąża za kształtami pieszczonej. Ale czyniąc to, w każdym momencie ryzykuje ruch zbyt szorstki, uścisk tak mocny, że bolesny, że gwałt bardziej niż pieszczotę przypomina; to znów - oddalenie cielesne, poślizg dłoni zbyt pobieżny i zdawkowy, by doznanie pieszczoty wywołać.

Cienka granica...

Camus wezwał nas, byśmy wyobrazili sobie Syzyfa szczęśliwego. To, co z pozoru wygląda jednoznacznie, wcale jednoznaczne być nie musi...

Bez ideału się nie obejdziemy, ale jest on nie tyle receptą kucharską, co alfabetem, z jakiego staramy się układać sonety Szekspira czy treny Kochanowskiego; choć zdarza się, że zostanie użyty do wypisywania czteroliterowych słów na najbliższym płocie.

Praktyka bywa zgubna.

Błędna, szkodliwa. Ale, jak twierdzą smętnie nasi rosyjscy sąsiedzi, wołkow bojat’sia - w les nie chodit’. Tyle. Co mogę powiedzieć więcej? Do żadnych lepszych wniosków dojść mi się przez osiemdziesiąt pięć lat praktykowania życia nie udało.

Pan tak pięknie opowiada o żonie. Na czym to polega, że ludzie mogą razem dobrze przejść przez życie?

Tu znów jednoznacznej recepty nie wypiszę. Znów ten dylemat, ta wieczna niepewność... Jak pogodzić to, czego się pogodzić (tak całkiem, do końca, tak jakby się chciało) nie da! Troskę z tolerancją, opiekuńczość z szacunkiem. Od troski krok tylko do nietolerancji, od tolerancji do beztroski.

A po co my właściwie żyjemy?

Po co?

Tak, po co?

Ja się nie zastanawiałem nad tym. Przyjąłem, zanim do zastanawiania się dojść mogło, że nie ma na to odpowiedzi. To, że ja tu siedzę i że pani tu siedzi, już nie mówiąc o tym, żeśmy się ze sobą spotkali, to jest przypadek. Nikt nie wybiera między urodzeniem się a nieurodzeniem, nie wybiera miejsca ani czasu, w jakim się urodził. Stanisław Lem próbował skalkulować, ile przypadków złożyło się na to, że się jego matka z jego ojcem spotkali i że w jakiś czas potem doszło do pojawienia się Stasia na świecie. Wyszło mu, że wedle teorii prawdopodobieństwa zaistnienie Lema było wręcz niemożliwe. A wszak nie tylko zaistniał, ale jeszcze i dożył tego, by to stwierdzić! Nie mam tu nic do dodania.

No, ale skoro już istniejemy?

A skoro już istniejemy, to skazani jesteśmy na to, by się bez końca pytać, po co. I szukać czy układać odpowiedzi. Gdy przestaniemy, niezbity to będzie dowód na to, żeśmy istnieć przestali.

Sami odpowiedź konstruujemy?

Tyle jest sensu w naszym życiu, ile go potrafimy w nie wlać. Ani grama więcej, ani grama mniej. Za to, co się w środku znalazło, ponosimy odpowiedzialność.

To kolejny ciężar.

Starałem się stawić czoło tej kwestii w ostatniej swej książeczce, tej o sztuce życia. Doszedłem do wniosku, że są dwa czynniki tok ludzkiego życia określające. Jeden zwykliśmy nazywać losem. "Los" to skrótowa nazwa na to, co "się nam dzieje", a na co nie mamy wpływu (bądź sądzimy, że nie mamy wpływu, co na jedno wychodzi - jak sądzę, że nie mam na sprawę wpływu, nic w tej sprawie nie robię. Choć nierobienie jest też robotą...). Jaka jest rola losu? Tworzy on zestaw opcji, które są dla mnie możliwe, a inne z moich możliwości wyłącza. Na przykład mój los zrządził, że nigdy nie wygram zawodów olimpijskich w pływaniu na wznak. A nawet żabką czy kraulem. To jest zrządzenie losu, ja odpowiedzialności za to nie ponoszę. Ale drugim czynnikiem jest charakter. To on decyduje o moim wyborze między tymi opcjami. I jeżeli nawet los pani i mnie dostarczył tego samego zestawu opcji, to nasze charaktery, pewnie nieidentyczne przecież, mogą doprowadzić do całkiem różnych konsekwencji życiowych. Pani wybierze jedną opcję, ja wybiorę inną. Współgranie tych dwu czynników czyni nas wolnymi, określając zarazem granice naszej wolności. Mogę porywać się na opcje, których los mi wzbrania. A mogę się wypiąć na to, co mi los oferuje.

