Godziny radości

Mój pierwszy, wydrukowany w “Po Prostu" tekst literacki był recenzją z powieści “Brygada ze stali" i nosił tytuł “Brygada ze stali czy z papieru?". Skończyłem właśnie wtedy 17 lat. Wkrótce po tym debiucie złożyłem w tygodniku “Nowa Kultura" obszerne omówienie, z licznymi cytatami, książki norweskiego socjologa o życiu codziennym w Polsce Ludowej. Książki napisanej wyłącznie na podstawie lektury polskich powieści współczesnych z ostatnich trzech lat.

19.10.2003

Czyta się kilka minut

Po tygodniu dostałem zaproszenie do redakcji. Przyjął mnie ówczesny redaktor naczelny nazwiskiem Jerzy Putrament. Usadził w głębokim fotelu i zaczął tłumaczyć, że żart mój nie ukaże się w druku, bowiem wyszydzam schematyzm, podczas gdy na obecnym etapie głównym zagrożeniem staje się ofensywa burżuazyjnego estetyzmu. Zostałem jednak stanowczo zaproszony do współpracy z pismem.

Nie wziąłem wprawdzie udziału w walce z burżuazyjnym estetyzmem, ale wkrótce zacząłem zamieszczać w “Nowej Kulturze" recenzje teatralne. Wciąż jeszcze nie skończyłem 18 lat. Byłem krytykiem niezmiernie surowym. Mój przyjaciel Jerzy Timoszewicz twierdził nawet, że gdyby mi się coś spodobało, nie umiałbym o tym napisać. Moje motywacje były zresztą dość skomplikowane. Właśnie wtedy, w roku 1953, ukazał się niewielki tom opowiadań Jana Parandowskiego “Zegar słoneczny". Gdy z zachwytem odkryłem, że autor opowiada o przedwojennym Lwowie, byłem przekonany, iż rzecz mogła się ukazać jedynie dzięki niedopatrzeniu zwierzchności. Natychmiast kupiłem kilka egzemplarzy. Byłem pewien, że publiczne rozgłaszanie zalet tej prozy stanowiłoby działanie na jej szkodę. Miałem w pamięci, że całkiem niedawno “Alchemia słowa" została uznana za “podzwonne mieszczańskiego estetyzmu". “Zegar słoneczny", całkowicie przemilczany, został jednak szybko rozkupiony i wkrótce szczęśliwie wznowiony. Żadna z nowości tamtego roku nie miała szans konkurowania z tą skromną w końcu książeczką.

W roku 1954 rozpoczął studia w Akademii Sztuk Pięknych, po wydobyciu się ze służby wojskowej w kopalni, mój szkolny kolega z Batorego, Stanisław Ledóchowski, zwany Misiem. Odwiedzając go w ASP czułem się tak dobrze, że każdą wolną chwilę zacząłem spędzać naprzeciwko mojego Uniwersytetu. Zachwycała mnie uroda studiujących tam dziewcząt, sposób ubierania się moich rówieśników po drugiej stronie tej samej ulicy. Najbardziej fascynował mnie ich sposób mówienia. W Akademii prawie każdy mówił swoim prywatnym językiem, jakże odmiennym od surowego dyskursu polonistycznego, w którym usiłowaliśmy opisać dynamikę przełomu literackiego. Czasem miałem poczucie, że używane przez nich słowa nie określają dokładnie niczego poza stanem ducha rozmówcy, ale i wtedy lubiłem tego słuchać. Na dodatek polubiłem też zapach farb.

Późną jesienią 1954 odbyła się w Zachęcie okręgowa wystawa Związku Plastyków. Ogłosiłem na jej temat tekst w “Nowej Kulturze" pod zaczerpniętym od Tadeusza Konwickiego tytułem: “Godzina smutku". Wkrótce mój utwór został głośno odczytany na walnym zebraniu plastyków. Lektura całości trwała niezmiernie długo, bowiem po każdym zdaniu następowały salwy gromkiego śmiechu i nieprzyjazne komentarze.

