Elżbiety Dziębowskiej patriotyzm nieplanowany

Marzyła, że będzie nauczycielką na Polesiu. Pytana o heroiczne decyzje, prycha ironicznie: - Nie lubię się poświęcać. Raz mi się to zdarzyło, gdy zamiast na randkę poszłam pocieszać przyjaciółkę. A patriotyzm? Elżbieta Dziębowska, pseudonim Dewajtis, zaciąga się kolejnym papierosem: - To postawa wynikająca z więzi z bliskimi i miejscami. Nie widziałam, by ktoś ginął ze słowami: Za Ciebie, Polsko!, tylko co najwyżej: O mamo!.

25.07.2004

Czyta się kilka minut

Jurgów koło granicy polsko-słowackiej. Dobrze utrzymany chodnik, zadbane podwórka, pelargonie w oknach. Dom Elżbiety Dziębowskiej wyróżnia się. Żeby tam dotrzeć, trzeba zejść z głównej drogi. Na wzniesieniu stoi szary budynek, kiedyś poczta (w czasie wojny właściciele, Poźniakowie, ukrywali tutaj Żydów). Od 1976 r. mieszka w nim, jak mówią miejscowi, “pani profesor", dla kolegów z “Parasola" nadal “Dewajtis".

Drobna, bezszelestnie stąpa po drewnianych podłogach. Pokazuje ogromną bibliotekę. Pod nogami plączą się psy: Rudi i Dona, na biurku zawalonym papierami drzemie kot. Za oknami dzika zieleń, porzeczki i maliny. Pani o białych włosach na pazia rozkłada fotografie: - To moje zdjęcia z roku 1943, 1944 i 1947. Na którym wyglądam najstarzej?

Tylko na jednym młoda dziewczyna się uśmiecha - ostatnim, powojennym. Na tym zrobionym zaraz po Powstaniu Warszawskim twarz ma spopielałą, jakby zamarłą. Żadnych falbanek, jak na innych zdjęciach, męska koszula, surowe spojrzenie. Jakby nic nie czuła.

Ale są i późniejsze, z “Dewajtis" roześmianą, modnie ostrzyżoną, z kieliszkiem szampana.

Ze stosu Elżbieta Dziębowska wybiera zdjęcie o postrzępionych brzegach: dziewczynka ubrana na biało, w płaszczyku i czapeczce, idzie ulicą za rękę z mężczyzną w wojskowym płaszczu. - Brześć nad Bugiem, jedyne ocalałe zdjęcie ojca - mówi.

Ojciec

- Był największym autorytetem. Wzorem. On mnie ukształtował, opowiadał o historii Polski, zabrał na Wawel - wspomina. Choć z chłopskiej rodziny, został oficerem. Ochotnik w Legionach, skończył podchorążówkę. Głęboko religijny. Służył w 82. Pułku Piechoty Strzelców Syberyjskich w Brześciu.

Z dzieciństwa na Polesiu Elżbieta Dziębowska pamięta piękną przyrodę, dystans między Polakami a Poleszukami, wojskowe akademie i parady.

W marcu 1939 r. pułk przeniesiono w okolice Wielunia. 10-letnia Ela zapamiętała ojca na koniu z szablą. Dumnego, że dzieci i żona nie płakały jak inni.

Prawdziwe rozstanie nastąpiło w sierpniu 1939 r. koło Olkusza. Ojciec przyjechał na jeden dzień. - Może miał przeczucie śmierci? - zastanawia się “Dewajtis". - Gdy odjeżdżał, wyskoczył jeszcze z wagonu, przytulił mnie i szepnął: “Pamiętaj, opiekuj się mamą i Juleńką". Poszłam do lasu, położyłam się na trawie i płakałam.

Ojciec zginął 12 września koło Żyrardowa. Jego żołnierze, okopani w piachu, nie mieli szans w starciu z Niemcami.

W 1941 r. matka dostała list z oflagu: oficer z pułku ojca informował o jego śmierci. Nie powiedziała o tym córce. “Dewajtis" sama znalazła list. Ale jeszcze w latach 50. łudziła się, że ojciec żyje: - Strasznie go kochałam, stąd zrodziła się nienawiść do Niemców, którzy mi go zabrali.

