Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trzeba wybierać. Jak na prawdziwej muzycznej uczcie. Czy posmakować dziwacznego duetu CocoRosie na Scenie Namiotowej, czy nasycić się reggae w wykonaniu Gentelmana na dedykowanej artystom z rozmaitych zakątków świata i odmiennych muzycznych biegunów Scenie World? Czy delektować się znaną chociażby z soundtracku do filmu "Mała Miss" grupą Devotchka, czy też spieszyć pod główną scenę na The Raconteurs?
Trzeba się zdać na intuicję. Ta nie zawiodła w przypadku tych ostatnich. Drugi wielki projekt muzyczny Jacka White’a (lidera The White Stripes), który nawiązuje do korzeni rocka z późnych lat 60., nie żywi się jedynie modną retronostalgią, lecz raczy słuchaczy pyszną mieszanką klasycznych gitarowych riffów i nowoczesnego surowego brzmienia. Gdy się patrzy na długie włosy muzyków, okulary i marynarkę basisty, kamizelkę White’a, pokazywanych w dodatku w czerni i bieli na wiszących z boku sceny telebimach, ma się wrażenie podróży w czasie do początków hardrocka, dajmy na to: do pierwszych występów grupy Cream. The Raconteurs rozgrzali skostniałą wyjątkowym chłodem piątkowego wieczoru kilkudziesięciotysięczną publikę rytmicznym "Steady As She Goes". W "Blue Veins", demonstrując instrumentalny kunszt ze szczyptą gitarowej improwizacji, udowodnili, że etykieta następców The Rolling Stones nie jest przesadą. Skończyli z kolei iście zeppelinowskim "Broken Boy Soldiers". "The boy never gets older" - śpiewał White, a tym niestarzejącym się chłopcem na scenie w Gdyni był rock’n’roll.
Poprzedzający ich występ Brytyjczycy z Editors całkiem słusznie poczuli się jak support lepszych kolegów i już w połowie koncertu żebrali o aplauz, powołując się na nazwę amerykańskiego zespołu. Znacznie oryginalniej wypadli bardziej doświadczeni następcy Joy Division, Interpol, zaczynając znakomicie majestatycznym, zadumanym "Pioneer to the Falls", a kończąc dynamicznym "Heinrich Maneuver" z tej samej, ostatniej płyty "Our Love To Admire". Nowojorscy rockmani, w przeciwieństwie do większości tegorocznych openerowych gwiazd, wystąpili w Polsce po raz pierwszy. Podobnie jak Sex Pistols.
Występ legendy był chyba najbardziej oczekiwanym wydarzeniem festiwalu. Mówiło się o odgrzewaniu kotletów, odcinaniu kuponów od biletów sprzed 30 lat, ale kto zdecydował się ocenić formę i intencje punkowych staruszków, wyszedł spod dużego namiotu, gdzie zagrali, mile zaskoczony. Johnny Rotten i spółka dali z siebie więcej, niż można się było spodziewać. Jak na pionierów punkrocka byli zaskakująco trzeźwi, kipieli energią. Ponadpięćdziesięcioletni Rotten prowokował publiczność, przeklinał i robił miny jak smarkacz, nomen omen, ciągle obscenicznie smarkając i tłumacząc się grypą, naśmiewał się z występujących na Open’erze raperów (na głównej scenie koncertował w tym samym czasie Jay-Z), wygłaszał krótkie przemowy o tym, że wszyscy politycy są naszymi wrogami, czyli robił wszystko, co statecznym mężczyznom pod krawatem w rodzaju członków Interpolu nie przystoi, a czego od guru ruchu kulturowej kontestacji wręcz się oczekuje. Ale co ważne, występ nie był tylko punkowym performance`em, zespół poradził sobie całkiem nieźle na gruncie muzycznym, dwukrotnie wychodząc na bisy, m.in. z "Anarchy In The UK". Nieźle nie znaczy perfekcyjnie, jednak czy naprawdę ktoś od Sex Pistols oczekiwał wirtuozerii? Muzycy z właściwą sobie bezpośredniością nie kryją, że ich powrót na scenę ma głównie finansowy podtekst. Różnie można to komentować, lecz powiem szczerze: usłyszeć "God Save The Queen" na żywo i hasło "No future" wykrzykiwane na festiwalu przyszłości - to bezcenne.
