Fin de siècle

Wieczorem zaciągnąłem czarne zasłony, ponieważ nie wiedziałem, na którą stronę wychodzi wielkie okno. Pokój miałem na jedenastym piętrze. Zbudziłem się koło szóstej w zupełnej ciemności.

05.06.2017

Czyta się kilka minut

Po omacku podszedłem do okna i odsunąłem ciężkie story. Widok był oślepiający. Jakbym we śnie przeniósł się kilka tysięcy kilometrów. Do Bagdadu, do Damaszku, do jednego z tych niespokojnych miejsc, które pokazuje telewizja. Kamera najczęściej ustawiona jest na wzgórzach nad miastem, a w oddali wznoszą się słupy dymu. Tutaj właśnie tak było, tylko bez pożarów i eksplozji: oślepiająco białe blokowiska, poziome, kanciaste linie wynurzające się jedna za drugą, wstępujące na wzniesienia w nierównym, ale wyrazistym rytmie. I ta biel: twarda, ostra, nieustępliwa, zwiastująca długi, rozżarzony od upału dzień. Bo słońce wstawało za plecami hotelu i patrzyłem wzdłuż jeszcze niskich promieni, wprost na zachód, w lustra betonowych ścian.

Ale to były Koszyce. Stąd ta nieobecność eksplozji i pożarów. Każdy ma taki Bagdad i Damaszek, na jakie zasłużył. Na zielonych wzgórzach otaczających miasto stały jakieś industrialne konstrukcje. Silosy, taśmociągi, kruszarnie, diabli wiedzą co, w każdym razie ponure, brudnawe i wielkie. Pomyślałem sobie, że wcale nie trzeba wojny, by oszpecić miasto, by zafundować sobie jakąś małą grozę. Wystarczyło postawić sobie fabrykę, złomu albo gruzu, tak żeby witała nas każdego poranka, gdy pijemy kawę.

Ale lubiłem to miasto. Pamiętałem je z dawnych lat, gdy przy Hlavnej urzędowali Cyganie. Na ulicy, w piwiarniach, w zaułkach, pod świętą Elżbietą, wszędzie było ich pełno i centrum było też ich. Poprzedniego wieczora spacerowałem długo w noc. Przez witryny widać było kolekcje światowych win i eleganckie ekspresy, z których leciała afrykańska i brazylijska kawa. Dawali argentyńskie steki. Na powietrzu siedziała hipsterka o internacjonalnej powierzchowności. Pomiędzy snuła się przyjazna uczniowska chuliganerka z kulerami w dłoniach i przepijała do przechodniów. Miasto wyglądało jak wszystkie trochę bogatsze miasta kontynentu. Spod długich noży spadały strużyny kebabów.

Mieszkałem w najlepszym hotelu, lubiłem to miasto, ale czułem się jak przybłęda z czasów, gdy burmistrz Shuster nie wygnał jeszcze Cyganów do betonowego piekła zwanego Luník IX. Niewykluczone, że to urwiska tego osiedla oglądałem ze swojego czterogwiazdkowego hotelu o poranku.

Jesteś jak Sándor Márai – pomyślałem sobie. – Jak Sándor Márai dla ubogich. On wspominał przez całe życie prowincjonalny blask, bogactwo i chwałę fin-de-sièclowych Koszyc, które wówczas zwały się Kassa, a ty wciąż wracasz myślą do czasów, gdy Cyganie rządzili ulicą Główną.

Tak w istocie było, ponieważ każdy ma taki fin de siècle, na jaki zasłużył.

Tego dnia miałem jechać do Popradu. Wybrałem oczywiście dłuższą drogę wzdłuż węgierskiej granicy, przez Słowacki Kras. Wśród tych dziwnych, niedostępnych masywów. Nikt tam nie mieszka, nie można wjechać, wejść – ledwo w kilku miejscach. Wapienne płaskowyże porasta bujna zieloność. W ich wnętrzu wiją się wypełnione lodem i stalaktytami jaskinie i podziemne rzeki. Jedna z nich, międzynarodowa, słowacko-węgierska, w minionych czasach przegrodzona była żelazną kratą. Zapuściłem się w drogę serpentynowo wyrytą w zboczu. Była tak wąska, że z trudem dałoby się ominąć motocykl. Ale była sobota i przez 20 kilometrów nie napotkałem nikogo. W Plešivcu słychać było węgierski. Uroda tych stron dorównywała ich opuszczeniu. Po wsiach komunijni chłopcy w granatowych garniturkach nieśli sztywno białe świece.

Po południu miałem spotkanie w czymś w rodzaju słowackiego empiku. Pisarze w ramach odzyskiwania kontaktu z rzeczywistością powinni mieć jak najwięcej spotkań w takich miejscach. Ludzie wpadali na chwilę, przysiadali z torbami, a potem szli dalej, bo w „galerii” było jeszcze przynajmniej z pięćdziesiąt miejsc, gdzie można było przysiąść.

W którymś momencie ktoś zapytał: „Co Polacy myślą o Słowakach?”. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nic nie myślą. Rozmowa potoczyła się w stronę, że jednak należałoby jakoś temu zaradzić. „Och – powiedziałem w końcu – powinniście po prostu zrobić nam jakąś porządną krzywdę. Innego sposobu nie ma”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2017