Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jakakolwiek recenzja tej książki, ba, jakiekolwiek jej omówienie - zakrawałyby na grzech pychy. Nie dlatego, że autorem jest wiedeńczyk, angielski lord, a zarazem komandor Orderu Imperium Brytyjskiego. Nie dlatego, że chodzi o dzieło od pół wieku funkcjonujące przynajmniej w 20 językach. Nie dlatego nawet, że "O sztuce" Ernsta H. Gombricha przeczytał zapewne każdy historyk sztuki. Wielkość tej książki w równym stopniu wynika z prostoty, co totalności.
Pierwsza z tych cech pozwala czytelnikowi oswoić dzieje architektury, malarstwa i rzeźby, wyzwolić go od lęku przed erudycją muzeów. Że to problem realny, przekonują zajęcia z historii sztuki, które prowadzę ze studentami reżyserii krakowskiej Szkoły Teatralnej. Ci wrażliwi i wykształceni ludzie nie mają kłopotów z pokłóceniem się o "Wyzwolenie" Wyspiańskiego albo o "Sercątko" Herty Müller. Mówiąc o literaturze, nie boją się języka. A jednocześnie przed krucyfiksem Wita Stwosza w krakowskim kościele Mariackim stają cisi i bezradni (co nie znaczy: obojętni). Co przeszkadza im w ekspresji? Lęk, czy prywatny gust odpowiada kanonowi? A może chodzi o historyczny dystans? Albo o miejsce, dziś bogate w konteksty nie tylko religijne, ale również polityczne i komercyjne? Opór zadziwia tym bardziej, że - wydawałoby się - sztuki plastyczne przemawiają w sposób bardziej bezpośredni niż słowo pisane.
Gombrich znalazł klucz do wszystkich tych niepewności, pisząc już w pierwszym zdaniu: "Nie ma w istocie czegoś takiego jak Sztuka. Są tylko artyści". Innymi słowy - nie ma powodów, by obawiać się obcości języka, którym przemawia dzieło, bo zawsze stoi za nim prywatne doświadczenie twórcy, doświadczenie zachwytu albo niepokoju. Podobne do mojego - tu i teraz.
To podobieństwo odnosi się nawet do czasów najdawniejszych, kiedy obraz-odwzorowanie nie był wyłącznie przedmiotem estetycznej czy intelektualnej kontemplacji, ale zawierał w sobie moc kosmiczną, której człowiek bezwzględnie podlegał. "Przypuśćmy, że bierzemy zdjęcie naszego ulubionego sportowca z dzisiejszej gazety. Czy sprawi nam przyjemność wydłubywanie mu igłą oczu? Czy będzie nam to równie obojętne jak wykłuwanie dziury w jakimkolwiek innym miejscu gazety? Nie sądzę". Takich porównań znaleźć można w tej książce wiele.
Następnie oferuje Gombrich elementarz (jakże przyjazny!) początkującego odbiorcy dzieła sztuki: ten nie musi już wypierać się swojego przywiązania do realizmu - jeśli zacznie się zastanawiać, kiedy i dlaczego przedstawienie przestaje być realistyczne; nie musi się kryć z upodobaniem do twarzy pięknych i młodych - o ile poszuka sensu szczerych i brutalnych portretów starości i choroby; nie ma powodu, by się wstydził, że najbliższe są mu gusta jego własnej epoki - jeśli włoży odrobinę wysiłku, by zrozumieć kanony wcześniejsze; nie musi się bać artystycznego skandalu - o ile zda sobie sprawę, że od zawsze porusza on dzieje sztuki.