Od lat zdaję sobie sprawę, że w tym konflikcie obie strony znajdowały się na przegranych pozycjach. Z pewnością żadna z tamtych prac nie zawisła w muzeum, chyba że w Muzeum Socrealizmu w Kozłówce. Nie ma ich też najpewniej na ścianach mieszkań, nawet samych twórców lub ich rodzin. A ja, jeśli nawet miałem nieco racji, nie potrafiłem jej przekonująco wyrazić.

Wyciągnąłem wnioski z tej surowej lekcji i przez dziesięciolecia nie napisałem i nie wypowiedziałem w obecności artystów jednego zdania o malarstwie ani o żadnym z obrazów. Nadal jednak lubiłem malarzy. Czerpałem radość z patrzenia na obrazy. Nadal lubiłem też zapach farb.

Opanowałem jakieś formy pozasłownej komunikacji, które pozwalały moim przyjaciołom doskonale orientować się w stopniu mego entuzjazmu dla ich prac. Może był to wyraz twarzy, może inna niż zwykle żywość ruchów? Czasem prośba, by jeszcze płótna nie odstawiać frontem do ściany, albo przeciwnie, gotowość patrzenia tylko tyle czasu, na ile mi widoku udzielono. W najszczęśliwszych chwilach obraz stanowił wyzwanie, by odwdzięczyć się autorowi opowieścią, która by stanowiła bodaj blady ekwiwalent jego osiągnięcia.

W tamtych latach raczej milczałem w obecności pisarzy, których ceniłem. Po jakichś ośmiu latach codziennej obecności przy stoliku Antoniego Słonimskiego, sekretarka Związku Literatów, którego już byłem członkiem, oświadczyła, iż mógłbym mieć wieczór autorski pod warunkiem, że z honorarium natychmiast opłacę zaległe składki. Gdy termin został ustalony, pan Antoni zaczął mieć znacznie większą tremę niż ja sam. I odbył ze mną co najmniej godzinną rozmowę, udzielając mi wskazówek, jak ma się zachować mówca. W kawiarni odzywałem się, gdy mi zadano pytanie, odpowiadając w dwóch, trzech zdaniach. Wieczór nie był zresztą klęską, mimo iż część zaproszonych nie przychyliła się do moich próśb; zarówno osoby duchowne, jak modelki przybyły w strojach cywilnych. Przez cały czas patrzyłem i zwracałem się w myśli do pana Antoniego, co w niczym nie przeszkadzało reszcie sali.

O rozkwicie jednej z moich największych przyjaźni zdecydowały właściwie dwie pocztówki. Znalazłem je podczas mej pierwszej zagranicznej podróży późną jesienią 1963.

“Gdyby w Pinakotece wybuchł pożar - pisał Zbigniew Herbert w eseju “Siena", w wydanym parę miesięcy wcześniej “Barbarzyńcy w ogrodzie" - ratowałbym dwa małe obrazki Ambrogia Lorenzettiego: »Miasto nad morzem« i »Zamek nad brzegiem jeziora«. W całym malarstwie Trecenta nie ma równych tym dwóm pejzażom i niewielu mistrzom wieków późniejszych udało się stworzyć podobnie doskonałe dzieła malarstwa czystego...".

Gdy wyłowiłem wzrokiem te dwie kartki na wielkim stole księgarni w Heidelbergu, jeszcze nie wiedziałem, co biorę do ręki. Zorientowałem się dopiero w następnej minucie.

Z tej podróży przywiozłem Jerzemu Stajudzie farbki do akwarel firm Rowney oraz Winsor and Newton. Od pierwszego wspólnego pieszego spaceru z Koszykowej na daleką Ochotę zakończonego wizytą u Stajudów, reagowałem żywo na jego akwarele. Znosił mnie dobrze, ale dopiero gdy zobaczył, że plonem mojej wyprawy na Zachód są te dwie małe reprodukcje, znacznie przekroczył granicę przyjaznej uprzejmości.

W narracjach na użytek malarzy nierzadko odwoływałem się do moich lektur książek PIW-u.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, publicysta i były felietonista “TP". Wydał zbiory tekstów: “Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia" (Puls 1993) oraz “Generał w bibliotece" (WL 2001). Zagrał w “Rejsie" Marka Piwowskiego. Od lat mieszka w Paryżu, gdzie prowadzi księgarnię.

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2003