Festiwalowa zadyszka

W Gdyni zakończyła się dziewiąta edycja festiwalu Open’er. Największa z dotychczasowych? Zapewne. Wielka? Hmm... Za to organizatorów trzeba pochwalić za obywatelską postawę: od kilku tygodni nagłaśniali kwestię pobierania zaświadczeń do głosowania, a dzięki ulotkom i specjalnym tablicom łatwo było znaleźć najbliższe lokale. Efekt okazał się znakomity.

05.07.2010

Czyta się kilka minut

Po dziewięciu latach przyszedł czas lekkiej zadyszki. Przez osiem poprzednich edycji Open’er Festival rozwijał się w każdym tego słowa znaczeniu. Zmieniał lokalizację - bo kto dziś pamięta, że pierwsza edycja odbyła się na warszawskich Stegnach? Rozrastał się przestrzennie, rozbudowywał o kolejne sceny, rozszerzał także swoją pozamuzyczną ofertę. Odliczał w dziesiątkach tysięcy widzów kolejne rekordy frekwencji. Rozciągał się w czasie, zmieniał datę na konkurencyjną w stosunku do największego spośród europejskich festiwali muzycznych w duńskim Roskilde. Ewoluował także muzycznie, goszcząc pod swoim gołym niebem artystów z coraz szerszych i coraz odleglejszych muzycznych światów. Za sukcesem komercyjnym i organizacyjnym, mierzonym nie tylko w rosnących dochodach i możliwościach, ale także w uznaniu goszczących na terenie festiwalu widzów, pociągał sukces artystyczny, nie tylko zdobywając najlepsze recenzje wśród czołowych krytyków muzycznych i wydawców branżowych magazynów, ale przede wszystkim będąc areną znakomitych, często niepowtarzalnych występów.

***

Aż w zeszłym roku dotarł chyba do momentu, w którym możliwości dalszego tak spektakularnego rozwoju mocno się ograniczyły, a jednocześnie poprzeczki zawieszone przez poprzednie edycje tkwią już tak wysoko, że w kolejnych latach coraz ciężej będzie sprostać oczekiwaniom. Zwłaszcza, że wiele najważniejszych gwiazd światowych scen muzycznych występowało już na Open’erze albo odwiedzało Polskę w trakcie swoich tras koncertowych. Coraz trudniej więc o jakiekolwiek muzyczne zaskoczenia, nie mówiąc już o sensacjach. Pokazała to już tegoroczna edycja największego (wyłączając darmowy Przystanek Woodstock) polskiego festiwalu muzycznego. Cypress Hill i Fatboy Slim wrócili na sceny Open’era po dłuższej nieobecności w momencie, gdy czasy największych sukcesów i popularności mają już raczej za sobą, Groove Armada po trzech, Massive Attack zaś zaledwie po dwóch latach. Oglądając poprawny, ale mniej porywający niż za poprzednim razem, koncert tych ostatnich można było momentami mieć nawet wrażenie lekkiego deja vu. Choćby w migotających paskach internetowych czołówek, które przebiegały przez telebim podczas utworu "Inertia Creeps" oznajmiając nam na przykład, że "W poniedziałek poznamy nowego prezydenta". Największa gwiazda całego festiwalu, Pearl Jam, legendarna formacja z Seattle i jedna z najważniejszych grup rockowych lat 90. wystąpiła w Polsce już na piątym koncercie. Mający ogromne grono fanów w naszym kraju brytyjski Archive Polskę odwiedza regularnie. Natomiast Jack White już po raz trzeci zawitał na Open’erze. Po pamiętnych występach z The White Stripes i The Raconteurs, tym razem przybył z założoną przez siebie supergrupą The Dead Weather. Koncert tej formacji w Polsce można nazwać wydarzeniem, ale jeszcze nie sensacją. Do takiego miana najbliżej w tym roku było dwóm koncertom: Grace Jones, 61-letniej gwiazdy disco z lat 70., muzy Andy’ego Warhola i ikony ówczesnego stylu oraz powracającej na koncertowe sceny po 10 latach nieobecności grupy Skunk Anansie.