Wojna

Wojna zastała je koło Olkusza, gdzie z mamą i siostrą spędzały lato.

1 września spała na facjatce, gdy zbudził ją warkot. Samolot przeleciał nisko, seria uderzyła w pobliską stację kolejową. Zamiast biało-czerwonej szachownicy zobaczyła czarny krzyż. “Niemcy! Wojna! Teraz to będzie ciekawie!" - krzyczeli kuzyni, 12- i 15-letni.

- Ojciec przykazał nam w razie wojny jechać do Brześcia, bo tam była twierdza - wspomina Elżbieta. - Bóg nas jednak uchronił i nie dojechałyśmy.

Bombardowanie zaczęło się już na dworcu w Kielcach. Polscy żołnierze rozpaczliwie strzelali do samolotów z karabinów. Nalot zniszczył tory, a mężczyzna obok został ranny w brzuch: - To najgorsze przeżycie we wrześniu. Wszyscy uciekali do bram, a ja w histerii krzyczałam, że nie wolno go zostawić. Mama ciągnęła mnie siłą.

Najgorsze dopiero przyszło: okupacja, bieda, lęk. Dobytek w Brześciu przepadł. Matka została na kieleckiej ulicy z 10-letnią Elą, półtoraroczną Julią i dwoma walizkami letnich sukienek.

Po miesiącu dotarły na wieś pod Częstochową, do babci. Po pierwszej ciężkiej zimie przedostały się do Warszawy, do rodziny mamy.

- Z dnia na dzień stałyśmy się nędzarkami - mówi.

Warszawa

- Urodziłam się w Warszawie. To moja młodość, pierwsza miłość, studia na uniwersytecie - wspomina. Zapalając papierosa, dodaje: - Okupacyjna Warszawa była miejscem strasznym, obcym.

Egzekucje, łapanki, brak żywności, patrole, szczekaczki sprawiały, że chciała działać.

Ale by dostać się do konspiracyjnego harcerstwa, potrzebowała pisemnej zgody matki, która nie chciała pozwolić. “Nie podpiszę na ciebie wyroku" - ucięła prośby.

Po dwóch dniach uległa. Pod warunkiem, że będzie wiedzieć, dokąd córka wychodzi.

Do słynnego “Parasola" - batalionu AK do walki z gestapo - trafiła w chwili jego powstania, w sierpniu 1943 r. - Nie wiedziałam nawet, że to AK, tylko że idę do prawdziwego wojska - wspomina 75-letnia pani, wtedy 14-latka z warkoczami do pasa.

Pamięta słoneczny dzień, kiedy na przechodnim podwórku z Nowego Światu drużynowa “Jenny" (Irena Molento) zapytała ją, czy chce walczyć z Niemcami. Odpowiedziała: “Jeszcze jak!". Od razu zaczęła inaczej patrzeć na niemieckie patrole. - Myślałam: “Teraz będziemy równi sobie, też będę miała broń". Wybrała pseudonim od dębu na Żmudzi z powieści Rodziewiczówny, symbolu siły: “Dewajtis".

Obok radości, że będzie walczyć, boleśnie przeżyła rozstanie z harcerstwem. Musiała oddać krzyż, dopiero co otrzymany podczas składania harcerskiego przyrzeczenia. - Harcerstwo żeńskie miało inną koncepcję: miało być służbą pomocniczą w walce, do której przygotowywało się harcerstwo męskie. Obawiano się, że kontakt z chłopcami może wpłynąć na nas demoralizująco. Pytano mnie: “Inne idą do wojska dla chłopaków, ale ty?".

Razem z nią do “Parasola" przeszła “Jenny" i dwie inne harcerki: “Kama" (Maria Stypułkowska-Chojecka) i “Maja" (Maria Chuchla).

Na trzynaście akcji, które oddział przeprowadził przed Powstaniem, “Dewajtis" brała udział w siedmiu, w tym w zamachach na Kutscherę w Warszawie i Koppego w Krakowie. Była łączniczką, a przed akcjami pełniła też funkcje wywiadowcze. Niepozorna, chuda dziewczynka nie rzucała się w oczy. Kiedyś udało się jej wyjść z łapanki poza kordon żandarmerii, zostawiając na chodniku teczkę z bronią. Do ostatniej chwili wahała się, czy ją porzucić.