Tak czy inaczej biorę za to odpowiedzialność. Za te moje wybory.

Za moją za nie odpowiedzialność... Choć nie wolno nie zauważyć w tym elementu (również danego nam przez los, narzuconego) zakłamania. Przy tej formie, jaką proces indywidualizacji w dzisiejszym świecie przybrał, zwalanie całkowitej za kształt życia odpowiedzialności na jednostkę nie oddaje prawdy. Mówi się: jesteś samostanowiącą się istotą, kowalem swego losu, homo eligens i jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz; to ty ponosisz odpowiedzialność za swoje życie i nasz, społeczeństwa, obowiązek w tym tylko, by tę twoją odpowiedzialność niepodzielną, twoją własną i nieodbieralną uczynić.

A jak ci źle, to się lecz.

Jak ci się poślizgnie noga, to nie skarż się na nikogo, tylko poszukaj grzechu w sobie. I tu jest hipokryzja, bo jest jeszcze także los, a on już nie z jednostkowego wyboru, lecz ze społecznego nadania. Jak się urodziła Bożenka gdzieś tam na Harlemie, to nie jej wina, że nie została dyrektorem generalnym General Motors, prawda? Winienie jej za to, że się jej taki zamiar, gdyby go miała, nie powiódł, jest tyleż okrutne, co bezsensowne. Los nie umieścił tego w zestawie jej opcji. Można ją winić za to, że została na przykład narkomanką, to był jej wybór - wiele dziewcząt o podobnym zestawie opcji nie zostało; ale nie za to, że nie zrobiła kariery, że musi polegać na świadczeniach socjalnych, by wyżyć. Odpowiedzialność nie jest w tym przypadku jej własna i niepodzielna.

Zimbardo nam przypomniał, operując najświeższymi dowodami, że ludzie chętnie zrzucają z siebie odpowiedzialność.

Oczywiście, świętą ma pani rację, jedni ludzie skłonni są przyjmować odpowiedzialność za swą odpowiedzialność, a inni uciekają od przyjmowania (nie wspominając już o ponoszeniu) odpowiedzialności. Z tej to nader powszechnej tendencji (Étienne de La Boétie, jeśli wierzyć Montaigne’owi, nazwał ją "dobrowolnym zniewoleniem") biorą się ruchy totalitarne, fundamentalistyczne; liczne są zastępy ludzi, którzy bardzo chętnie by się zrzekli swojej wolności w zamian za to, by ktoś inny zdjął z ich barków odpowiedzialność: za to, żeby ktoś za nich decydował, żeby powiedział, co robić. Ta pokusa jest równie katastrofalna w skutkach, jak pokusa absolutnej wolności, której uległ Raskolnikow. Znów stwierdzamy, że dane nam jest żeglować między Scyllą a Charybdą. Że jesteśmy pomiędzy dwoma biegunami. O czymkolwiek byśmy rozmawiali.

Osobiste pytanie mogę zadać? Najwyżej Pan nie odpowie.

Spróbujmy.

W co Pan wierzy?

W co ja wierzę?

Tak, w co Pan wierzy?

Diabelnie trudno odpowiedzieć. I to nie dlatego, że jestem niedowiarkiem. Na niedawnej sesji Gdańskiego Areopagu, poświęconej szacunkowi, zacząłem swój referat od zastrzeżenia, że nie mam żadnych argumentów naukowych na rzecz obowiązku szanowania drugiego człowieka. Szacunek dla Innego ma tylko przekonanie za swe uzasadnienie.

Ale nie odpowiedział Pan na moje pytanie. W coś musimy wierzyć, bo nie możemy wszystkiego wiedzieć.

Jest jakaś wiara, bez której nie robiłbym tego, co robię. Choćby tego, że się sześćdziesiąt lat zajmowałem socjologią. Z początku wierzyłem, że uzyskam od socjologii przepis na wyrób dobrego społeczeństwa, oczyszczonego z tego, co nam dokucza i co poczytujemy mu za wadę. Teraz uważam to za przejaw młodzieńczej buty z naiwnością gruntownie przemieszanej. Ale nadal wierzę, że życie z wiedzą, jaką socjologia daje, dać się starać może i starać się powinna, z wszystkich przywar świata wprawdzie nie uleczy, ale może go uczynić przyjaźniejszym dla tych, co go zamieszkują i zamieszkując, kształt mu nadają. I ta wiara - na dobre czy na złe, nie mnie o tym orzekać - pozwalała mi przez lata tym, co robię, zajmować się. Bez tego przekonania trudno by mi było wytrwać w swoim zamierzeniu. Pewnie bym nie wytrwał, choć przysiąc nie mogę, bo nie próbowałem...

