Eksperyment u stóp Hindukuszu

Afgański eksperyment z demokracją - lub, przynajmniej na razie, z budową lepszej, bardziej sprawiedliwej i stabilnej formy rządów - wchodzi w decydującą fazę. Rozdarci między strachem a nadzieją Afgańczycy skarżą się, że Zachód coraz bardziej o nich zapomina, a ich kraj znalazł się w cieniu wojny w Iraku.

---ramka 339527|prawo|1---Afgańczycy - niezależnie od tego, z jakich plemion się wywodzą - mówią, że kochają wolność i w jej imię potrafią znieść niedole losu. Próby ograniczenia ich wolności prowadziły zawsze do wieloletnich wojen: kiedyś z Brytyjczykami, niedawno z Sowietami, wreszcie z talibami. Teraz kraj stoi przed swoją historyczną szansą: zbudowania nowej państwowości, do tego - takie są deklarowane cele prezydenta Hamida Karzaja - państwowości lepiej czy gorzej, ale jednak demokratycznej. Czy potrafi ją wykorzystać?

W styczniu Afganistan przyjął nową konstytucję, ustanawiającą republikę islamską. Zgodnie z jej założeniami, nowy rząd będzie się składać z powszechnie wybranego prezydenta, dwóch jego zastępców, Zgromadzenia Narodowego (Loja Dżirga) i jego dwóch izb, skupiających starszyznę i zwykłych posłów. Powstanie też Sąd Najwyższy.

Termin wyborów prezydenckich przekładano już dwukrotnie. Ostateczną datę wyznaczono na 9 października; faworytem jest Karzaj.

Nadzieje i strach

Ghulam Hussain mieszka w Kabulu od 30 lat. Zna tu każdy zakątek. Z rozrzewnieniem wspomina czasy, gdy można było normalnie żyć.

Z wykształcenia muzyk, Ghulam gra na klasycznym instrumencie afgańskim o dźwięcznej nazwie dambura (wyglądem przypomina wąską mandolinę). Mieszka w dzielnicy Kharabat. Niegdyś mieszkali tam głównie muzycy. Teraz jest zrujnowana, ale Ghulam mimo częstego braku wody i prądu twierdzi, że można tu mieszkać. Inaczej jego żona Amina: nie wie, jak przetrwają zimę, która tym roku ma być ciężka. Ghulam przerywa, powtarza, że po wyborach wiele rzeczy zmieni się na lepsze, zwłaszcza tu, w Kabulu. Przecież widać już pierwsze zmiany po tym, jak trzy lata temu, jesienią 2001 r. talibowie uciekli ze stolicy...

Kiedyś talibowie zabronili gry na instrumentach. Ghulamowi zabrali damburę, a że nie chciał podporządkować się ich drakońskim nakazom, obcięli mu publicznie ucho. Mówi, że i tak miał dużo szczęścia, bo mógł stracić życie, a kto wtedy utrzymałby czteroosobową rodzinę? Wtedy udało mu się znaleźć pracę przy wycince drzew - zimą mieli drewno na opał. Jak więc mógłby opuścić swoją dzielnicę po tym, co tu przeżył?

Gdy tylko nastały nowe czasy, Ghulam wyciągnął ukryte instrumenty. W 2002 r. był jednym z muzyków, którzy dali koncert na żywo, transmitowany przez jedną z zachodnich stacji TV. Nie zapomni tego dnia: znowu mógł być sobą. Od tej pory daje regularne koncerty ze swym zespołem.

Ghulam nie chce mówić o polityce. Jest nieufny, nawet wobec obcokrajowca. Ale w wyborach będzie głosować, oczywiście na Hamida Karzaja, bo przynajmniej do niego ma zaufanie. Nawet więcej: jest gotów mu bezgranicznie wierzyć, bo Karzaj jest człowiekiem “z zewnątrz", bez skorumpowanych powiązań.

Ale czy prezydent poradzi sobie z buntowniczą afgańską prowincją? Z prowincjonalnymi watażkami, utrzymującymi nadal prywatne milicje? Karzaj poradził sobie w okręgu kabulskim, więc Ghulam wierzy, że da sobie radę także w odległych zakątkach kraju.

Zdaniem Ghulama to sprawa rządu, że zgadza się na stacjonowanie wojsk amerykańskich w bazie Baghram 40 km pod Kabulem. Ale po tych wszystkich więziennych skandalach powinni mniej afiszować się na ulicach, bo to potęguje niechęć do nich. Ghulam jest Pasztunem, dla niego gościna, której należy udzielać przyjezdnym, jest sprawą nadrzędną. Dlatego milknie i wydaje się kończyć zdanie już w myślach. Proponuje odwiedzenie nowo powstałych księgarń w centrum miasta, podobno można tam dostać “przedtalibańskie" książki. Żegnamy się; riksza zawozi mnie pod wskazany adres.