Ważne, że narracja tej książki prowadzona jest nie tylko słowem, ale - przede wszystkim - obrazem. Gombrich twórczo zestawia obrazy w pary: portret syna Rubensa i portret matki Dürera (Czytelniku, czy naprawdę potrafisz stwierdzić, który jest piękniejszy?); dwie prace Picassa - wycyzelowana "Kwoka z kurczętami", ilustrująca "Historię naturalną" Buffona, i karykaturalny "Kogucik" (widzisz, Czytelniku, artysta potrafi ten sam temat potraktować na skrajnie różne sposoby), dwa obrazy Caravaggia przedstawiające św. Mateusza spisującego Ewangelię (który podoba ci się bardziej, Czytelniku, ten, w którym artysta podjął ryzyko wyjścia poza życzenia zleceniodawców, czy ten, w którym się im podporządkował?). W tej książce obrazy naprawdę wymuszają na odbiorcy podjęcie rozmowy. Jej autor, nie rezygnując bynajmniej z pierwszoosobowej narracji, która jest rodzajem świadectwa, przyjmuje jednocześnie skromną rolę moderatora spotkania.
Na czym polega natomiast totalność pracy Gombricha? Jej siłą jest metafora, która każdą epokę w dziejach sztuki potrafi określić lapidarnym, ale otwierającym określeniem. Bo czymże innym, jak nie "wielkim przebudzeniem", jest sztuka grecka czasów Peryklesa - do dzisiaj wyznaczająca kanon fizycznej urody człowieka? O czymże innym, jak nie o tym, że sztuka chrześcijańska znalazła się "na rozstaju dróg", mówi iluminacja z początku X w., przedstawiająca człowieka zamalowującego wizerunek Chrystusa? Czy w myśleniu o artystach-wirtuozach drugiej połowy XVI wieku - takich jak Benvenuto Cellini z jego słynną solniczką z wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum - najlepszym określeniem nie okaże się, paradoksalnie, "kryzys sztuki"? I tak aż do rozdziału "Niekończąca się opowieść", odnoszącego się do czasów współczesnych autorowi (który swoją książkę kończył kilkakrotnie, obserwując, co zdarzyło się pomiędzy kolejnymi jej wydaniami, między 1966 a 1989 rokiem).
To prawda, natychmiast zauważył, że na skutek kultu szybkiej zmiany krytycy stracili odwagę krytykowania, a zajęli się prowadzeniem czegoś w rodzaju artystycznej kroniki towarzyskiej. Że uwolnienie artysty od samokontroli, które ostatecznie dokonało się w czasach Freuda, miało skutki nie tylko pozytywne. Że moda zniewala...
Mimo to, proroctwa "końca sztuki" są Gombrichowi obce. O jej dziejach mówi jako o niekończącym się łańcuchu zazębiających się elementów, w którym od prawieków obowiązują te same prawa. Każde zjawisko artystyczne wynika z poprzedniego lub jeszcze dawniejszego - nieważne: jako jego dopełnienie, kontynuacja czy bunt. Nie ma pojedynczych objawień, grzmotów, ruptur. Nie ma przypadków. Okoliczności wynikające z historii są jedynie formą, w której te niezmienne reguły się realizują. Jeden tylko przykład przywołany przez autora: jeźdźcy Marino Mariniego, brązowe rzeźby - wspomnienie włoskich chłopów, którzy w czasie wojny konno uciekali ze swoich wiosek przed nalotami. Przerażeni ludzie i zwierzęta to jakby antyteza triumfalnych posągów konnych...
Gombrich uspokaja: "Ostatnio jedna z gazet kazała swoim czytelnikom zwrócić uwagę na którąś z najnowszych wystaw indywidualnych, jeśli nie chcą »odpaść z wyścigu sztuki«. Taki wyścig nie istnieje, ale gdyby nawet istniał, powinniśmy przypomnieć sobie bajkę o żółwiu i zającu". W tej paraboli kryje się najbardziej optymistyczne przesłanie Gombricha: pomału, zdaje się mówić, wszystko jest w porządku, trzeba tylko spokojnie czekać, aż okaże się, co z tego całego zamieszania pozostanie na zawsze.
Ernst H. Gombrich, O sztuce
przekład zbiorowy, wyd. II, Poznań 2009,
Dom Wydawniczy Rebis.