Nie po raz pierwszy Open’era przyjdzie mi zresztą zapamiętać głównie dzięki występującym na scenach festiwalowych kobietom. Jones, to tańczącej na rurze i śpiewającej znane z filmu "Frantic" Romana Polańskiego "I’ve Seen That Face Before", to zaś powracającej na scenę w dziwacznych, futurystycznych kostiumach. Charyzmatycznej Alison Mosshart przytłaczającej na scenie nawet osobowość White’a. A przede wszystkim Skin. Obdarzona wybitnym, niezwykle charakterystycznym głosem liderka i wokalistka Skunk Anansie, która przed czterema laty występowała z solowym repertuarem na głównej scenie festiwalu, mimo skończonych czterdziestu lat nie straciła ani odrobinę energii. Co rusz schodziła pod scenę do publiczności, wiła się niczym kobieta-kot, biegała w przejściu między sektorami, wspinała się na oddzielające je barierki, aż w końcu podczas wykonywania "Weak" rzuciła się w tłum i przepłynęła dobre kilka metrów na jego rękach, nie przestając śpiewać, co zresztą powtórzyła jeszcze pod koniec koncertu. Dzięki niej Skunk Anansie wyglądało, jakby wróciło na scenę nie po dziesięcioletniej przerwie w działalności, ale po dziesięciodniowych wakacjach i dało jeden z najlepszych koncertów na głównej scenie festiwalu. Grając nowy utwór "My Ugly Boy" zapowiedziało także płytę, która ukaże się we wrześniu.

The Dead Weather przeniosło z kolei zgromadzonych w niedzielny wieczór pod główną sceną widzów w przełom lat 60. i 70. Taką podróż w czasie ułatwiał czarno-biały obraz na telebimach i image członków grupy, zwłaszcza znanego już z The Raconteurs basisty Jacka Lawrenca, długowłosego z okularami w grubych oprawkach. Ale przede wszystkim muzyka, nieco mroczna, gitarowa, zeppelinowska nie tylko w duchu, ale w wielu momentach i w brzmieniu. O ile najświeższy projekt Jacka White’a w swojej studyjnej odsłonie spotkał się z dosyć chłodnym przyjęciem, o tyle w Gdyni ten multiinstrumentalista już po raz trzeci potwierdził, że na scenie wszystko zmienia w muzyczne złoto. Nie tylko dla zuchwałych.

***

Najbardziej oczekiwany koncert tegorocznego Open’era zagrała już we czwartek grupa Pearl Jam. Już na kilka godzin przed jego rozpoczęciem pod bramkami ustawiały się setki fanów w koszulkach ze zdjęciami lub logami słynnej amerykańskiej grupy. Organizatorzy chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, jak wielu fanów niezmiennie od 20 lat ma w Polsce ten zespół.  Dlatego już na samym początku tegoroczny Open’er zaliczył poważny falstart, najpoważniejsze chyba w historii festiwalu organizacyjne kłopoty. Najpierw brakowało rąk do wymieniania biletów na specjalnie plombowane na rękach opaski, następnie zabrakło samych opasek. Oburzonych ponad półtoragodzinnym oczekiwaniem fanów na 20 minut przed koncertem zaczęto wpuszczać za przedarciem biletu.

Dopiero dźwięki "Corduroy" rozpoczynającego punktualnie o 22. koncert Pearl Jamu przywróciły dobry nastrój i ukoiły nadszarpnięte nerwy fanów. A szeroki uśmiech na ich twarzach wywołał wokalista Eddie Vedder męczący się z czytaniem z kartki słów:

"Oczywiście mój polski nie jest dobry, więc po prostu będziemy grać".

