Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy w 2010 r. na giełdę wchodził największy polski ubezpieczyciel, PZU, na jego akcje rzuciło się ponad 250 tys. osób. Gdy w tym samym roku GPW debiutowała na własnym parkiecie, zapisy na akcje złożyło ponad 320 tys. drobnych inwestorów.
O takim zainteresowaniu władze giełdy mogą dzisiaj tylko pomarzyć. Spoglądając na rezultaty, które dał drobnym inwestorom „Akcjonariat Obywatelski”, raczej trudno się dziwić: kilka lat trzymania akcji przynosi im na razie straty nawet do 40–50 proc. Do inwestowania nie zachęcają wyniki indeksu WIG20, który dla wielu jest głównym wyznacznikiem tego, co się dzieje – w ciągu roku stracił już 20 proc., a przez ostatnie trzy lata – 30 proc. I tylko bardziej wnikliwe osoby zobaczą, że podczas gdy duże spółki przeżywają kryzys, to w tym samym czasie trwa hossa na akcjach małych i średnich firm – ich akcje od początku roku niekiedy podwoiły swoją wartość.
Taka rozbieżność jest prosta do wytłumaczenia – indeks WIG20 to głównie banki i spółki z sektora energetycznego. Pierwsze dołują na fali spekulacji o kosztach, które będą musiały ponieść z tytułu ustawy frankowej. Energetyce nie służą doniesienia o planach ratowania kopalń i konieczności poniesienia wydatków na inwestycje. Do tego jeszcze karuzela stanowisk i niepewność w spółkach Skarbu Państwa związana z „dobrą zmianą” – i odpowiedź na pytanie o kryzys giełdy staje się dość jasna.
Z drugiej strony mamy prężnie rozwijające się polskie firmy – w dużej mierze eksporterów, którym już od dłuższego czasu pomaga słabość złotego.
Obecna sytuacja na giełdzie to sprawdzian dla profesjonalistów zarządzania pieniędzmi powierzanymi im przez klientów – czy to w funduszach inwestycyjnych, czy emerytalnych. Bo warto mieć świadomość, że nawet jeżeli nie inwestujemy bezpośrednio na giełdzie, to jej kondycja i tak ma wpływ na nasze oszczędności. ©
Autor jest dziennikarzem portalu Money.pl.