Futbol, Nobel i polędwica w zielonym pieprzu

W upalny piątkowy wieczór, kiedy dziesięć milionów Polaków z masochistyczną werwą celebrowało swoją namiętność do klęski, jadłem kolację we wspaniałym towarzystwie J.M. Coetzeego, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

23.06.2006

Czyta się kilka minut

Od kilku godzin dręczył mnie poważny dylemat moralny, przesłaniający wszystkie inne fałszywe dylematy tego wieczoru. Nie pytałem, ile bramek wpakujemy Ekwadorczykom, nie martwił mnie staw skokowy Jacka Krzynówka, nie trapiło mnie też zagadkowe (lub tylko impertynenckie) milczenie Pawła Janasa. W piątkowy wieczór, kiedy 10 milionów Polaków szalało przed telewizorami w poszukiwaniu utraconego sensu życia, mnie dręczyło pytanie elementarne: czy na kolacji z laureatem mogę zjeść kawał soczystego mięsa? Czy na kolacji z radykalnym wegetarianinem, którego powieściowa bohaterka wielbicieli soczystych steków nazywa nikczemnymi oprawcami, mogę zamówić polędwicę w zielonym pieprzu?

Nie był to dylemat błahy. Laureat nie jest rozmowny, ale jego znaczące spojrzenie kładące się na twoim nożu i widelcu może odebrać ochotę na jedzenie kotleta na bardzo długo. Uwielbiam warzywa i sałaty, ale uwielbiam też czerwone mięso. Szanuję wegetarian, pytanie tylko, czy wegetarianie szanują mnie.

O godzinie 21, kiedy sędzia na stadionie Schalke Arena dawał gwizdkiem sygnał do rozpoczęcia meczu, postawiłem wszystko na jedną kartę. Przysunąłem się ostrożnie do laureata i, patrząc mu wymownie w oczy, powiedziałem tak: "Sir, Pańskie dzieła przeniknięte są duchem zrozumienia odmienności; dla każdego jest miejsce w Pańskim świecie, nawet dla nikczemnych oprawców; Pańskie powieści oddychają wyrozumiałością i tolerancją, nie będzie więc Pan zapewne miał nic przeciwko temu, bym zamówił polędwicę?". Laureat zamrugał szybko, jego wrażliwe oczy pokryły się mgiełką cierpienia, ale - jako człowiek nadzwyczajnej delikatności - natychmiast potwierdził. Odetchnąłem z ulgą, świat znowu pachnąć i smakować jak dawniej, złożyliśmy zamówienie, pisarz poprosił o makaron i wodę.

Rozmowa toczyła się wartko, omówione zostały wszystkie palące problemy współczesności, humanizm tryumfował bezszelestnie. W pewnym jednak momencie pisarz odwraca się do mnie i rzuca mi w twarz dramatyczne pytanie: "Czy jest pan kibicem piłki nożnej?". Zdębiałem. Jak to? To laureaci też mają ludzkie słabości, nie tylko wzniosłe myśli im przez głowy przelatują, nie tylko ludzkie cierpienie spędza im sen z powiek? Skwapliwie potwierdziłem, nie wiedząc jeszcze, co się za tym podstępnym pytaniem kryje. Pisarz odwrócił się na chwilę ode mnie, po czym znów nachylił głowę i zapytał, ni z gruszki, ni z pietruszki: "Czy przypadkiem dzisiaj wasza drużyna nie gra z Ekwadorem?". Polędwica stanęła mi w gardle i tylko duży haust białego wina uratował mnie dla potomności. Wszystko bym pomyślał, ale nie to, że Coetzee zna się na futbolu. Trwałem w szoku przez dobrą minutę, ale Coetzee nie zamierzał spasować. "To w takim razie - pyta, wskazując na pełną restaurację - co oni tu wszyscy robią?". Rozejrzałem się wokół. Nikt nie miał biało-czerwonego szalika na szyi i raczej polędwica ich interesowała niż to, co się akurat działo na stadionie w Gelsenkirchen. "Obcokrajowcy" odpowiadam szybko i pewnie, na co pisarz ze zrozumieniem kręci głową, ale nie ustaje w dociekaniach. "A Pan - pyta, wbijając szklisty wzrok we mnie - Pan co tutaj w takim razie robi?".

A tu cię mam, Noblisto! Tak mnie zażywasz, jakbyś znał moje wewnętrzne rozterki, kierujące się raz ku piłce nożnej, raz ku literaturze, raz ku pospolitym igrzyskom, raz ku wzlotom ducha. Nie po to jednak tak pilnie studiuję literaturę, nie po to ćwiczyłem, jak się robi nakładki, żebym nie wiedział, jak wybrnąć z tej opresji. "Futbol futbolem, ale to dla mnie zaszczyt, że mogę chociaż przez chwilę obcować z pisarzem, którego bardzo cenię. Dla takiej okazji mogę poświęcić nawet mecz z Ekwadorem". Wiem, że zabrzmiało to jak wyznanie idioty, ale dla kibica, jakim w tej chwili okazał się niespodziewanie Coetzee, poświęcenie i tak wydało się spore, więc pokiwał z uznaniem siwą głową. Gdybyście jednak moi drodzy pomyśleli, że na tym koniec, o!, bylibyście w poważnym błędzie. Zbyt wielkim pisarzem jest John Maxwell Coetzee, zbyt wielkim narratorem autor "Hańby", żeby dać łatwo za wygraną. Znów się nachyla do mnie i pyta podstępnie: "A gdybyście grali dzisiaj z Niemcami?".