- Najważniejszy był rozkaz: donieść na miejsce zbiórki. A zostawić broń, to straszny dyshonor dla żołnierza. Dopiero potem uświadomiłam sobie, jak głupie było takie myślenie i co groziło mi w razie wpadki - tłumaczy.

Sierpień '44

Powstanie, na które czekała niecierpliwie jak wszyscy w konspiracji, było dla niej końcem okupacji. Przecież obserwowała wycofujące się niemieckie wojska na Moście Poniatowskiego: liczyła ciężarówki układając kamyki, jeden kamyk to 10 ciężarówek. Przez kilka godzin rzekomego opalania się nad Wisłą zebrało się sporo kamyków.

Zwycięstwo wydawało się bliskie. “Alejami z paradą / będziem szli defiladą" - gorzko przypomina słowa “Marszu »Parasola«".

31 lipca pożegnała się z mamą. Jak sądziła, na niedługo.

1 sierpnia część żołnierzy “Parasola" zebrała się na Waliców. Wszyscy, z wyjątkiem przedwojennego oficera, bez broni. - Zakładano, że broń zdobędziemy. Niemcy się wycofywali i sytuacja wyglądała obiecująco. Cieszyliśmy się - mówi.

Euforia panowała przez pierwszy tydzień sierpnia. Oddziały maszerowały w zdobycznych panterkach ze śpiewem, wszyscy się meldowali, trzaskając obcasami.

Pierwsze dni były dla niej spokojne. Czekając na rozkaz, gadało się o konspiracji, bo teraz już było można. Nikt nie myślał, że Powstanie może się nie udać.

Trafiła do zespołu łączniczek przy sztabie “Radosława" - dowódcy Kedywu, elitarnych oddziałów szturmowych AK. Tam słyszała wiele “dorosłych" rozmów. Pamięta, jak pewien major, komentując coraz trudniejszą sytuację, powiedział, że będą się wycofywać do końca albo zginą do ostatniego. A na pytanie, co będzie z nimi po wejściu Rosjan, odpowiedział: “Albo nas zamkną, albo się nie damy zamknąć".

Wtedy zachwiał się jej szacunek dla dorosłych: poraził ją bezsens tego zdania. Bo zginąć znaczyło przecież już nic nie zrobić, niczego nie dokonać.

Strach

- Długo nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Kiedyś biegałam z rozkazami przez Plac Krasińskich i w końcu koledzy zwrócili mi uwagę, czemu się nie pochylam, skoro brama jest pod ostrzałem niemieckiego snajpera. A myślałam, że to muchy latają. Nawet świstu kuli trzeba się nauczyć... - śmieje się.

Pierwszy raz poczuła gorącą falę lęku, gdy szła z meldunkiem ze sztabu “Radosława" do kwatery “Parasola" na Placu Krasińskich: - Zapadł zmrok, noc sierpniowa, gwiaździsta, ale na terenie byłego getta było ciemno. Ruiny getta otaczał mur, w którym wybito dziury do przechodzenia. Teren przerażający: usypisko gruzów zarośnięte chwastami. Trafiłam do muru, ale nie mogłam znaleźć dziury. Od strony Dworca Gdańskiego byli Niemcy. Pamiętam uczucie bezradności i lęku. Półtorej godziny miotałam się w samotności. Wpadłam na pomysł, że pójdę dziesięć kroków w jedną stronę, dwadzieścia w drugą, trzydzieści z powrotem itd., obmacując mur. Wreszcie wyszłam w okolicy Kaczej, daleko od naszej dziury. Nikomu się nie przyznałam, jak się bałam.

Z każdym dniem walk, rannymi, coraz większym fetorem w mieście i gasnącą nadzieją zmieniał się charakter lęku: - Zaczął być przeżyciem głęboko cielesnym. Co wieczór myślałam o tych rannych, poszarpanych, a ja wciąż jestem cała, od włosów do palca u nogi. Była to moja dziękczynna modlitwa.

Nie umrzeć nago

W połowie sierpnia “Dewajtis" dostała dwudniowy urlop. Z koleżankami była zakwaterowana na Długiej 26.

