Drugi pogrzeb idola

Zło przebrane za dobro jawi się jako bardziej demoniczne niż zło samo w sobie. A przypadek Michaela Jacksona odbiera jeszcze coś: frajdę ze słuchania jego starych przebojów.

15.03.2019

Czyta się kilka minut

KADR Z FILMU „LEAVING NEVERLAND” /  / MATERIAŁY PRASOWE
KADR Z FILMU „LEAVING NEVERLAND” / / MATERIAŁY PRASOWE

Pewnego dnia okazało się, że autor naszej kultowej książki z dzieciństwa grubo przesadził w swojej fascynacji nimfetkami z krainy czarów. Potem przyszła wiadomość, że sympatyczny komik telewizyjny to tak naprawdę obleśny wilk w owczej skórze, a guru amerykańskiego kina niezależnego od lat bezkarnie molestuje młode kobiety. Nawet ulubiony niegdyś nowojorski reżyser, słynący z błyskotliwej autoanalizy swoich kompleksów i fobii, nagle przestał być zabawny... W dobie wszechwiedzących mediów kolejni idole spadają nam z piedestałów.

Jak z tym żyć?

To pytanie zadają sobie dzisiaj wielbiciele Michaela Jacksona – na całym świecie i w różnym wieku, bo zdążył zawładnąć wyobraźnią kilku pokoleń. Obejrzawszy wstrząsający dokument „Leaving Neverland”, współprodukowany przez Channel 4 i HBO, chciałoby się, wzorem bohaterów filmu, urządzić rytualne całopalenie pamiątek po nim. Zerwać, choćby tylko w wyobraźni, powieszony ongiś nad łóżkiem plakat. Wyszarpać z magnetofonu kasetowego marki Grundig kręcącą się ciągle taśmę z „Billie Jean”.

Dla tych, którzy dorastali w latach 80., kiedy gwiazda Jacksona świeciła naj­jaśniej, szczególnie z perspektywy przaśnego PRL-u, szokujące wyznania mężczyzn seksualnie wykorzystywanych w dzieciństwie przez „króla popu” są niczym wygnanie z Nibylandii. Dlatego film Dana Reeda zbiera na forach internetowych skrajne opinie.

Wielu oponentów czuje się, jakby sami zostali zgwałceni. Inni mówią, że zabrał im kawałek dzieciństwa. Ci najbardziej radykalni odrzucili film, zanim jeszcze zdążyli go obejrzeć. Co ciekawe, w dniu polskiej premiery, kiedy mało kto zdołał zobaczyć w całości czterogodzinny dokument, na najważniejszym polskim portalu filmowym miał już wystawioną lichą ocenę 4,3/10. Dwa dni później skoczyła powyżej 6 i dalej rośnie – dobitny znak, że nasze domniemania i zranione sentymenty czasem warto zweryfikować.

Z komentarzy wokół „Leaving Neverland” pobrzmiewa ton podwójnie żałobny. Za chwilę minie 10. rocznica przedwczesnej śmierci Jacksona, a tymczasem w oczach wielu fanów dokument Reeda dokonał czegoś na kształt bezprawnej ekshumacji i zbezczeszczenia naszej pamięci o Michaelu. Niczym w słynnym teledysku „Thriller” (1984), słodki młodzieniec na naszych oczach przeistoczył się w wilkołaka.

Ta zmiana nastąpiła zresztą już wcześniej, czego nowe pokolenia fanów zdawały się nie zauważać. Bajkowy Piotruś Pan w paradnym mundurze i cekinowych rękawiczkach, będący zawsze gdzieś „pomiędzy”: dorosłym i dzieckiem, czarnym i białym, mężczyzną i kobietą, lecz właśnie w tej wieloznaczności najbardziej pociągający, z roku na rok, pod wpływem kolejnych operacji plastycznych, zaczął przemieniać się w zombie, istotę z pogranicza życia i śmierci.

A jednak nawet wtedy, gdy na początku lat 90. przestawał przypominać samego siebie i pojawiły się pierwsze oskarżenia o molestowanie dzieci, fani stawali za nim murem, przekonani o jego niewinności. Nawet dla postronnych funkcjonował przez lata jako barwny i niegroźny dziwoląg, w dodatku sam kiedyś skrzywdzony przez ojca, który dopuszczał się różnych nadużyć, zmuszał go do morderczej pracy w zespole The Jackson 5 i koniec końców pozbawił dzieciństwa.

Nie tylko Wade Robson, James Safechuck czy rzesze innych chłopców w wieku od lat siedmiu do czternastu, nie tylko ich rodzice i krewni uwierzyli kiedyś naiwnie, że dorosły mężczyzna sypiający w jednym łóżku z nieletnimi wielbicielami robi to z czystej miłości do dzieci, z poczucia samotności, z tęsknoty za normalnym życiem. Reakcje widzów na film Reeda dowodzą, że w wielu przypadkach to uwiedzenie trwa nadal.

