DRUGI DZIENNIK PILCHA

Parkinson nie zna ani rozejmu, ani chwilowego zawieszenia broni, ani chwili ciszy przed salwą, ani odliczania kroków przed pojedynkiem.

20.05.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

Nawet trudno mieć pretensje, w końcu choroba nie dżentelmen – nie umie się zachować. Ale jak się ten Parkinson zachowuje, to przechodzi wszelkie pojęcie. Swawolny Dyzio o instynkcie seryjnego mordercy?
3 maja
| Jürgen Thorwald „Kruchy dom duszy” (przekład Wawrzyniec Sawicki, Wydawnictwo Literackie 2010). Z tej książki, jak głosi pominięty przez polskiego wydawcę podtytuł „Wielkiej odysei chirurgii mózgu”, niezbicie wynika, iż jeszcze w latach 50. XX wieku mówienie o chorobie Parkinsona w trybie demonicznym i wśród specjalistów było zwyczajnością. Z górą 130 lat po odkryciu i opisaniu przez wiejskiego lekarza Jamesa Parkinsona dolegającej mu uporczywej telepki, której „diabelski sprawca” znajduje się – jak w desperacji błędnie sądził – w rdzeniu kręgowym, nic się nie zmieniło. Dalej się sypią z czystej spekulacji wynikające błędne diagnozy, dalej doskwiera całkowita bezsilność medycyny i straszą odwrotnie do tej bezsilności proporcjonalne apokaliptyczne, demonami podszyte wizje choroby.

4 maja | Niektórzy „chorzy potrafili jakby pod wpływem niewidzialnej wewnętrznej siły znieruchomieć w ruchu, zamieniając się w ludzkie rzeźby – na godziny, dni, tygodnie, miesiące, zanim nie uwolniła ich od tej udręki śmierć.
Chociaż drżączka i sztywność nie zawsze pojawiały się wśród objawów lub też przybierały różne formy, to wszyscy chorzy mieli jedną wspólną cechę: przemożne, często nieobliczalne i chaotyczne zaburzenia zdolności ruchu, witalności i popędów, którym w końcu podlegały zdolność czucia i myślenia. Zmęczenie, głębokie otępienie, zwiotczenie porażały chorych; niektórzy z nich spędzali godziny, dni i tygodnie bez ruchu na ławce czy krześle, niezdolni bronić się przed siłą odczuwaną jako coś »obcego« we własnym wnętrzu. Ich mięśnie zdawały się zablokowane i poddawały się ich woli niechętnie. Nogi i ręce sprawiały wrażenie sztywnych kończyn lalek, zanim udało im się wykonać jakiś ruch. Utracili zdolność trzymania się prosto. Kiedy pochyleni ciągle do przodu usiłowali ruszyć z miejsca, ich kroki stawały się coraz bardziej hektyczne, drobiące i przyspieszone w rozpaczliwych, bezowocnych próbach uniknięcia upadku na twarz, a i tak po chwili potykali się i padali na ziemię.
Owo obce »ja« kierujące chorymi nie trzymało się żadnych reguł. Potrafiło wyrwać ich z paraliżującego letargu i wprawić w stan przerażającego bezustannego ruchu. Nie pozwalało im odpocząć, zatrzymać się w jednym miejscu, tylko – nie zważając na zużycie mięśni – gnało ich gdzieś w gorączkowym pośpiechu czy zmuszało do wykonywania gwałtownych działań. Działania te mogły przybierać formę kurczów lub wirowych ruchów. Potem chorzy wracali do stanu kataleptycznego bezruchu i bolesnego zwiotczenia – do czasu gdy pewnego dnia demony akinezy, zniszczenia wszelkiego ruchu, zwyciężały i gasiły ostatnią iskrę życia. Charcot (Jean Martin – jeden z pionierów badań nad »drżączką porażenną«) powiedział kiedyś: Ta choroba nie zna pokoju”.
Pokoju? Chyba rozejmu. W ogóle niczego poza szturmem albo niczego poza skrytobójczym myleniem tropów. Ta choroba nie zna ani rozejmu, ani chwilowego zawieszenia broni, ani chwili ciszy przed salwą, ani odliczania kroków przed pojedynkiem. Nawet trudno mieć pretensje, w końcu choroba nie dżentelmen – nie umie się zachować. Ale jak się ten Parkinson zachowuje, to przechodzi wszelkie pojęcie. Swawolny Dyzio o instynkcie seryjnego mordercy? Coś to może mówi, wszystkiego nie, więcej mówi los pewnej ofiary, tym tragiczniejszy, że gość postanowił walczyć i w zasadzie nie poddał się do końca.