Ale pani miała pewnie na myśli wiarę w religijnym sensie - w Boga, w opatrzność, która jawnie czy z ukrycia decyduje o ludzkim losie i ludzkimi perypetiami życiowymi steruje. Takiej wiary nie mam, i tak staram się konstruować swoje sądy o ludzkim świecie, by się ograniczyć w jego opisie do tego, co ludzie robią lub czego robienia niechają; no i co innego mogliby zrobić, by mniej błędów przy tym popełniać i rzadziej w ślepe uliczki się zapuszczać. Jak się pewnie pani zgodzi, znacznie uskramniam, z racji braku religijnej wiary, zadania, jakie sobie stawiam. A i w wierze w cnotę skromności zamierzeń przy tej okazji się utwierdzam.

Nie jestem oryginalny w przyjęciu tej postawy czy w jej praktykowaniu. Myśl nowoczesna zaczęła się wszak od pomysłu deus absconditus - boga w świecie nieobecnego; czyli nie od zaprzeczenia istnienia boga, tylko założenia jego nieingerencji w losy stworzonego przezeń świata.

I poza ten punkt myśl nowoczesna posuwać się nie musi. Odkłada po prostu, za Kantem, kwestię istnienia Boga do kategorii spraw niepoznawalnych. Co więcej, posuwać się poza ten punkt myśli nowoczesnej w gruncie rzeczy nie wolno, bo jej narzędzia poznawcze, jedyne, jakie uznaje za wiarygodne, są do tego celu z definicji nieprzydatne. Tylko względnie szczupły zasób przedmiotów wiary da się tymi narzędziami obsłużyć. Myśl jest nowoczesna o tyle, o ile skupia się na sprawach, jakie ludzie mogą swym umysłem ogarnąć, a więc i ogranicza opis świata i naszego w nim bytowania, rezygnując z odwoływania się do mocy nadprzyrodzonych (czyli z definicji niepojętych i przez ludzi nie do pojęcia). To z naukowego opisu świata deus jest absconditus. Istnienia bądź nieistnienia Boga nauka dowieść nie potrafi, ale też prawdziwość jej orzeczeń nie zależy od tego, czy Bóg istnieje, czy nie. To tak jakby uznała myśl nowoczesna, że wielką jest Ewy zasługą, że uległa wężowi i że zjadła z drzewa poznania dobra i zła: wiedząc, co to jest dobro a co zło, my, ludzie, mamy wszystko, co potrzebne, żeby żyć...

Mamy świadomość. To był "upadek ku górze"?

Mamy wszystko, co potrzeba, reszta zależy od nas. Całe wyposażenie już mamy. Za to, co z nim robimy, na nas odpowiedzialność spoczywa.

Ale skąd wiemy, że coś jest dobre, a coś jest złe?

Ba, gdybym to potrafił wyłuszczyć... Wiem, że wiem dobrze, ale tylko do chwili, gdy padnie pytanie, skąd...

Świadomość różnicy między dobrem a złem jest nieustanną zadrą sumienia i cierniem z ciała nie do wyrwania; a i ostrogą, popędzającą do próbowania. Większość pojęć jest taka. Świat ludzki nie jest przybytkiem sprawiedliwości, ale krew mrozi w żyłach myśl o tym, jakim byłby, gdyby mu ideał sprawiedliwości amputować (i czy byłby jeszcze wówczas ludzkim światem?!). Z miłością czy przyjaźnią - to samo. Ideały to drogowskazy, choć na naszą dolę i niedolę nie dość czytelnymi literami wypisane. A nadto jeszcze migocące.

Błędne ogniki?

Celna metafora! Ale gdy latarń zabraknie, błędne ogniki są na wagę złota.

Zygmunt Bauman (ur. 1925) jest socjologiem i filozofem, jednym z najwybitniejszych i najbardziej znanych współczesnych humanistów, współtwórcą pojęcia "ponowoczesności". Opublikował ponad 50 książek, ostatnio m.in. "Życie w kontekstach. Rozmowy o tym, co za nami i o tym, co przed nami" oraz "Sztukę życia". Mieszka w Leeds (Wlk. Brytania), gdzie - na tamtejszym uniwersytecie - przez wiele lat wykładał socjologię.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2011