Ślepy blask

Jedno z najbardziej dręczących pytań, z jakimi pozostawia nas ów dokument, dotyczy trwającego prawie 30 lat milczenia Robsona i Safechucka na temat tego, co się zdarzyło w posiadłości Neverland. Bardziej szczegółowe odpowiedzi znajdziemy m.in. w dostępnym na YouTubie programie Oprah Winfrey, gdzie wspomniani mężczyźni tłumaczą, jak w przypadku każdego z nich działał ów „zły dotyk”, a następnie jak uzewnętrzniała i uwewnętrzniała się spowodowana nim trauma.

Z ich słów wyłania się cały jej podręcznikowy mechanizm, powtarzające się akty zaprzeczenia i wyparcia. Łatwo zauważyć, że odtwarzają się one nie tylko w bardzo licznych przypadkach pedofilii, ale powracają też w dzisiejszych postawach fanów Michaela. Wielu z nich natychmiast po obejrzeniu filmu Reeda, albo nawet jeszcze przed, wchodzi w rolę adwokatów diabła. Staje się domorosłymi psychologami i psychiatrami, znawcami kina dokumentalnego i amerykańskiego sądownictwa. Jakby z całych sił nie pozwalali sobie odebrać pięknych wspomnień.

Tak właśnie działa ów miłosny „syndrom sztokholmski”, który czasem rozpoznaje się u molestowanych. Można odnieść wrażenie, że dotyczy on również niektórych widzów, którzy gorliwie zaprzeczają temu, co usłyszeli z ekranu, i za pomocą pozornie racjonalnych argumentów usiłują zdyskredytować cały film. Zarzuca się więc, że Reed oddaje w nim głos wyłącznie domniemanym ofiarom i ich bliskim, choć przecież „Leaving Neverland” już z samego założenia nie jest dokumentem śledczym, ważącym racje i rozpatrującym twarde dowody.

Mówi się też, że wyznania zostały sfabrykowane na etapie scenariusza, a bohaterowie są aktorami, dla jednych bardzo kiepskimi, zmanipulowanymi przez reżysera, to znów zasługującymi na Oscary w swoim perfekcyjnym kłamstwie. Słyszymy, że dokument Reeda jest rozwlekły, nazbyt obsceniczny i na dokładkę podszyty rasizmem. Wreszcie – że Safechuck i Robson zdecydowali się wystąpić przed kamerą wyłącznie dla pieniędzy i sławy, jakkolwiek to pierwsze przy produkcji filmu w ogóle nie wchodziło w grę, a drugie wydaje się wątpliwe w sytuacji, gdy dorośli mężczyźni, dziś mężowie i ojcowie, na dodatek będący w procesie psychoterapeutycznym, powinni nade wszystko cenić sobie wewnętrzny spokój, nie zaś brukowy rozgłos.

Pozostawmy ostateczne rozstrzygnięcie sądom i upływającemu czasowi. Tylko patrzeć, jak zaczną objawiać się kolejni poszkodowani bądź podszywający się pod nich, a za nimi kolejni zaprzeczający wszystkiemu niegdysiejsi „przyjaciele” Michaela. Być może pojawią się także naoczni świadkowie inkryminowanych czynów, ale to nie wpłynie znacząco na wartość dokumentu Reeda. Nie odbierze mu emocjonalnej siły i nie umniejszy tego, co zdążył już wywołać.

Uporczywa racjonalizacja bywa, jak wiadomo, jednym z wielu mechanizmów obronnych. Szok i niedowierzanie przybrały w internecie postać albo medialnego linczu, albo właśnie – nomen omen – wybielania muzycznego idola. Oślepiający blask Jacksona jako ikony i żywotność tego, co po sobie zostawił na gruncie kultury popularnej, bywają bowiem w dalszym ciągu tak silne, że nasze rozczarowanie czy gniew mimowolnie przenosimy na tych, którzy ośmielili się zeskrobać warstwę pozłotka. Utożsamienie człowieka z jego dziełem nie pozwala dostrzec, że chociaż Michael Jackson bez wątpienia był scenicznym fenomenem i autorem nieśmiertelnych piosenek, a wielu z nas po prostu „zrobił dzieciństwo”, to coraz trudniej będzie nazwać go przyjacielem dzieci. Przynajmniej w sensie ścisłym.

Upadek czy konwencja

Problem w tym, że upadku idoli doświadczamy zwykle boleśniej i znacznie bardziej osobiście niż upadku klasycznych autorytetów. Bałwochwalczy kult gwiazd jest najczęściej cechą wieku formacyjnego i bardziej dotyczy emocji (i hormonów) niż intelektu. Łatwiej przejść do porządku dziennego nad informacją o flircie wybitnego filozofa z nazizmem niż pogodzić się z moralną degradacją kogoś, kto wyzwalał w nas erotyczne porywy. Zwłaszcza gdy sam zdawał się wówczas istotą nieskalaną, półboską, wiecznym dzieckiem uwięzionym w dorosłym ciele i jeszcze do tego był filantropem przekazującym miliony dolarów na zbożne cele.

