Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W pośpiechu, biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy, niedawny prezydent, rodowity Indianin, wsiada na pokład samolotu lecącego do Meksyku. Dopiero tam odetchnie z ulgą – i poprosi o azyl. W ostatnich dniach w jego kraju wiele osób życzyło mu jak najgorzej. Dom jego siostry już stanął w płomieniach. Nie ma więc nic do stracenia. Tym bardziej że głównodowodzący armii zasugerował mu, tonem nieznoszącym sprzeciwu, zmianę zawodu. W ten sposób perspektywa rozpoczęcia czwartej z kolei kadencji prezydenckiej odeszła na zawsze. Ustępując, pozostawia po sobie chaos, – w tym ponad 30 zabitych, setki rannych i wielki zamęt polityczny.
Choć ta historia przypomina scenariusz filmu akcji, wydarzyła się naprawdę. Po próbie sfałszowanych wyborów i masowych protestach z udziałem znacznej części społeczeństwa, Evo Morales, socjalistyczny prezydent Boliwii, 10 listopada podał się do dymisji, a dwa dni później odleciał do Meksyku. Jego miejsce tymczasowo zajmuje przedstawicielka opozycji Jeanine Áñez, która ma zagwarantować przeprowadzenie nowych wyborów – i zapewnia, że zamachu stanu nie było. Choć opinie na ten temat są skrajnie odmienne.
Tego było za wiele
Do zwrotnego punktu w historii Boliwii doszło 20 października, w dniu wyborów prezydenckich.
Evo Morales, panujący nieustannie od 13 lat przewodniczący partii Movimiento al Socialismo (MAS), był pewny łatwej wygranej. Tymczasem o godzinie 20.20, po podliczeniu 83 proc. głosów, wszystko wskazywało, że konieczna będzie druga tura wyborów. Różnica między Moralesem (45,28 proc. głosów poparcia) a jego głównym przeciwnikiem Carlosem Mesą (z wynikiem 38,16 proc.) nie przekroczyła niezbędnych dziesięciu punktów procentowych, aby już na tym etapie ogłosić ostateczną wygraną Moralesa.
Tego nie spodziewał się nikt. Boliwijczycy, przyzwyczajeni do leniwego constans w wynikach wyborów prezydenckich (w kraju od 37 lat nie było drugiej tury wyborów), przecierali oczy ze zdumienia. Jak jednak miało się okazać chwilę później, nieoczekiwane wyniki były tylko cichą zapowiedzią prawdziwej rewolucji.
O północy zawieszono liczenie głosów, a kraj wstrzymał oddech. Każdy wiedział, że Morales łatwo władzy nie odda. Po 23 godzinach wznowiono liczenie głosów i już było wiadomo, że oficjalne wyniki będą takie, jakie miały być. Evo znów został jedynie słusznym prezydentem kraju. Tym razem różnica między nim a rywalem wyraźnie wskazywała na wymagane przez konstytucję 10 procent.
Początkowy chaos szybko ustąpił miejsca złości. Carlos Mesa wezwał Organizację Państw Amerykańskich (OPA) do natychmiastowej interwencji, prosząc o wszczęcie postępowania mającego na celu wyjaśnienie tej niespodziewanej przerwy w liczeniu głosów. OPA zażądała od Tribunal Supremo Electoral [odpowiednik Państwowej Komisji Wyborczej – red.] bezzwłocznych wyjaśnień. W odpowiedzi Antonio Costas, wiceprzewodniczący TSE, podał się do dymisji.

Chaos w kraju narastał z każdym dniem – zwłaszcza po tym, jak OPA wydała raport, w którym poinformowała o dużych nadużyciach podczas głosowania. Analiza przeprowadzona przez OPA wykazała, że w komputerowy system liczenia głosów ingerowały osoby trzecie, a różnica procentowa wyniku Moralesa sprzed oraz po zatrzymaniu liczenia głosów drastycznie nagina prawa matematyki. Tego było już za wiele.
Bratobójcza walka
– Czułem strach. Wszyscy się baliśmy – opowiada w rozmowie z „Tygodnikiem” José Manuel Ormachea, boliwijski politolog i aktywista społeczny. – Jeszcze kilka lat temu na protestach zbierało się może trzydzieści osób. Teraz są nas tysiące.
Oglądam jego zdjęcia, które nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości, że Boliwia jest dla niego najważniejsza. Na każdej fotografii widać flagę: w tle, w ręce lub przewiązaną przez ramiona. José oddycha Boliwią. Na nagraniu wideo z protestów widać, jak stoi na wiadukcie nad tłumem manifestujących i intonuje hymn. Ludzie zaczynają śpiewać.
Momentami demonstracje wydawały się przechodzić bez większych perturbacji – tak jak na tym wideo. Ale miesiąc protestów wystarczył, aby manifestacje stały się częścią przestrzeni miejskiej stołecznego La Paz i na ulicach zaczął dominować chaos. Doszło do wielu wyjątkowo brutalnych starć między zwolennikami dwóch przeciwnych obozów politycznych.
Ucieczka Moralesa nie zakończyła starć ulicznych. Opozycjoniści chcą nowych wyborów. Zwolennicy Evo – głównie społeczność indiańska, która była beneficjentem socjalizującego rządu MAS – chce jego powrotu do kraju. Domagają się, aby Morales dokończył swoją kadencję, której termin powinien minąć dopiero w styczniu przyszłego roku.
