Gra pozorów

Co Polska może zyskać, godząc się na budowę wyrzutni amerykańskich antyrakiet? A co może stracić?

05.03.2008

Czyta się kilka minut

20 lutego 2008 r. Amerykanie zestrzelili antyrakietą satelitę, nad którym utracili kontrolę, co odebrano jako amerykański pokaz siły. Na zdjęciu: start antyrakiety z pokładu krążownika „Lake Erie” / Fot. U.S. Navy / DOD /
20 lutego 2008 r. Amerykanie zestrzelili antyrakietą satelitę, nad którym utracili kontrolę, co odebrano jako amerykański pokaz siły. Na zdjęciu: start antyrakiety z pokładu krążownika „Lake Erie” / Fot. U.S. Navy / DOD /

O polsko-amerykańskich negocjacjach w sprawie ulokowania elementów systemu obrony przeciwrakietowej na pewno wiadomo tyle, że nic nie jest pewne. W perspektywie kilku tygodni możemy być świadkami zarówno happy endu, rozczarowania, jak i dalszej niepewności. Wszystko przy założeniu, że deklaracje premiera Donalda Tuska oraz ministrów spraw zagranicznych i obrony oddają faktyczny stan negocjacji, a nie są jedynie elementem przygotowywania opinii publicznej na wiadomości, których treść jest już znana wąskiemu kręgowi osób w Warszawie i Waszyngtonie. Tego zapewne nie prędko się dowiemy. A może jednak?

Tak czy inaczej, kreślenie scenariuszy i zastanawianie się, które z nich wpisują się w pojęcie porażki lub sukcesu, nie ma sensu. Natomiast jest to być może ostatni już moment na powrót do źródeł całej sprawy - i ponowne zadanie sobie pytania: co z polskiego punktu widzenia jest stawką dziesięciu silosów z antyrakietami do zestrzeliwania rakiet z Bliskiego Wschodu, których zapewne nikt nigdy nie wystrzeli?

Odpowiedzi na to pytanie jest tyle, ile potencjalnych beneficjentów tarczy w Polsce. Dla armii stawką jest nowoczesny sprzęt i technologie, czyli dostęp do amerykańskiego know-how. Dla polityków jest nią szansa na wejście w bliższe relacje z amerykańskim establishmentem lub przynajmniej powstrzymanie spadkowego trendu w relacjach z Waszyngtonem. Dla opinii publicznej (a więc po części znowu dla elity politycznej) najważniejsze jest poczucie, że Polska zrywa z praktyką oddawania USA konkretnych przysług politycznych w zamian jedynie za amerykańską sympatię.

Te trzy motywy składają się dziś na polskie stanowisko wobec amerykańskiej propozycji.

Proces kształtowania tego stanowiska - chaotyczny, zdradzający wewnętrzne podziały polityczne, a także przez długi czas ignorujący opinię społeczną - ma swoją cenę. W dyskusji i sporach wokół tarczy górę wzięły (a chwilami wręcz dominowały) aspekty polityki wewnętrznej. Sytuacja ta pozwoliła wprawdzie uświadomić administracji amerykańskiej zmianę polskiego myślenia i konieczność stworzenia oferty równoważącej ryzyko podejmowane przez stronę polską. Zarazem jednak spowodowała wypchnięcie z dyskusji pytania o międzynarodowe konsekwencje ulokowania lub odrzucenia przez Polskę amerykańskiego projektu.

Czyli - sprawdzenia powtarzanej jak mantra przez zwolenników tarczy tezy, że zgoda na amerykańską propozycję równa się uprzywilejowanej pozycji Warszawy w Waszyngtonie, a to poniekąd automatycznie przekłada się na wzrost wpływu Polski w Europie.

Polityka międzynarodowa to w pewnej mierze gra pozorów. Postrzeganie Polski, przypisywanie jej możliwości, których nie ma (lub dla odmiany niedocenianie jej potencjału) stwarza szansę na odegranie większej roli politycznej, niż wynika to z technicznej czy statystycznej analizy potencjału państwa.