Dlatego śledząc społeczny odbiór tego filmu zauważyć w nim można tak wiele głęboko poukrywanych treści. Wstyd i poczucie winy, o których wspominali Safechuck i Robson w studiu Oprah Winfrey, dotykając przy okazji tabu dziecięcej seksualności, mogą stać się podczas seansu udziałem tych spośród nas, którzy kiedyś bez reszty uwierzyli w Nibylandię i dalej chcieliby w niej żyć.

Kiedy dziś archiwalia przypominają wylansowany przez Michaela słynny taniec moonwalking, hit podstawówkowych dyskotek lat 80., to widok kilkuletnich dzieciaków łapiących się za krocze i wykonujących kopulacyjne ruchy musi budzić zakłopotanie i niepokój. Jak mogliśmy wcześniej tego nie zauważać? Ale pewnie nie u wszystkich tak to działa – wielu zobaczy w tym zaledwie niegroźną sceniczną konwencję.

Lepiej nie wiedzieć, że nasz król jest nagi. Lepiej rozpamiętywać, że w wideoklipie „Man in the Mirror” wystąpił ongiś Lech Wałęsa, a na warszawskim Bemowie miał powstać z inicjatywy Jacksona wielki park rozrywki – o mały włos nie doczekaliśmy się rodzimej Nibylandii. Lektura porównawcza polskich i anglojęzycznych forów internetowych wykazuje bowiem, że polscy fani chętniej trzymają stronę potencjalnych sprawców przemocy niż ich ofiar. Potrafią też być dużo bardziej waleczni w obronie dobrego imienia nieżyjącego idola z USA.

„Leaving Neverland” może boleć na innych jeszcze poziomach odbioru: jako skompromitowana do szczętu ­amerykańska success story (rodzice tracący instynkt samozachowawczy w kontakcie z bożyszczem tłumów), jako krytyka rozdymającej się w czasach Jacksona kultury celebrytów, a zarazem film o deprawującej sile władzy. Wielka gwiazda, podobnie jak charyzmatyczny ksiądz, haniebnie nadużywając swoich wpływów zatruwa nie tylko tego, którego bezpośrednio krzywdzi. Trwoni i niszczy cały skupiony wokół siebie symboliczny kapitał, depcze nadzieje i marzenia.

Zło przebrane za dobro jawi się znacznie bardziej perfidne i demoniczne niż zło samo w sobie. Przypadek Jacksona odebrał nam też coś bardzo prostego i oczywistego: zwyczajną frajdę ze słuchania jego starych przebojów. Teraz nic już nie będzie brzmieć tak samo, niezależnie od tego, czy media zdecydują się po skandalu wokół filmu promować dorobek Jacksona. 

Baśń o Szczurołapie

Chciałoby się, żeby brytyjski dokument choć trochę odmienił dzisiejszy przemysł rozrywkowy, jego wielkie udawanie i ­nasze w nim uczestnictwo. Bo nie chodzi przecież tylko o dobrą zabawę i miłe wspomnienia, lecz także o wielkie pieniądze.

Kustosze pamięci Jacksona dbają również o jego pośmiertne interesy. Chciałoby się, żeby film uświadomił i uwrażliwił swoich odbiorców, tych broniących i tych potępiających Michaela, na seksualne przestępstwa wobec najsłabszych. Można dziś na to liczyć, odkąd na fali #MeToo zapanowała wreszcie większa otwartość w mówieniu o krzywdach zadawanych przez różnego rodzaju „święte krowy”, o stosowanych przez nie uwodzicielskich socjotechnikach i strategiach maskujących. Oby zrodziło się z tego coś więcej niż nasz polski „efekt »Kleru«”: najpierw mieliśmy pospolite ruszenie i wielkie moralne poruszenie, ale na poważne zmiany mentalne czy systemowe trzeba będzie poczekać. W podobny zresztą sposób „­Leaving Neverland” polaryzuje dzisiaj swoją widownię i obnaża podobne mechanizmy zaprzeczenia.

Podczas gdy my, sieroty po Michaelu, próbujemy jakoś uporać się ze swą powtórną żałobą, internetowe teorie spiskowe nieodmiennie przekonują, że twórca „Bad”... nadal żyje. Potraktujmy to jak metaforę. Dorosły James przyznaje w wywiadach, że mimo tego, co Jackson zrobił mu przed laty, czasami ma poczucie, jakby to on sprawiał teraz Michaelowi zawód – uchylając przed obcymi drzwi do ich sekretnej sypialni w Neverland.

Z obecnością tego mrocznego cienia muszą sobie poradzić nie tylko wykorzystywani przez Jacksona chłopcy. Bo nie tylko w „brudnym” ze swej natury show biznesie może się ziścić taki scenariusz. Baśń o Szczurołapie, który swoją zwodniczą muzyką wywabił dzieci z miasta i poprowadził na zatracenie, lubi się odradzać w rozmaitych kostiumach i dekoracjach, również bardzo swojskich. Choćby dlatego tej smutnej opowieści o wypędzeniu z Nibylandii nie da się sprowadzić do wymiaru tabloidowej afery. ©

LEAVING NEVERLAND – reż. Dan Reed. Prod. Wielka Brytania 2019. Film dostępny na platformie HBO GO.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2019