I zagrali prawie dwugodzinny przekrój przez swoją twórczość od znakomitego "Even Flow" z najważniejszej płyty zespołu "Ten", poprzez okraszony instrumentalnym, improwizowanym, gitarowym zgiełkiem "Rearviewmirror", po piękny, liryczny, wykonany półakustycznie "Just Breathe" z ostatniej płyty "Backspacer". Jeżeli coś można zarzucić temu koncertowi, to przewidywalność. Niewiele było w nim smaczków, utworów, które cieszyły uszy wyrafinowanych fanów, może poza rzadko granym "Why Go" z pierwszej płyty oraz coverem "Arms Aloft" Joe Strummera & The Mescaleros. Ale mimo wszystko ta podróż w czasie, powrót do niezapomnianych lat 90., chmurnych i durnych czasów licealnych, dla których muzyka Pearl Jamu stanowiła niezawodny soundtrack, była dla wielu widzów tego koncertu bezcennym przeżyciem. Zwłaszcza, że szkolnych odwołań nie brakło także podczas koncertu: w słynnym "Jeremy", wplecionym do "Daughter" fragmencie "Another Brick In The Wall" Floydów czy kończącym bisy "Rockin’ In The Free World" Neila Younga. Koncert zbiega się niemal w czasie z dziesiątą rocznicą tragicznego festiwalu w Roskilde, gdzie właśnie podczas koncertu grupy z Seattle stratowanych zostało dziewięć osób. Ta trauma wciąż głęboko siedzi w członkach zespołu, co dało się odczuć także w Gdyni. Vedder aż trzykrotnie wzywał ze sceny do zachowania ostrożności w tłumie i cofnięcia się od barierek.

***

Obecna twórczość zespołu nie budzi już wprawdzie takich emocji, ale gdyńskie koncerty występujących w następnych dniach na dużej scenie topowych aktualnie gwiazd rocka, takich, jak szwedzkie Mando Diao i The Hives oraz brytyjski Kasabian, mimo ich dobrej atmosfery, ciepłego kontaktu z publicznością, pokazały dobitnie, jak daleko im do poziomu osiągnięć Pearl Jamu.

Mando Diao nawet nie zasłużyło na występ na głównej scenie. Podobnie niezrozumiałe są inne decyzje  organizatorów. Podczas, gdy na głównej scenie występował znany z barwnych kostiumów nawiązujących do cywilizacji wyznających kult Słońca, kolorowej oprawy oraz... jednego przeboju "We Are The People" dosyć miałki muzycznie australijski Empire Of The Sun, na mniejszą scenę World weszła kultowa formacja Cypress Hill, jeden z najważniejszych zespołów hip-hopowych na świecie i mistrzowie mariażu tej muzyki z rockiem.

Koncert jednego z twórców trip-hopu Tricky’ego niestety zazębiał się praktycznie z koncertem Pearl Jamu, a żeby zobaczyć nastrojowy, piękny, także bardziej trip-hopowy, niż progresywno-rockowy koncert Archive (nie zagrali niestety "Again", które w swoim czasie przez rekordowe 70 tygodni okupowało Listę Przebojów Programu III!), trzeba było oderwać się od słuchania The Dead Weather.

Doświadczenie, zwłaszcza tegoroczne, uczy jednak, że najciekawsze rzeczy dzieją się czasem z dala od głównej sceny. Dla mnie jedne z najlepszych koncertów całego festiwalu nie po raz pierwszy odbyły się na scenie World, na której występują zazwyczaj wykonawcy niedający się ani muzycznie, ani też kulturowo zaszufladkować, pochodzący często z całkowicie różnych albo nawet przeciwstawnych kultur. Tak jak Tuaregowie z Tinariwen i nowojorski chasyd Matisyahu.

Oglądanie Tinariwen na scenie to jak doświadczenie fatamorgany. Już sam widok tej grupy Tuaregów z twarzami zakrytymi turbanami (jedyna kobieta w zespole ma wedle nietypowego jak na muzułmański lud zwyczaju twarz odsłoniętą) i elektrycznymi gitarami na ramieniu jest tak niezwykły, że niemal nierzeczywisty. Pośród nich jedyny z odkrytą twarzą i potężnym afro Ibrahim Ag Alhabib, skupiony, dostojny niczym pustynny mesjasz. A potem zaczynają grać elektrycznego bluesa przetopionego w słońcu z tradycyjną muzyką Nomadów. Nostalgicznego, niemal transowo monotonnego, ale i ulotnego, jak krajobraz saharyjskich ergów, to zaś gorącego, rozedrganego niemal do szaleństwa niczym pustynne powietrze. Ale czemuż się dziwić skoro nazwa zespołu w języku tamaszek oznacza właśnie "pustynie"? Ich gdyński koncert rozkręcał się leniwie, całkiem po afrykańsku, aby na koniec nieco porywającym "Amassakoul’N’Tenere" i rytmiczną "Lullą" wprowadzić ocalałe (koncert kończył się około 2 w nocy) pod sceną kilka setek ludzi w radosny taniec.

