Elementarz

Nie ma powodów - zdaje się mówić autor - by obawiać się obcości języka, którym przemawia dzieło, bo zawsze stoi za nim prywatne doświadczenie twórcy, doświadczenie zachwytu albo niepokoju. Podobne do mojego obrazu.

29.09.2009

Czyta się kilka minut

Jakakolwiek recenzja tej książki, ba, jakiekolwiek jej omówienie - zakrawałyby na grzech pychy. Nie dlatego, że autorem jest wiedeńczyk, angielski lord, a zarazem komandor Orderu Imperium Brytyjskiego. Nie dlatego, że chodzi o dzieło od pół wieku funkcjonujące przynajmniej w 20 językach. Nie dlatego nawet, że "O sztuce" Ernsta H. Gombricha przeczytał zapewne każdy historyk sztuki. Wielkość tej książki w równym stopniu wynika z prostoty, co totalności.

Pierwsza z tych cech pozwala czytelnikowi oswoić dzieje architektury, malarstwa i rzeźby, wyzwolić go od lęku przed erudycją muzeów. Że to problem realny, przekonują zajęcia z historii sztuki, które prowadzę ze studentami reżyserii krakowskiej Szkoły Teatralnej. Ci wrażliwi i wykształceni ludzie nie mają kłopotów z pokłóceniem się o "Wyzwolenie" Wyspiańskiego albo o "Sercątko" Herty Müller. Mówiąc o literaturze, nie boją się języka. A jednocześnie przed krucyfiksem Wita Stwosza w krakowskim kościele Mariackim stają cisi i bezradni (co nie znaczy: obojętni). Co przeszkadza im w ekspresji? Lęk, czy prywatny gust odpowiada kanonowi? A może chodzi o historyczny dystans? Albo o miejsce, dziś bogate w konteksty nie tylko religijne, ale również polityczne i komercyjne? Opór zadziwia tym bardziej, że - wydawałoby się - sztuki plastyczne przemawiają w sposób bardziej bezpośredni niż słowo pisane.

Gombrich znalazł klucz do wszystkich tych niepewności, pisząc już w pierwszym zdaniu: "Nie ma w istocie czegoś takiego jak Sztuka. Są tylko artyści". Innymi słowy - nie ma powodów, by obawiać się obcości języka, którym przemawia dzieło, bo zawsze stoi za nim prywatne doświadczenie twórcy, doświadczenie zachwytu albo niepokoju. Podobne do mojego - tu i teraz.

To podobieństwo odnosi się nawet do czasów najdawniejszych, kiedy obraz-odwzorowanie nie był wyłącznie przedmiotem estetycznej czy intelektualnej kontemplacji, ale zawierał w sobie moc kosmiczną, której człowiek bezwzględnie podlegał. "Przypuśćmy, że bierzemy zdjęcie naszego ulubionego sportowca z dzisiejszej gazety. Czy sprawi nam przyjemność wydłubywanie mu igłą oczu? Czy będzie nam to równie obojętne jak wykłuwanie dziury w jakimkolwiek innym miejscu gazety? Nie sądzę". Takich porównań znaleźć można w tej książce wiele.

Następnie oferuje Gombrich elementarz (jakże przyjazny!) początkującego odbiorcy dzieła sztuki: ten nie musi już wypierać się swojego przywiązania do realizmu - jeśli zacznie się zastanawiać, kiedy i dlaczego przedstawienie przestaje być realistyczne; nie musi się kryć z upodobaniem do twarzy pięknych i młodych - o ile poszuka sensu szczerych i brutalnych portretów starości i choroby; nie ma powodu, by się wstydził, że najbliższe są mu gusta jego własnej epoki - jeśli włoży odrobinę wysiłku, by zrozumieć kanony wcześniejsze; nie musi się bać artystycznego skandalu - o ile zda sobie sprawę, że od zawsze porusza on dzieje sztuki.