Właścicielem jednego ze sklepików jest Safdar Tawakuli. Początkowo nie jest zbyt rozmowny. Oferuje książki po astronomicznych sumach, biorąc mnie za Amerykanina. Za talibów pracował w sklepie sprzedającym książki religijne; teraz, we własnej księgarni, woli trzymać się na dystans od literatury religijnej. Stara się iść z duchem czasu: właśnie kupił telefon komórkowy, wprowadza do sprzedaży filmy DVD. Narzeka na brak turystów - to oni mogą sobie teraz pozwolić na kupno książek.

Ale Safdar wie, że turyści długo tu jeszcze nie przyjadą, skoro ciągle jest niebezpiecznie. Dobrze, że przynajmniej w Kabulu mają siedziby wszystkie organizacje pomagające w odbudowie kraju; to także klienci.

Safdar głosować nie pójdzie. Nie orientuje się nawet, że o fotel prezydencki ubiega się aż 18 kandydatów. Boi się. Tu zbyt szybko wszystko może się znów zmienić. Przecież talibowie ciągle gdzieś tu są, zgolili brody, udają teraz polityków. Safdar jest przekonany, że zrobią wszystko, by odzyskać utraconą władzę.

Prowincja konopiami stojąca

Okolice Mazar-e-Szarif, północna prowincja Afganistanu. Krajobraz jest tu surowy, ale gdzieniegdzie pojawiają się poletka nawadniane wodą z zanieczyszczonej granicznej rzeki Amu. Prowincja stanowi niewyobrażalną mieszankę etniczną: mieszkają tu Tadżycy, Uzbecy, Hazarowie i Pasztuni.

Rodzina Tadż Mohammada ma uzbecko--tadżycko-pasztuńskie korzenie. W domu posługują się dwoma językami - pasztuńskim i dari. Ostatnio ich status bardzo się polepszył: nie muszą już mieszkać w uzbeckiej jurcie ze skóry i drewna, bo wybudowali dom z materiałów przemyconych z Uzbekistanu. Teraz mogą myśleć o wydaniu za mąż czterech córek.

Mohammadowie są gościnni i otwarci. Tadż nie ukrywa źródła swojej zamożności: od kiedy zdecydował się na uprawę konopi indyjskich (wykorzystywanych do produkcji opium), mógł spłacić wszystkie długi i wykupić się od lokalnego właściciela ziemskiego. Dziś mógłby spokojnie patrzyć w przyszłość, gdyby nie plany rządu Karzaja. Prezydent, naciskany także przez rządy zachodnie, zamierza walczyć z uprawami konopi i przekonywać mieszkańców najbiedniejszych regionów do zaprzestania produkcji opium.

Afganistan jest dziś jego największym producentem na świecie. Narkotyki przynoszą znaczne dochody. Około 90 proc. ich produkcji trafia na rynki europejskie. Rząd Karzaja jest w sytuacji bez wyjścia: zewnętrzne naciski nakazują karać plantatorów, ale lokalne władze ociągają się z niszczeniem plantacji, bo rząd centralny nie ma do zaoferowania nic w zamian. A brak alternatywy dla opium może doprowadzić do ostrych konfliktów w najuboższych regionach Afganistanu.

Także Tadż Mohammad łatwo się nie podda. Przecież nie wróci na służbę do znienawidzonego lokalnego watażki! Jeśli nowa policja zacznie niszczyć uprawy, będą się bronić. Mają broń, jak prawie każdy tutaj, więc nie oddadzą łatwo jedynego źródła dochodu. Tym bardziej, że na terenach przygranicznych popyt na konopie nie ustaje. Szmuglowane są do Uzbekistanu i stamtąd dalej, do Europy. W okolicy powstaje coraz więcej takich sezonowych pól uprawnych. A gdy hodowców będzie więcej, będą mogli zjednoczyć siły.

O prezydenckich wyborach Tadż owszem, słyszał, i nawet zarejestrował siebie i dorosłych synów w komisji wyborczej. Ale do Kabulu daleko, tutaj wielka polityka nie dociera. Liczą się tylko lokalni przedstawiciele, którzy mają odpowiednie powiązania i będą mogli coś później zdziałać. Tadż i jego cała rodzina poprą kandydata z regionu, który kiedyś był tu gubernatorem, a obecnie jest liderem lokalnej partii tadżyckiej mniejszości narodowej.

Talibowie schodzą z gór

Południe Afganistanu, strefa przygraniczna z Pakistanem. Dżalalabad, o który 15 lat temu, wiosną 1989 r., afgańscy mudżahedini stoczyli krwawą bitwę ze wspieranymi przez ZSRR wojskami promoskiewskiego reżimu, jest dziś spokojnym miastem. Nie widać tu nawet szczególnych oznak długotrwałych walk, jakie wojska rządowe i wspierające je oddziały międzynarodowe (głównie amerykańskie) toczyły z ukrywającymi się w pobliskich górach niedobitkami talibów.