Wspomina: - Ostrzał niemiecki zaczynał się zawsze o 6 rano, jak w zegarku. Zniszczył dom obok, nasz mógł być następny. Trzeba było się spieszyć, byłam gotowa do wyjścia, ale koleżanki jeszcze krzątały się, szkoda im było zostawić jedzenie. Nagle błysk. Pamiętam myśli: “No to nas trzepnęli, ale ja stoję we framudze, framugi zawsze zostają". Takie dziecinne myślenie, bo jak się wali, to się wali. W pokoju zrobiło się szaro, zapaliłam zapałkę i zobaczyłam na koszuli krew. Nawet nie poczułam, że odłamek albo szkło zraniło mnie milimetr od tętnicy szyjnej. Byłam oszołomiona, wydawało mi się, że skoro mogę iść, to nic się nie stało.

I dalej: - Kiedy zrobiono mi opatrunek, poszłam do “Kamy", prowadzącej punkt sanitarny na rogu Freta i Mostowej. Tam w podziemiach były łaźnie miejskie. “Kama" w pierwszej chwili nie poznała mnie, byłam umazana krwią i pyłem. Przyniosła czyste ubranie i zaprowadziła do wanny. Ale za nic nie chciałam się wykąpać. “Kama" po wojnie powiedziała mi, że wzięła to za objaw szoku. A ja uparłam się: miałam przeczucie, że pocisk znów uderzy (tak się stało) i zginę w wannie. Wyobraziłam sobie, jak wyciągają moje nagie ciało, a przecież żołnierzowi nie wypada ginąć nago.

Rodzina

Gdy wybuchło Powstanie, matka i siostra “Dewajtis" zostały w domu na Woli. Tę dzielnicę Niemcy zaatakowali jako pierwszą. Po wyparciu powstańców systematycznie mordowali: w ciągu kilku dni zginęło od 35 do 50 tys. mieszkańców Woli, głównie kobiet, dzieci, starszych mężczyzn. Zwłoki Niemcy palili na stosach.

Do pozostałych dzielnic uciekinierzy z Woli przynosili makabryczne opowieści. - Myślałam o nich nocami, wyobrażałam sobie, że jeśli żyją, to mają nad sobą to samo niebo, ten sam księżyc, gwiazdy - wyznaje.

Dopiero po Powstaniu dowiedziała się, co stało się z resztą jej rodziny.

Ciocia, u której mieszkały przed Powstaniem, straciła czterech synów, rozstrzelanych już 2 sierpnia przy Puławskiej. Jej mąż i zięć też zostali rozstrzelani, na Woli. Niepełnosprawny brat spłonął żywcem na jej oczach w oknie podpalonego przez Niemców domu. Ciocia z ciężarną córką i 6-letnią Julią, siostrą “Dewajtis", wraz z innymi kobietami i dziećmi odbyła morderczy marsz do obozu w Pruszkowie, skąd Niemcy wysyłali część wypędzonych z Warszawy do kacetów bądź pracy przymusowej. Zabrały tylko poduszkę i trochę jedzenia. Juleńka opowiadała potem Elżbiecie, że z tych dni zapamiętała tylko, jak niosła kilo cukru, które w końcu zmęczona położyła przy drodze, choć tak bardzo chciała pomóc cioci.

Natomiast mamę “Dewajtis" Powstanie zastało w centrum. Schroniła się w domu przy placu Trzech Krzyży. We wrześniu zbombardowany budynek zawalił się, ale mama, choć ranna, ocalała: nie zdążyła uciec do piwnic, które zasypało.

O tym wszystkim “Dewajtis" nie wiedziała. Pisała za to pamiętnik, dla mamy.

Śmierć

“Dewajtis": - Podczas Powstania codziennie ginęli ludzie z najbliższego otoczenia - przyjaciółki, koleżanki szkolne, żołnierze. Wtedy odbierałam to jako zwykłe fakty, jakby ubywali z listy obecności. Dziś oni, jutro może ja? Nie przeżywałam ich utraty. Nie docierało do mnie, że przestali istnieć.

Chyba dopiero dwa miesiące po Powstaniu pomyślała, że koniecznie musi o czymś opowiedzieć “Mai". I uprzytomniła sobie, że “Maja" nie żyje. - Wtedy rozpłakałam się nad jej śmiercią - opowiada.