A to ci spryciarz! Wie doskonale, jaki jest skład grupy i tylko odpowiednio dozuje napięcie, żeby nie było, że Ekwador za Nobla można poświęcić. Wie cwaniak, że Niemcy to już zbyt poważna sprawa, wie, że dla Polaków mecz z Niemcami to sprawa honoru i wie też chytrus, że dla Polaków honor rzecz najświętsza. Ale nie będzie Nobel pluł nam w twarz, myślę, i odpowiadam z kamienną twarzą: "Nawet gdybyśmy dzisiaj grali z Niemcami, siedziałbym koło Pana rozmawiając elegancko o literaturze". Myślę sobie: już wystarczy, teraz już na pewno odpuści. Ale nie, nie znacie Państwo uporu pisarzy południowoafrykańskich, nie wiecie, jakiej wytrwałości uczyli się przez lata cyzelując swoje ascetyczne frazy.

Minęła minuta, w której szybko, na wszelki wypadek, wylizałem talerz po polędwicy i wypiłem duszkiem pół butelki wina. Minęła minuta i noblista znów oczkuje do mnie i pyta podstępnie: "A gdybyście grali dzisiaj z Brazylią?". Ożesz ty, myślę w głębi duszy, tak chcesz moją do ciebie miłość wyciągnąć? Tak mnie podchodzisz? Od najwrażliwszej, kanarkowej strony mnie podchodzisz i żądasz całkowitego posłuszeństwa? Żądasz, żebym powiedział na głos, że Ronaldo i Ronaldinho, Roberto Carlos i Carlos Roberto, Kaka i owaka nic nie znaczą w porównaniu z powieścią o etycznym zacięciu? Chcesz, żebym tu, na krakowskim bruku, w upalny piątkowy wieczór, kiedy Ekwadorczycy (jak donoszą w międzyczasie smsy) strzelają nam drugiego gola, rzucił na szalę dwie namiętności mojego życia, futbol i literaturę, i jedną z nich odrzucił w geście szalonym i nieodpowiedzialnym?

Świat zawirował mi w oczach, w pamięci zaczęły przesuwać się wspaniałe obrazy: mecz Polska-NRF na Stadionie X-lecia, (mam lat osiem, oglądam pierwszy mecz w życiu i skaczę z radości na tapczanie, kiedy Gadocha strzela gola, wpadam w płacz, gdy młodziutki Tomaszewski puszcza trzy bramki), mecz Polska-ZSRR w Monachium (stoję na bramce na szkolnym boisku, kiedy koledzy przynoszą sensacyjną wieść, że Szołtysik łupnął Ruskim gola), mecz Polska-Argentyna w Buenos Aires (rozpaczam z powodu niestrzelonego karnego Deyny, bo założyłem się z kumplami, że wygramy), wszystkie te formacyjne obrazy zaczęły defilować po taśmie mojej pamięci przepychając się pośród innych, równie formacyjnych obrazów. Pojawiły się więc "Pamiętniki Feliksa Stamma", "Pantofelki pięknej Rodopis", pojawił się nawet Mister Twister, były minister, fabrykant guzików, wydawca dzienników (czy jakoś tak). Jak żywa stanęła mi przed oczami potężna scena, w której bohater jednego z opowiadań czytanego potajemnie (jakiego?) wypowiedział do żebrzącej Cyganki niezapomniane słowa: "Pokaż piersi, to ci zapłacę". Obrazy zaczęły się mieszać. Szołtysik żąda od Cyganki pokazania piersi, Deyna przed jedenastką poprawia pantofelek pięknej Rodopis, papa Stamm rzuca na ring biały ręcznik poddając Tomaszewskiego. Mister Twister to ja.

W tej jednej chwili całe moje życie, dotąd pokojowo poświęcone dwom niezmierzonym potęgom - futbolowi i literaturze, zaczęło domagać się na gwałt decyzji, która, jak wnioskowałem z czujnego spojrzenia mędrca, powinna mieć charakter rozstrzygający, definitywny i nieodwołalny. Powinienem wreszcie wybrać, po czyjej jestem stronie: stłuczonego półdupka Kamila Kosowskiego czy mrocznej duszy Fiodora Dostojewskiego, pijanej gęby polskiego selekcjonera czy znękanej twarzy Franza Kafki. Noblista zastygł w oczekiwaniu, a w mojej głowie szalało tornado. Co wybrać, co wybrać? Entliczek, pętliczek, Piechniczek czy Nyczek?

W innych krańcach stołu rozmowa toczyła się leniwie i nikt chyba, nawet czujnie obserwujący towarzystwo Adam Zagajewski, nie podejrzewał, że tak błaha z pozoru konwersacja może wywołać tak straszne egzystencjalne konsekwencje. Czułem, że w tym momencie moje życie nabiera jednoznacznego, może nazbyt jednoznacznego charakteru, ale czułem też, że muszę wybierać. Wpatruję się więc w szlachetną twarz noblisty i bez zmrużenia oka odpowiadam: "Nawet gdyby polska reprezentacja grała dzisiaj z Brazylią, siedziałbym koło Pana i jadłbym moją smaczną polędwicę".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2006