Ważne, że narracja tej książki prowadzona jest nie tylko słowem, ale - przede wszystkim - obrazem. Gombrich twórczo zestawia obrazy w pary: portret syna Rubensa i portret matki Dürera (Czytelniku, czy naprawdę potrafisz stwierdzić, który jest piękniejszy?); dwie prace Picassa - wycyzelowana "Kwoka z kurczętami", ilustrująca "Historię naturalną" Buffona, i karykaturalny "Kogucik" (widzisz, Czytelniku, artysta potrafi ten sam temat potraktować na skrajnie różne sposoby), dwa obrazy Caravaggia przedstawiające św. Mateusza spisującego Ewangelię (który podoba ci się bardziej, Czytelniku, ten, w którym artysta podjął ryzyko wyjścia poza życzenia zleceniodawców, czy ten, w którym się im podporządkował?). W tej książce obrazy naprawdę wymuszają na odbiorcy podjęcie rozmowy. Jej autor, nie rezygnując bynajmniej z pierwszoosobowej narracji, która jest rodzajem świadectwa, przyjmuje jednocześnie skromną rolę moderatora spotkania.

Na czym polega natomiast totalność pracy Gombricha? Jej siłą jest metafora, która każdą epokę w dziejach sztuki potrafi określić lapidarnym, ale otwierającym określeniem. Bo czymże innym, jak nie "wielkim przebudzeniem", jest sztuka grecka czasów Peryklesa - do dzisiaj wyznaczająca kanon fizycznej urody człowieka? O czymże innym, jak nie o tym, że sztuka chrześcijańska znalazła się "na rozstaju dróg", mówi iluminacja z początku X w., przedstawiająca człowieka zamalowującego wizerunek Chrystusa? Czy w myśleniu o artystach-wirtuozach drugiej połowy XVI wieku - takich jak Benvenuto Cellini z jego słynną solniczką z wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum - najlepszym określeniem nie okaże się, paradoksalnie, "kryzys sztuki"? I tak aż do rozdziału "Niekończąca się opowieść", odnoszącego się do czasów współczesnych autorowi (który swoją książkę kończył kilkakrotnie, obserwując, co zdarzyło się pomiędzy kolejnymi jej wydaniami, między 1966 a 1989 rokiem).

To prawda, natychmiast zauważył, że na skutek kultu szybkiej zmiany krytycy stracili odwagę krytykowania, a zajęli się prowadzeniem czegoś w rodzaju artystycznej kroniki towarzyskiej. Że uwolnienie artysty od samokontroli, które ostatecznie dokonało się w czasach Freuda, miało skutki nie tylko pozytywne. Że moda zniewala...

Mimo to, proroctwa "końca sztuki" są Gombrichowi obce. O jej dziejach mówi jako o niekończącym się łańcuchu zazębiających się elementów, w którym od prawieków obowiązują te same prawa. Każde zjawisko artystyczne wynika z poprzedniego lub jeszcze dawniejszego - nieważne: jako jego dopełnienie, kontynuacja czy bunt. Nie ma pojedynczych objawień, grzmotów, ruptur. Nie ma przypadków. Okoliczności wynikające z historii są jedynie formą, w której te niezmienne reguły się realizują. Jeden tylko przykład przywołany przez autora: jeźdźcy Marino Mariniego, brązowe rzeźby - wspomnienie włoskich chłopów, którzy w czasie wojny konno uciekali ze swoich wiosek przed nalotami. Przerażeni ludzie i zwierzęta to jakby antyteza triumfalnych posągów konnych...

Gombrich uspokaja: "Ostatnio jedna z gazet kazała swoim czytelnikom zwrócić uwagę na którąś z najnowszych wystaw indywidualnych, jeśli nie chcą »odpaść z wyścigu sztuki«. Taki wyścig nie istnieje, ale gdyby nawet istniał, powinniśmy przypomnieć sobie bajkę o żółwiu i zającu". W tej paraboli kryje się najbardziej optymistyczne przesłanie Gombricha: pomału, zdaje się mówić, wszystko jest w porządku, trzeba tylko spokojnie czekać, aż okaże się, co z tego całego zamieszania pozostanie na zawsze.

Ernst H. Gombrich, O sztuce

przekład zbiorowy, wyd. II, Poznań 2009,

Dom Wydawniczy Rebis.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 40/2009