Zamyśla się, zapala kolejnego papierosa: - Wcześniej płakałam tylko raz, kiedy zginęła Halina Piasecka, łączniczka. Starsza ode mnie, zostawiła na Mokotowie swoje dzieci z babcią. Wyczuwałam jej niepokój o nie i czułam się z nią związana, bo ja zamartwiałam się o mamę i siostrę.

Halina zginęła niosąc meldunek na terenie getta. “Dewajtis": - Dopiero wieczorem, gdy zelżał niemiecki ostrzał, udało się przynieść ciało. Zobaczyłam ją w bramie. Miała twarz Madonny i długie jasne włosy. Płakałam. Wydawało mi się, jakbym zobaczyła mamę.

Dzień najszczęśliwszy

Walki jeszcze trwały, gdy w połowie września razem z ludnością cywilną “Dewajtis" opuściła Warszawę. Było tak: zachorowała na czerwonkę i pozwolono jej mieszkać u cioci na Górnośląskiej. Tam zaskoczyło ją wejście Niemców. Biało-czerwoną opaskę i pamiętnik schowała pod tapczanem. Spłonęły.

Trafiła do Grodziska. Stamtąd ruszyła na poszukiwania matki i siostry. Koło Ożarowa mieszkała jedna z ciotek; “Dewajtis" myślała, że może ona coś wie.

Idąc, pytała ludzi. Zwracała szczególną uwagę na szkoły i plebanie, pełne osieroconych i zgubionych dzieci - tam mogła być jej siostrzyczka.

Dotarła do Piastowa. Na ławce zobaczyła ciocię z Woli i jej córkę, trzymającą dziecko. W pierwszej chwili rodzina jej nie poznała. Najważniejsze jednak, że Juleńka okazała się cała i zdrowa. - Miałam dla kogo żyć - mówi.

Mama odnalazła się w listopadzie. Wyznała, że długo nie szukała córek z lęku, że dowie się o ich śmierci.

“Dewajtis": - Kiedyś pewien Hindus zapytał, jaki był najszczęśliwszy dzień mojego życia. Odparłam natychmiast, że ten, gdy odnalazłam mamę i Julę. Powiedział, że jestem pierwszą osobą, która odpowiedziała na to pytanie bez namysłu.

Muzyka

Lata powojenne były trudne. Żyły w biedzie. Po maturze “Dewajtis" nie myślała nawet o studiach. Musiała pracować, a poza tym w Szczecinie - gdzie wówczas mieszkała - nie było uczelni o profilu humanistycznym. Działała w harcerstwie, uczyła się gry na fortepianie w szkole muzycznej. - Żeby poważnie zająć się grą, było za późno. Ale nauczycielka powiedziała mi o muzykologii w Warszawie. To mi odpowiadało. Mogłam zajmować się historią muzyki, a więc człowiekiem i jego dziełem - mówi.

I tak, trzy lata po maturze, życie Elżbiety Dziębowskiej zmieniło się radykalnie: wróciła do Warszawy, na studia. Pojawili się nowi ludzie, nowe wyzwania.

Dziś, na emeryturze, rytm jej życia nadal określa praca. Jeszcze w latach 70. rozpoczęła prace nad wielką Encyklopedią Muzyczną Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Planowano trzy tomy, tymczasem w maju tego roku wyszedł tom ósmy, a do ukończenia dzieła pozostały dwa. Nad encyklopedią pracuje 150 osób: autorów, redaktorów, recenzentów. Raz w miesiącu pani Elżbieta jedzie z Jurgowa do Krakowa z kolejną partią materiałów. - Encyklopedia to moja przygoda życiowa. Zrezygnowałam nawet z habilitacji, tak mnie to pochłonęło - wyznaje.

Kraków

- Dziwne, jak ważne wydarzenia w moim życiu pokrywały się z historycznymi - Elżbieta Dziębowska zamyśla się. - Kiedy do Krakowa jechała ciężarówka z moimi meblami, w odwrotnym kierunku, na Gdańsk, sunęły wozy z żołnierzami. To był grudzień 1970.