W większym wymiarze udało się to też genialnemu Matisyahu, który pojawił się na scenie World już po szabasie, po północy z soboty na niedzielę i zagrał niesamowity, energetyczny, i bardzo długi, jak na festiwalowe standardy, bo trwający równe dwie godziny koncert. A dzień później z akustycznym materiałem wystąpił na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie.

Ten ortodoksyjny Żyd i były hipis potrafił przełożyć jakże różne doświadczenia życiowe w spójną opowieść, którą snuje językiem a właściwie całą wieżą Babel muzycznych języków. Z towarzyszeniem znakomitego zespołu Dub Trio płynnie miesza reggae z hiphopem oraz elementami amerykańskiego rocka i psychodelii. W bardzo naturalny sposób potrafi przejść z refleksyjnego nastroju śpiewanej modlitwy do dynamicznego beatboxu. Aż dziwi fakt, że do współpracy nie zaprosił go jeszcze Mike Patton. Zwłaszcza, że on także grał razem z Dub Trio.

Kto zdecydował się w czasie koncertu Matisyahu, zobaczyć w scenie namiotowej Gorillaz Sound System, nieudaną didżejską próbę zarobienia na fenomenie supergrupy Gorillaz i w dodatku nabrał się, że będzie miał do czynienia z oryginałem, ten naprawdę wiele stracił.

***

Do wyjątkowo licznych w tym roku uwag w stosunku do organizacji festiwalu należy doliczyć jeszcze brak oficjalnej transmisji meczów Mundialu, które podobnie jak w 2006 r. wypadły w czasie trwania festiwalu. Wtedy mecze można było śledzić z boku sceny, słuchając jednocześnie muzyki. Mogę uwierzyć, że tegoroczne niedopatrzenie nie było winą organizatorów, ale nie uwierzę, że takiej sytuacji nie mogła zapobiec TVP2, główny telewizyjny patron medialny festiwalu, który jest też przecież właścicielem praw do mundialowych transmisji. Wobec gości z zagranicy, którzy - jak chwalą się organizatorzy - zjechali w tym roku na Open’era z 50 krajów świata, najdalej z Nowej Zelandii, brak oficjalnej transmisji z Mundialu na największym muzycznym festiwalu w naszej części Europy był wręcz irytujący.

Organizatorom Open’era oprócz kilku ważnych uwag należą się także pochwały.

Przede wszystkim stwarzają możliwość zaprezentowania się także wobec widzów z zagranicy najciekawszym obecnie polskim wykonawcom. W tym roku na dużej scenie wystąpili: Łąki Łan, Lao Che, L.U.C. i Muchy. Ale Open’er to także trampolina dla młodych zespołów, które prezentują się na Scenie Młodych Talentów. Dwa lata temu najmocniej oklaskiwanym zespołem, który na niej zagrał był śląsko-szczeciński Biff, który dzisiaj zbiera najważniejsze nagrody muzyczne w kraju za swoją debiutancką płytę "Ano". Co najmniej tak dobrą przyszłość może mieć przed sobą zespół The Lollipops.

Mikołaja Ziółkowskiego i kierowaną przez niego agencję koncertowa Alter Art trzeba pochwalić nie tylko za muzyczną stronę festiwalu, ale także za obywatelską postawę. Festiwalowa niedziela pokryła się z II turą wyborów prezydenckich. Od kilku tygodni agencja nagłaśniała kwestię pobierania zaświadczeń do głosowania, dzięki ulotkom i specjalnym tablicom łatwo było znaleźć najbliższe lokale.

Efekt okazał się być znakomity. Za okazaniem zaświadczeń głosowało w Gdyni 18 tys. wyborców, w większości uczestników Open’era. Jeśli od szacowanej liczby 60 tys. widzów odejmiemy sporą ilość miejscowych, kilka procent niepełnoletnich oraz przynajmniej kilka tysięcy obcokrajowców, daje to całkiem pokaźną frekwencję.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej