Dusza w podróży

O. Paweł Kozacki OP: Będąc w drodze, zderzamy się z rzeczywistością. Myśli albo się wyłączają, albo właśnie się włączają i szeregują w odpowiednie ciągi.

15.08.2016

Czyta się kilka minut

O. Paweł Kozacki, prowincjał polskich dominikanów, Warszawa, 12 sierpnia 2016 r. / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”
O. Paweł Kozacki, prowincjał polskich dominikanów, Warszawa, 12 sierpnia 2016 r. / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”

BŁAŻEJ STRZELCZYK: Dlaczego pielgrzymujemy?

O. PAWEŁ KOZACKI OP: Tak zostaliśmy stworzeni. Jesteśmy ludźmi w drodze.

Dokąd?

Wierzę, że do Królestwa Niebieskiego. Historie biblijne – Abraham wychodzący z Ur Chaldejskiego; naród wybrany, który został wyprowadzony z Egiptu i pielgrzymuje po pustyni przez 40 lat; wreszcie Jezus, który ciągle jest w drodze, a w Jerozolimie rozsyła apostołów na krańce świata – są metaforami losu ludzkiego. Są opowieściami o człowieku, który zmierza do Królestwa Bożego. Jesteśmy ludźmi w drodze, którzy tutaj nie mają swojej ojczyzny.

Ciągle nie jesteśmy u siebie?

Oczywiście próbujemy zorganizować sobie życie tu, na ziemi; ale zawsze ze świadomością, że jesteśmy tu na chwilę, na moment.

Jak Ojciec je sobie zorganizował?

Aktualnie bracia mi zorganizowali, wybierając na prowincjała polskich dominikanów. Celę i łóżko mam w klasztorze na ul. Freta w Warszawie, ale jakieś 90 proc. życia spędzam w podróży.

To uciążliwe?

Nie czuję dyskomfortu. Znoszę to spokojnie, pewnie też dlatego, że nie jestem przywiązany do miejsc i rzeczy. Zdarza się, że w ciągu doby jestem w trzech różnych miejscach, a zasypiam w czwartym.

Nie u siebie.

Jak już powiedzieliśmy, ciągle nie jesteśmy u siebie. Podczas podróży śpię tam, gdzie się położę.

To gdzie jest dom?

Jest niematerialny.

Jest ojciec bezdomny?

Domem jest zakon. Ale nie w sensie budynku – klasztoru, tylko więzi z braćmi. Dominikanie wypracowali taki rytm modlitwy i relacji między sobą, że gdziekolwiek się znajduję, czuję, że jestem w domu. Zdarza się nawet, że wchodząc do klasztoru w USA, czuję, że to jest moje miejsce. Oczywiście nie w tym sensie, że ten konkretny budynek jest mój, ale że bracia tworzą przestrzeń, w której odnajduję swoje miejsce. Mam poczucie zamieszkania w przestrzeni duchowej. Nie czuję się wyrzutkiem. Nie czuję się bezdomny. Będąc w drodze, przemieszczając się, czuję w tym zakorzenienie.

Święty Dominik, zanim dobrze powołał wspólnotę braci, od razu wysłał ich na „krańce świata”.

I wszyscy dziwili się temu, przekonani, że taka decyzja zniszczy wspólnotę. Dominik był pewien, że to ziarno zebrane gnije, a rozrzucone przynosi plon. Wysłał więc braci po dwóch, żeby głosili wszędzie, każdemu i na wszystkie sposoby. Robią to do dzisiaj.

A bywa Ojciec gościem?

To się przeplata. Z jednej strony czuję się jak u siebie w różnych miejscach, a z drugiej strony nie wychodzę z roli gościa. Nie mam obowiązków, które spełniają mieszkający w klasztorach bracia.

A tęskni Ojciec?

Za czym?

Za miejscem na przykład.

Nie. Za miejscami nie tęsknię. Raczej za ludźmi, zdarzeniami.

Marek Bieńczyk pisze, że „najbardziej porażające wspomnienia o ludziach, których kochamy, są zawsze nieme. Są gestami bez dźwięku”. „To jej nagłe przechylenie głowy na wasz widok, jakby radość spotkania przesuwała w niej środek ciężkości” – pisze w eseju „Dłonie na wietrze”.

Dlatego trudno tęsknić za miejscami. One są pozbawione tej narracji. Ja natomiast, jeśli tęsknię za drugim człowiekiem, to raczej za rozmową z nim, dowiedzeniem się, co u niego. Tęsknię za współgraniem, które udaje się z niektórymi ludźmi wypracować.

Ks. Grzegorz Strzelczyk mówi, że największa tęsknota jest za samotnością.

O tak. I szalenie trudno ją zaspokoić. Bo o ile technika pozwala na przynajmniej rozmowę telefoniczną z człowiekiem, za którym się tęskni, to już wejście w samotność, bycie z samym sobą, trudniej osiągnąć.

Ale się udaje.

Udaje się, w modlitwie czy w pustelni, podczas wycieczek albo biegania.

W pojedynkę.

Jeśli moja praca polega na tym, że wciąż rozmawiam z ludźmi albo załatwiam przeróżne sprawy, to nie widzę powodu, dla którego miałbym biegać i jeszcze do kogoś mówić. To rzeczywiście jest dla mnie jedna z niewielu przestrzeni, w której mogę pobyć sam ze sobą.

I co się wtedy dzieje?

Myśli albo się wyłączają, albo właśnie się włączają i szeregują w odpowiednie ciągi.

Friedrich Nietzsche w „Ecce homo” pisał: „Nigdy nie wierz żadnej myśli, która ci przychodzi do głowy, gdy siedzisz. Dobre myśli przychodzą z mięśni. Cierpliwość pośladków jest grzechem przeciwko Duchowi Świętemu”. Pomylił się?

Generalizowanie jest nieuprawnione. Istnieją ludzie, którzy siedzą przy biurku i ich myśli bywają olśniewające. Inni z kolei są perypatetykami: myślą, spacerując. A jeszcze inni są homo viator, czyli ciągle w drodze. To sprawa indywidualna.

Ta myśl sprzed biurka albo – parafrazując Franciszka – ta z kanapy może niewiele wiedzieć o rzeczywistości.

To prawda. Będąc w drodze, zderzamy się z rzeczywistością. W tym znaczeniu można powiedzieć, że pewne doświadczenie życiowe łatwiej nabywa się w drodze i ma się lepszy materiał do przemyślenia.

Ojciec biega długie dystanse?

Przygotowuję się właśnie do maratonu.

Do rywalizacji?

Jeśli mierzę czas, to tylko dla weryfikacji kondycji, ale nie ma większego znaczenia, czy wyprzedzi mnie 500 osób, czy do mety dobiegnę ostatni. Ten maraton, do którego się przygotowuję, jest specyficzny, bo zaprosiłem do niego swoich braci. Będę wśród nich chyba najstarszy, więc większość z nich będzie musiała dostosować się do mojego tempa. Chcemy przebiec go razem. Rzadko się zdarzało, żebyśmy z braćmi razem biegali. Znacznie częściej ruszaliśmy na wyprawy. Dlaczego? Takie działania tworzą więzi. Im bardziej zderzamy się z rzeczywistością; zwłaszcza jeśli droga wymaga współpracy i wzajemnej troski o siebie, tym bardziej przekonujemy się, z kim mamy do czynienia.

„Bieganie jest dla mnie przede wszystkim czynnością fizyczną, podczas której doświadczam własnej cielesności. I wtedy raczej się nie modlę. Koncentruję się na samym biegu – moje myśli i emocje odpoczywają” – napisał ojciec w tekście „Siedem podobieństw, jedna różnica”.

Jeśli chce pan zapytać, czy modlę się podczas biegania, to odpowiadam stanowczo, że nie.

Dlaczego?

Powodów jest wiele. Pierwszy to ten, że koncentrując się na samym biegu, rzeczywiście myśli mogą się w jakimś sensie wyłączyć. Po drugie dlatego, że bieg i modlitwa mają inny rytm. Tempo biegu jest szybsze. W modlitwie i bieganiu szalenie ważną rolę odgrywa oddech. Nie udaje mi się więc pogodzić płytszego i szybszego oddechu podczas biegu z wolniejszym i głębszym oddechem podczas modlitwy.

A podczas spaceru?

Już częściej. Nie biegam też ze słuchawkami, ale zdarza mi się, że wychodzę na spacer z telefonem, tak żeby wykonać najpilniejsze rozmowy. To dotyczy też modlitwy. Oczywiście potrafię mówić różaniec siedząc w kaplicy, ale rytm kroków podczas chodzenia sprawia, że łatwo dostosować do niego modlitwę.

Podczas pielgrzymki jest też wiele modlitwy.

Nawet jest pewna dyscyplina modlitwy. W grupach ciszy, w których chodziłem na Jasną – bo trzeba powiedzieć, że uczestnicy dominikańskich pielgrzymek mówią właśnie, że idą na Jasną, a nie np. do Częstochowy – zdarzają się odcinki kompletnego milczenia, podczas których nie ma śpiewów i zabawy. W trakcie pielgrzymki można się nauczyć modlitwy, wejść w ten rytm, który trudno osiągnąć w zwykłym życiu.

Pielgrzymka to sport?

Nie. Nie chodzi o to, żeby koniecznie osiągnąć cel, choć oczywiście on jest w perspektywie. Jednak najważniejsze jest, że człowiek idący na pielgrzymkę wypada z kołowrotu codziennych zdarzeń i rusza do miejsca, do którego nie dotrze w ciągu jednego dnia. To umożliwia przypomnienie sobie faktu, że jest się pielgrzymem życiowym, przechodniem na tej ziemi. Już sam fakt bycia w drodze przypomina o naszej kondycji życiowej.

Jaka jest ta kondycja?

W drogę nie zabiera się tobołów. Człowiek obrasta w różne dobra i to naprawdę nie muszą być wielkie bogactwa. Gromadzimy śmieci: nieprzeczytane gazety, książki, sprzęty itd. A idąc na pielgrzymkę, potrzebujemy bardzo niewiele. Ludzie idący do Częstochowy ze Szczecina orientują się np., że rzeczy potrzebne do życia da się zabrać do jednego plecaka. Potrzebujemy czegoś do jedzenia, spania oraz ochrony przed deszczem i słońcem.

Franciszek w encyklice „Laudato si” napisał: „Wstrzemięźliwość przeżywana świadomie i w wolności wyzwala nas. Nie jest gorszym życiem, nie jest mniejszą intensywnością, ale całkiem odwrotnie. W istocie tymi, którzy się bardziej rozkoszują i lepiej przeżywają każdą chwilę, są ci, którzy nie chcą wybierać tu i tam, nieustannie poszukując tego, czego nie mają, lecz doświadczają, co oznacza docenienie każdej osoby i każdej rzeczy, uczą się nawiązywać kontakt i potrafią się cieszyć z najprostszych rzeczy. (…) Można żyjąc mieć niewiele, a żyć intensywnie”.

Trudno się o tym przekonać, gdy pozostaje się w strefie komfortu.

„Strefa komfortu” to brzmi jak mowa motywacyjna coacha.

Jest w tym trochę racji. Uświadomienie sobie, że otaczamy się rzeczami, które w gruncie rzeczy okazują się mało konieczne do przeżycia, jest w jakimś sensie terapeutyczne. Mówią o tym minimaliści: jeśli posiadasz rzecz, której nie używałeś przez rok, to znaczy, że nie jest ci potrzebna. Możesz ją wyrzucić.

Ojciec ma takie rzeczy?

Gdy mieszkałem w Krakowie, często jeździłem na rolkach. Kiedy zostałem prowincjałem i przeprowadzałem się do Warszawy, łatwiej było włożyć do walizki buty do biegania niż ciężkie rolki. Teraz nie jeżdżę zbyt często, ale liczę, że jak przestanę pełnić moją funkcję, to do jazdy na rolkach wrócę. Dlatego ich nie wyrzucam.

Nie posądzam siebie samego o jakieś szczególne przywiązanie do rzeczy. Widzę to najwyraźniej, gdy przyjeżdżam do Warszawy z jednej podróży i za chwilę ruszam w drugą. Wypakowuję walizkę, wrzucam ubrania do pralki, a do walizki wrzucam inny zestaw i dalej w drogę. Tak naprawdę potrzebuję dwóch kompletów na wymianę i szafa z ubraniami nie pęka w szwach.

Im mniej mamy, tym intensywniej żyjemy?

Nie chciałbym generalizować. Myślę, że np. podczas pielgrzymki raczej doceniamy fakt, że na jej czas posiadamy mało rzeczy. Także w górach łatwo zweryfikować ilość rzeczy, zwłaszcza gdy się pokonuje trasę podczas złej pogody. Jesteśmy przemoknięci, zmęczeni, źli i nagle dochodzimy do schroniska. W środku nie ma luksusów, ale jednak doceniamy choćby to, że jest ciepło i sucho.

W drodze jesteśmy też zależni.

Tak. Intensywność życia na pielgrzymce polega także na tym, że podczas wędrówki podanie komuś kubka z wodą oznacza w gruncie rzeczy coś znacznie więcej niż nawet podanie komuś całej butelki, gdy ona stoi w barku. Z drugiej strony jesteśmy również zależni od tych, których spotykamy. Przyjmą nas pod swój dach albo nie. Podczas drogi orientujemy się, że nie wszystko zależy od nas, że musimy oddać coś z siebie, przekonać się, że nasz los zależy też od innych.

Tak jak uchodźcy.

(milczy)

Mówi się, że to współcześni pielgrzymi, że też są w drodze.

Nie, to jest zupełnie inne doświadczenie. Jedyne, co łączy pielgrzyma z uchodźcą, to fakt, że obaj są w drodze. Ale treść i cel tej drogi są zupełnie inne.

Dlaczego?

Uchodźcy są w diametralnie innej sytuacji. Pielgrzymowanie zakłada cel. Ja, będąc w pielgrzymce, także w tej do Królestwa, wiem, że ta droga mnie dokądś prowadzi. Nawet jeśli cel jest odległy, to jednak realnie istnieje.

Uchodźcy uciekają.

Tak. Oni nie zmierzają do ziemi obiecanej, lecz są wygnani z domów wbrew swojej woli. Czasem się zdaje, że podczas ich ucieczki tą ziemią obiecaną może być bogaty, europejski świat. Ale – jak się okazuje – to często bywa cel złudny.

Uchodźca to ten, którego wygnano z domu. On jest w drodze, ale – po pierwsze – niedobrowolnie, a po drugie – chce wrócić do domu. To pielgrzyma odróżnia od uchodźcy.

Uchodźca to ten, który nie idzie do, tylko ucieka przed.

Tak, a do tego jeszcze ważny fakt, że został do podjęcia tej drogi zmuszony. Dla większości uchodźców jedynym motywem wyjścia jest poczucie krzywdy. Ich droga jest niepewna jutra. Jeśli ja – jako chrześcijanin i dominikanin – mówię o swojej drodze, to mam na myśli zakorzenienie. Przestrzeń duchowa zakonu będzie ze mną, gdziekolwiek bym się znalazł.

Natomiast uchodźcy, którzy opuścili swój dom, prawdopodobnie już do niego nie wrócą. Są w całym tego słowa znaczeniu – bezdomni. Nie wiedzą, gdzie będzie ich dom i ich przestrzeń. Ich sytuacji nie da się nawet porównać do historii Abrahama, który wychodząc ze swego domu, nie ma jasnego celu swojej wędrówki, ale jednak słyszy głos Boga. Abraham nie wiedział, dokąd idzie; szedł w nieznane; ale miał poczucie, że Ktoś go woła, Ktoś go zaprasza. Tymczasem powodami wyjścia uchodźców są siła, przemoc, strach, terror. To zupełnie inne doświadczenie.

To, że podczas pielgrzymki uświadamiamy sobie, że możemy żyć intensywniej, nie mając rzeczy, i że jesteśmy zależni od innych, uwrażliwia nas?

Daje nam do myślenia. Odwraca porządek. W jakimś sensie wytrąca nas to z równowagi. Mam wrażenie, że budzi w pielgrzymach uczucie doceniania tego, co posiadamy, a co w gruncie rzeczy nie jest nasze. Jeśli mówię, że ciągle jesteśmy w drodze, znaczy to, że nic nie mamy na własność. Cel jest w innym miejscu, poza tym, co jest doczesne.

To jest rywalizacja?

Dlaczego?

Święty Paweł mówi o „dobrych zawodach”.

Ale nie chodzi mu o ściganie się ze sobą nawzajem. Raczej o pokonywanie samego siebie i zrozumienie, że jest się zależnym od drugiego człowieka, a rzeczy nie mają takiej wartości, jaką im przypisujemy. Takie myślenie ma siłę, żeby odwrócić nasz stabilny porządek, w którym na co dzień egzystujemy.

SIERPIEŃ – SZCZYT PIELGRZYMEK

Więźniowie, hipisi, młodzież, studenci. Pieszo, na rowerach, motorach – i w ciszy. Jak co roku w sierpniu, do klasztoru paulinów na Jasnej Górze docierają pielgrzymi z całej Polski. Najdłuższa krajowa pielgrzymka, ze Szczecina (620 km), ruszyła jeszcze podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Jak mówi jej dyrektor, ks. Karol Łabęda, wzięło w niej udział ok. pół tysiąca osób. W 25. Pieszej Pielgrzymce Dominikańskiej tradycyjnie dominowali studenci, którzy chętnie wybierali grupy ciszy i pokutne, idąc również boso. To wejście na Jasną Górę boso ma być wyrazem pokory, skromności i oddania Maryi czci. Zdaniem br. Michała, który w tym roku szedł w grupie ciszy, to właśnie cisza jest bardzo potrzebna współczesnemu człowiekowi. – To odpoczynek od zgiełku codzienności, hałasu, pozwala na spotkanie z samym sobą i z Bogiem, pozwala także na spotkanie z drugim człowiekiem, który idzie obok – mówi dominikanin. Oprócz świeckich wiernych w pielgrzymkach biorą udział także biskupi. Podczas drogi jednej z grup z Krakowa rekolekcje o chrzcie poprowadził bp Grzegorz Ryś. Według statystyk klasztoru na Jasnej Górze, w 2015 r. do Częstochowy dotarły w sumie 593 grupy, czyli ponad 25 tys. osób. Szacunki na ten rok mówią o podobnej liczbie. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2016