Obrońcy Moralesa wychodzą na ulicę z butelkami z benzyną i inną własnoręcznie zrobioną bronią. Napadają na dzielnice będące bastionami opozycji. Policja odpowiada gazem łzawiącym i aresztuje – głównie oponentów rządu tymczasowego. Od początku protestów zginęło już prawie 30 osób, jest wielu rannych. Brutalność i zmęczenie walką, po każdej stronie barykady, tylko zaostrzają agresję. Policja nie ustępuje, a zwolennicy Moralesa twierdzą, że jeżeli tak ma wyglądać nowa demokracja, to wolą żyć bez niej.
Prezydent-bumerang
Gdyby Evo Morales siedział teraz spokojnie w swoim domu, rozmyślając nad tym, jak rozwiązać niefortunną próbę sfałszowania wyborów, protesty pewnie nie nabrałyby aż takiego rozmachu. Tymczasem Morales i jego zwolennicy twierdzą, że opuścił on kraj pod presją wojska – czyli że doszło do zamachu stanu. Opozycja z kolei twierdzi, że wyjazd był najlepszą decyzją, jaką Morales mógł podjąć, i że żadnego zamachu nie było.
Nie tylko Boliwia, ale wszyscy zainteresowani sprawami boliwijskimi podzielili się na tych, którzy są pewni, że to był zamach – lub przeciwnie. Z jednej strony nagranie, na którym grupa wojskowych rozkazuje Moralesowi, by zrezygnował z władzy, do złudzenia przypomina stare i dobrze znane latynoskie pucze. Z drugiej strony, zabrakło bombardowania pałacu prezydenckiego (przypadek chilijski), a sam prezydent nie został nawet poddany torturom (jak dyktator Noriega, którego amerykańskie wojsko torturowało piosenką „All I Want Is You” grupy U2 przez cztery dni, aż do skutku, czyli kapitulacji).
Według opozycji obecna – dobiegająca końca – kadencja prezydencka Moralesa w ogóle nie powinna mieć miejsca. Podczas swojej drugiej kadencji zaczął szukać sposobu na przedłużenie władzy. Konstytucja dopuszczała tylko jedną reelekcję. Morales ominął ten zapis, twierdząc, że ówcześnie obowiązująca konstytucja weszła w życie w 2009 r., czyli trzy lata po tym, jak został prezydentem. Wywnioskował stąd, że jego pierwsza kadencja się nie liczyła.

Ta logika jest abstrakcyjna, co nie zmienia faktu, że z „wyzerowaną” pierwszą kadencją wystartował do wyborów po raz trzeci, a zarazem drugi, i utrzymał władzę.
W tym roku do czwartej już kampanii wyborczej został dopuszczony przez Trybunał Konstytucyjny, a ściślej rzecz biorąc: przez kolegów, którzy ten Trybunał tworzą. Powolny mu Trybunał unieważnił referendum narodowe z 2016 r., w którym 51,3 proc. obywateli nie wyraziło zgody na zmianę limitu liczby kadencji. Co więcej, sędziowie stwierdzili, że niedopuszczenie Moralesa do kampanii byłoby zamachem na prawa człowieka, a w szczególności na prawa Moralesa.
Również teraz Morales nie daje za wygraną. Z meksykańskiego azylu obwieszcza, że niebawem wróci. To tylko powiększa motywację opozycji, aby nowe wybory zorganizować szybko. Wyjątkowo szybko i wyjątkowo bez byłego prezydenta.
Ego Evo
Na pytanie dziennikarzy, co by zmienił, gdyby miał taką możliwość, odpowiada, że nic. Chciał jak najlepiej dla ludzi pracy, a przede wszystkim dla swoich, czyli Indian, którzy w Boliwii stanowią 62 proc. społeczeństwa. Swego czasu nazywano go nawet „królem koki”, bo wspomagał producentów tej rośliny, znanej – także – z dobroczynnych właściwości leczniczych. Na fakt, że rolnicy z liści koki robili białą kokę i wzbogacali się na nielegalnym handlu, przymykał oczy.
To nie wszystko. Za jego kadencji PKB Boliwii wzrósł trzykrotnie, ubóstwo zmalało z 38,8 proc. w 2006 do 15,2 proc. w roku 2017, a średnia długość życia wzrosła o ponad pięć lat.
Swego czasu Morales był lubiany nie tylko za talent do interesów. Ten niski, krępy człowiek o szczególnej urodzie zrewolucjonizował nawet świat mody. W końcu to on wprowadził indiańskie kobiety Aymara do przestrzeni publicznej, a noszone przez nie spódnice, polleras, zagościły na paryskich wybiegach. Pytanie, ile było w tym szczęścia, a ile autentycznej bystrości umysłu tego przywódcy. Faktem jest, że sława Moralesa fortunnie zbiegła się w czasie z bardzo dobrą koniunkturą cen gazu, a Boliwia posiada drugą co do wielkości największą jego rezerwę na kontynencie.
Jednak równie szybko jak ceny gazu na światowym rynku spadło poparcie dla Moralesa – zwłaszcza po tym, kiedy w 2017 r. zdecydował wybudować autostradę w samym sercu parku narodowego Tipnis. Protestujących przegonił gazem łzawiącym.
W ciągu ostatnich lat prawa obywateli kurczyły się wprost proporcjonalnie do zasięgu władzy Moralesa. W pewnym momencie jego kwieciste przemowy o świetlanej przeszłości rozbiegły się z rzeczywistością, a wypowiedzi o kurzych hormonach powodujących u mężczyzn homoseksualizm przestały śmieszyć nawet najbardziej sarkastycznych opozycjonistów.
Po 13 latach absolutnych rządów Moralesa nikomu już nie jest do śmiechu. ©