Ulokowanie tarczy może zatem stać się czynnikiem wzmacniającym wrażenie wagi Polski w stosunkach atlantyckich. Pod warunkiem wszakże, że negocjacje są również grą pozorów. Gdy bowiem prowadzone są na serio, to mogą zakończyć się fiaskiem - a zatem objawić światu, że Amerykanie nie są gotowi na spełnienie żadnych poważnych postulatów Polski. Wówczas, niemalże z dnia na dzień, notowania Warszawy w Waszyngtonie lecą na łeb i szyję.

Utrzymanie pozoru partnerstwa każe zatem sceptycznie patrzeć na podbijanie przez obecny rząd stawki w negocjacjach, i to na oczach opinii publicznej. Grozi bowiem przelicytowaniem, czyli stworzeniem sobie sytuacji "pustych rąk" w polityce zagranicznej - mimo wzmocnienia swojego wizerunku w polityce wewnętrznej.

Argumentu tego nie należy lekceważyć, ponieważ nie ma pewności, że licytujący liczą się z takim rezultatem swych działań. Jeśli miałoby się okazać, że obecny rząd jest niezdolny do zaakceptowania konsekwencji swej strategii negocjacyjnej i dokonałby nagłego zwrotu "za pięć dwunasta" tylko po to, aby ratować pozory sukcesu, wówczas porażka stanie się jeszcze bardziej dotkliwa. Zachowamy twarz, ale jednocześnie wyślemy światu sygnał, że Warszawa jest stolicą, z którą nie warto ryzykować współdziałania w poważnych sprawach.

A taka opinia jest gorsza niż przekonanie o obiektywnej słabości.

Załóżmy jednak, że w negocjacjach o tarczy nie chodzi jedynie o pozory, ale przede wszystkim o realną ocenę bezpieczeństwa Polski. I że najważniejszym rezultatem rozmów nie są techniczno-finansowe warunki ulokowania systemu w Polsce, lecz zmuszenie Waszyngtonu do dania nam swego rodzaju politycznego ratingu na tle Rosji, Niemiec czy Francji.

W ten sposób stwarzamy warunki do dyskusji nad gotowością USA do dalszego ponoszenia współodpowiedzialności za bezpieczeństwo Europy oraz nad rozumieniem w Ameryce procesów zachodzących w Unii Europejskiej i jej sąsiedztwie. Dla uzyskania tej wiedzy - a nie jest to rzecz łatwa w kontaktach z mocarstwem - i uczynienia jej przedmiotem publicznej debaty warto ryzykować nawet fiasko negocjacji. Wywoła to oczywiście małe trzęsienie ziemi nad Wisłą, na wzór tego, które miało zniszczyć "polsko-niemiecką wspólnotę interesów".

Tymczasem stracić można jedynie to, co się posiada. A największym problemem w relacjach z Waszyngtonem jest dziś brak "inwentaryzacji". Ostatnia, zrobiona na początku dekady, jest nieaktualna. Potrzebujemy nowej wiedzy o polityce amerykańskiej, a przy okazji o sobie samych. O tym, co robiliśmy w Iraku i co robimy w Afganistanie. O tym, czy modernizacja armii ma służyć zwiększeniu zależności od partnera amerykańskiego w kolejnych wspólnych operacjach, czy też najważniejsze jest powiększanie autonomii polskich sił zbrojnych? Czy warto ekscytować się perspektywą Ukrainy w NATO, czy też lepiej szukać nowych sposobów na zakotwiczenie Kijowa w obszarze polityki atlantyckiej, która przechodzi ogromne zmiany?

Taka wiedza przyniesie nam perspektywicznie więcej korzyści niż zachowanie nawet najbardziej cennych pozorów związanych z amerykańską propozycją.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2008