Do Krakowa przeniosła się na katedrę muzykologii, której groziła likwidacja. Choć to najstarsza placówka muzykologiczna w Polsce (z 1911 r.), nie miała wówczas samodzielnego pracownika naukowego (dziś jest siedmiu, w tym dwie doktorantki “Dewajtis"), biblioteka była w stanie rozkładu, a studenci siedzieli w paltach, bo nie działało ogrzewanie. Ogromne pole do działania pociągało ją.

Znała wszystkich studentów, a oni mieli do niej zaufanie. - Pani profesor zawsze wiedziała, kiedy studentka rodzi, a której trzeba pomóc w przygotowaniu do egzaminów - opowiada Wiesława Berny-Negrey.

Ona i jej mąż Maciej to pierwszy rocznik krakowskich studentów Elżbiety Dziębowskiej. Pracują w Akademii Muzycznej, urodziły im się dzieci. Ale co roku przyjeżdżają do Jurgowa.

Sny

Do tematu Powstania “Dewajtis" wróciła dopiero w październiku 1956 r., gdy wraz z trójką przyjaciół z “Parasola" zaczęła pracować nad kroniką oddziału. Przez rok zbierali materiały, opóźniła swoje magisterium, jednak książki wydać się nie udało.

Czasem wojna śniła się jej po nocach. - Nawet na filmy wojenne wtedy nie chodziłam. Nie mogłam - mówi.

Kiedy pracowała w Instytucie Sztuki PAN na Długiej, codziennie przechodziła przez podwórko domu, gdzie została ranna: - Nie było dnia, żebym idąc tamtędy nie widziała znów tego błysku. Nikomu w pracy nie mówiłam o tej migawce z przeszłości. Nie mogłam.

Dziś wojna już jej się nie śni.

"Ekran"

W 1957 r. grupa studentów UW utworzyła pismo “Ekran" o tematyce filmowej. Bez cenzury udało się wydać siedem numerów. Choć Elżbieta Dziębowska studia już skończyła i pracowała na dwóch etatach (w PAN i na Uniwersytecie), została zastępcą naczelnego, a następnie naczelną. - Warunki były pionierskie - wspomina. - Jedno biurko w pokoju ZMP, a przy trzech pozostałych pracowało mnóstwo innych osób. W rzeczywistości redakcja mieściła się więc w kawiarni, gdzie mieliśmy zarezerwowany stolik od 10 do 18.

“Ekran" szybko wyrobił sobie pozycję. Nie mógł jednak istnieć samodzielnie, więc “protekcją" objęło go... Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Postawiono jeden warunek: w każdym numerze miały być dwie strony w pozytywnym tonie o filmach radzieckich. - Odpowiedzieliśmy, że dobrze, ale tylko o dobrych filmach - śmieje się “Dewajtis".

Te wspomnienia sprawiają jej przyjemność. Na wszystkich fotografiach z tamtego okresu uśmiecha się. Ciągle młoda, pewna siebie, radosna.

Patriotyzm

- Moje życie kształtowali ludzie, wśród których działałam: “Parasol", ale też “Ekran", Instytut Sztuki PAN, Instytut Muzykologii UW, Katedra Muzykologii UJ, zespół redakcyjny Encyklopedii Muzycznej. To ludzie, z którymi łączyła mnie przyjaźń i cel - wspomina.

- Niczego w życiu nie żałuję. Nie było łatwo, ale wolę trudniejsze drogi. Są ciekawsze - mówi, zaciągając się dziesiątym już papierosem. - Ale nie tak wyobrażałam sobie swoje życie. Na konspiracyjnym opłatku w 1943 r. żartobliwie życzono mi kariery Maty Hari, a ja marzyłam, że będę nauczycielką na Polesiu.

Pytana o heroiczne decyzje, podejmowane w czasie wojny, prycha ironicznie: - To żadne poświęcenie czy wyrzeczenie. Nie lubię się poświęcać. Tylko raz mi się to zdarzyło: zamiast na randkę, poszłam pocieszać przyjaciółkę.

A patriotyzm? - Patriotyzm uważam za postawę emocjonalną, uwarunkowaną własnym życiem, wynikającą z więzi z bliskimi ludźmi i miejscami. Nie widziałam, żeby ktoś ginął ze słowami: “Za Ciebie, Polsko!", tylko co najwyżej: “O mamo!".

- Robiłam to, co uważałam za słuszne. To wszystko.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2004