Świetny koncert zagrał również Gentelman, dowodząc, że pozostaje nadal królem reggae - chociaż nie oryginalnym jamajskim (ten był w końcu jeden!), ale elekcyjnym, z wyboru fanów, niemieckim. Artysta pobił nieoficjalny rekord Open’era w wymawianiu słowa "Polska" (bynajmniej nie "Babilon"), dając tym wyraz wielkiej sympatii do naszego kraju, a na koniec wywołał konsternację wśród ochroniarzy, schodząc ze sceny do publiczności.
Kończące pierwsze dwa dni festiwalu koncerty Róisín Murphy i Erykah Badu pozwoliły widzom trochę ochłonąć. Choć może aż za bardzo, albowiem repertuar obu wokalistek zdecydowanie lepiej sprawdza się w ciaśniejszej przestrzeni niż na tak ogromnym polu jak teren lotniska w gdyńskich Babich Dołach. Obydwie zachwycały jednak kunsztem scenicznym i dbałością o styl. Murphy przebierała się podczas koncertu kilkakrotnie, zmieniając nakrycia głowy na coraz bardziej nietuzinkowe. Z kolei Alison Goldfrapp - w różowej tunice, boso, pośród ubranych na biało członków zespołu przygrywających m.in. na harfie - wyglądała jak leśna boginka w otoczeniu świty. Jej koncert był mieszanką onirycznych klimatów z ostatniej płyty "Seventh Tree" i ostrzejszych (niekiedy, jak "Train", bardzo frywolnych) starszych utworów.
Prawdziwie niezapomniany show dali jednak dopiero na zakończenie festiwalu Massive Attack i The Chemical Brothers. Ci pierwsi poza zestawem znanych wszystkim utworów, takich jak "Teardrops" czy "Angel", zaserwowali próbkę swoich nowych kompozycji. Robert Del Naja miał na ramieniu opaskę Solidarności, a w tle na specjalnym ekranie przesuwały się polityczne slogany po polsku oraz słowa znanych dysydentów, m.in. Nelsona Mandeli i Aung San Suu Kyi. Na żadnym koncercie tegorocznego Open’era nie było takich tłumów. Aby opisać ten koncert, musiałbym nadużyć określeń na "m" w rodzaju "mistyczny", "monumentalny", "megagwiazda". Wystarczą jednak dwa słowa. Magia i mrok.
Chemiczni Bracia kazali czekać na siebie aż pół godziny, czym tylko podgrzali atmosferę, zwłaszcza że z głośników popłynął w tym czasie standard ich muzycznych patronów, "Autobahn" Kraftwerku. Gdy schowali się już za ścianą gigantycznych konsoli ustawionych na scenie, a ziemia zadrżała od potężnego bitu "Galvanize", zaczął się show rodem z przyszłości. W zachmurzone niebo wystrzelały tysiące laserów, stroboskopowe światła rozświetlały noc, a wizualizacje, które to zabierały w wirtualną podróż po wnętrzu gotyckiej katedry, to znów atakowały twarzą przerażającego klauna, budziły pomruk zachwytu. Do tego wszystkiego panowie Rowlands i Simons miksowali swoją muzykę przez półtorej godziny niemalże bez przerwy. Gdy cichły ostatnie trzaski i zgrzyty "Block Rockin’ Beats", niebo nad Gdynią pojaśniało.
Po zeszłorocznej edycji festiwal znalazł się w trudnym punkcie. Poprzeczka została zawieszona tak wysoko, że ciężko było oczekiwać kolejnego znaczącego postępu w rozwoju.
Mimo to po raz kolejny organizatorom udało się sprostać zadaniu i zrealizować swoją wizję. Kolejnym krokiem w przyszłość będzie już zapewne dopiero rzucenie rękawicy największemu środkowoeuropejskiemu festiwalowi - Sziget. Lekki niedosyt pozostawiają jeszcze festiwalowe nowinki, chociażby Scena World.
W zeszłym roku na organizowanym na wyspie na Dunaju festiwalu pojawili się tak niezwykli i różnorodni wykonawcy, jak tuarescy bluesmani z Tinariwen, norweska diwa stylu joik Mari Boine oraz rapujący w dialekcie salentyńskim do ciepłego ragga Włosi z Sud Sound System… Wybory gwiazd Sceny World dokonane przez organizującą Open’era ekipę Alter Artu nie były w tym roku jeszcze tak odważne.
Zobacz specjalny serwis Onet.pl poświęcony festiwalowi Open'er 2008...