Tutaj okolica żyje dzięki nielegalnej wymianie handlowej z pakistańską prowincją Swat. Przemyca się wszystko, co tylko da się sprzedać z zyskiem. Pasztuńska hierarchia rodzinna - plemiona pasztuńskie stanowią tu większość - wyznacza miejsce każdemu. Obcy są niemile widziani, bo zawsze po ich przyjściu równowaga ulegała zaburzeniu.

W lokalnej pijalni herbaty z trudem znajduję rozmówców chętnych do opowieści o ukrywających się talibach. Czasem napadają na wioski oddalone od większych skupisk ludzkich. Zabierają wszystko i znikają. Strach towarzyszy więc stale mieszkańcom okolic Dżalalabadu, a lokalna policja jest bezsilna. Bez pomocy z Kabulu nigdy nie opanują sytuacji. Władze nie kwapią się jednak do tego. Ponoć obiecane z Zachodu pieniądze i pomoc techniczna nie dotarły, bo dla krajów, które dwa lata temu na międzynarodowej konferencji w Bonn oferowały pomoc w odbudowie Afganistanu, ważniejsza jest teraz wojna w Iraku.

Czyżby więc historia miała się powtórzyć? Czy zostawili ich samych sobie? Tymczasem talibowie twierdzą, że wkrótce znów będą stanowić władzę. Bywa, że schodzą z gór i palą wioskę, która ośmielała się założyć komisję wyborczą i rejestrować uprawnionych do głosowania. Są coraz zuchwalsi. Z tego również powodu na miesiąc przed wyborami - wyznaczonymi na początek października - zarejestrowano tylko pięć milionów czyli połowę uprawnionych do głosowania.

Czy więc coś się zmieni po tych wyborach? Afgańska ulica - ta kabulska i ta prowincjonalna - jest podzielona. Swoje wpływy mają tu nadal przywódcy plemienni, klanowi, regionalni, dziś przeistaczający się stopniowo w polityków, pragnących uszczknąć choć trochę władzy.

Powrót z wygnania

Ahmed Shabnam spędził wiele lat na emigracji: w Pakistanie zdobył wykształcenie i pracował w szkole. Gdy opuszczał Afganistan, miał 14 lat. Jego ojciec, profesor sztuki na Uniwersytecie Kabulskim, został wówczas oskarżony o propagowanie nauki niezgodnej z islamem. Pozwolono mu jednak opuścić kraj.

Teraz Shabnamowie, ojciec i syn, postanowili wrócić, by odbudowywać ojczyznę. Gdy znaleźli się znowu w Kabulu, w ukochanym mieście otoczonym surowymi pasmami Hindukuszu bez najmniejszego śladu zieleni, ojciec liczył na katedrę na uniwersytecie i, przynajmniej na początku, na pomoc rządową. Nikt ich nie powitał, nikt nie interesował się ich losem.

Znaleźli się w obozie przejściowym dla powracających - na obrzeżach stolicy, w warunkach urągających ludzkiej godności. Tam czekali na przyznanie rządowego mieszkania. Termin odsuwał się w coraz dalszą przyszłość. W obozie mówiono o pieniądzach z Zachodu, które giną w kieszeniach skorumpowanych urzędników.

Ojciec Ahmeda do dziś nie odzyskał katedry, a jego podręcznik sztuki nowożytnej nie zyskał uznania. Były momenty, kiedy chcieli wracać do Pakistanu. Ale droga powrotna była zamknięta. Gdyby nie rodzeństwo Ahmeda, które otrzymało azyl w USA i pomaga krewnym, nie przeżyliby tu nawet miesiąca.

Dzięki finansowemu wsparciu rodziny otworzyli sklepik w pobliżu Centrum Kultury Afgańskiej. Sprzedają reprodukcje obrazów artystów tworzących na wygnaniu. Ahmed prowadzi też bar z afgańskim kebabem.

Dla nich wybory są jedyną nadzieją na lepsze życie. Liczą, że po nich nastąpią szybsze zmiany. Że tysiące wracających, którzy gnieżdżą się w lepiankach na stokach otaczających Kabul gór (do tej pory wróciło ok. dwóch milionów z ponad czterech, które opuściły kraj na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat), nie będą żałować swej decyzji i dostaną szansę na swój wkład w odbudowę.

***

W zeszłym tygodniu Ghulam Hussain chciał się zarejestrować na liście uprawnionych do głosowania. Gdy wchodził do dawnego budynku kabulskiej szkoły, gdzie mieści się punkt rejestracyjny, ktoś go zaczepił i zagroził spaleniem domu, jeśli się zarejestruje i pójdzie na wybory.

Ghulam nie zawrócił. Wierzy, że jego krajowi potrzeba radykalnych zmian.

Nie jest pewien, czy ta demokracja, o której mówi Karzaj, jest dobrą drogą. Ale innej nie ma.

---ramka 339526|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2004