5 maja | „Fuller Albright – profesor endokrynologii z bostońskiego Massachusetts General Hospital (...) w roku 1936, gdy miał już 35 lat, zaobserwował w swej prawej ręce lekkie drżenie zapowiadające chorobę Parkinsona”. Dwadzieścia lat później, gdy był już inwalidą, jął nalegać na operację mózgu. „Opiekujący się nim lekarze, wyłącznie profesorowie Harvard Medical School, łącznie z jej dziekanem Georgem Packerem Barrym byli przeciwni temu zamiarowi. To samo dotyczyło jego żony. Jednak przez całe swe życie Albricht okazywał absolutną bezwzględność wobec siebie i innych. (...)
Już w roku 1940 mógł się poruszać po ulicach jedynie pospiesznymi drobiącymi kroczkami, używając w strategicznych miejscach latarni i słupów telefonicznych (np. przed wejściem do domu czy kliniki), by móc się zatrzymać, a potem ruszyć w nowym kierunku. Demon Parkinsona kierował każdym jego ruchem, a jemu pozostawała tylko możliwość przechytrzenia go”.
Możliwość przechytrzenia jest zawsze złudzeniem; takich czy innych nadziei podstępna ta franca nie szczędzi z prawdziwie diabelskim okrucieństwem. Ileż razy w czwartek byłeś całkiem zdrowy, by w piątek zdychać tym studzienniej? Tu właściwie nie ma szans, pojedynek jest zbyt nierówny, jedyna – krucha – możliwość przechytrzenia nie polega na podjęciu walki, a na zakwestionowaniu tożsamości wroga; z Parkinsonem nie wygrasz, ale jak zaczniesz z całych sił uważać, że to, co ci dolega, nie wiadomo czym jest, bo Parkinsonem na pewno nie, jak uderzysz w ten ton z całą swą podziemną mocą, jak wypowiesz wielką wojnę ojczyźnianą, partyzancką, ostateczną, religijną – kto wie? Zaborcza zaraza widząc, iż zwycięstwo nie na jej szczot pójdzie, Bóg da, odpuści. Dziecinada? Jak zwał, tak zwał, byleby działała. A że niekiedy działa, to jasne.
Swego czasu krakowski krytyk literacki, erudyta silnie przywiązany do własnego zdania na każdy temat Maciej Sz. udał się na grzybobranie. Nazbierał, ile wlezie muchomorów sromotnikowych, ugotował gar litej trucizny, która dywizję wojska z lekkością na tamten świat by wyprawiła, sam zjadł tylko połowę i potem nie wiadomo jakim cudem ocucony w szpitalu tak długo wmawiał osłupiałym lekarzom, iż owszem jadł grzyby, ale jadalne, bo przecież jest wytrawnym grzybiarzem i nigdy by sobie nie pozwolił na najmniejszą nieostrożność etc., etc... Słowem, tak długo kwestionował tożsamość muchomora sromotnego, tak długo szedł w zaparte, aż wyzdrowiał. Porównywalne to są rzeczy? Jak najbardziej. Parkinson w wyniszczeniu rozleglejszy – Sromotson szybszy. Pierwszym zachwiewać jest kiedy, nęka dziesięcioleciami – drugiego zdążyć podważyć niepodobna, chyba że jest się twardo trwającym przy swoim zdaniu krakowskim krytykiem literackim.

6 maja | Profesor Fuller Albright stawiał się chorobie wyjątkowo długo. W pewnym sensie za długo. „Po 1945 sztywność, akineza i drżączka powoli opanowały całe jego ciało. Żył w całkowitym, raniącym jego dumę uzależnieniu od żony albo tego czy innego z asystentów lub studentów, którzy stale mu towarzyszyli. Ubierali go i rozbierali. Pomagali chodzić. Ponieważ nie zechciał zaprzestać wizyt przy łóżkach chorych, asystenci rozmawiali z nimi zamiast niego, gdyż jego mowa stawała się dla obcych coraz mniej zrozumiałym szeptem. Towarzyszący Albrightowi student czy asystent przykładał też do klatki piersiowej bądź pleców pacjenta stetoskop i zapisywał diagnozę, jaką ten wygłaszał zwiotczałymi ustami, z zesztywniałą twarzą i trzęsącą się głową. W końcu nawet najbardziej tolerancyjni pacjenci zaczęli odczuwać lęk i przerażenie na widok drżącej postaci Albrighta. Jeszcze w roku 1954 jego żona i jeden z asystentów zawieźli go samolotem na kongres endokrynologiczny do Santiago. Jego wykład wyświetlano zdanie po zdaniu na ekranie umieszczonym nad mównicą, ponieważ on sam, opierając się o pulpit, mówił już tylko niezrozumiałym szeptem. Poddał się dopiero wtedy, gdy zauważył, iż choroba paraliżuje również jego umysł i dla sformułowania jednego zdania potrzebne mu są godziny. W tym momencie podjął decyzję poddania się operacji”.
Największy chyba spec ówczesnej neurochirurgii Irwing Spencer Cooper był przerażony stanem pacjenta, jednakże uległ wywieranej przezeń w sumie nie wiadomo jakim sposobem presji. „Pewne jest tylko, że w połowie czerwca 1956 Albright wstrząsany drżączką, ale z przytomnym spojrzeniem wjechał na salę operacyjną”.
Komu jak komu, ale akurat temu zawodnikowi wygrana w takiej dogrywce powinna się należeć. Jakieś elementarne poczucie przyzwoitości, sprawiedliwości, estetyki nawet domaga się, by ten udręczony nieszczęśnik na własnych, niewzruszonych nogach wylazł po udanej operacji ze szpitala. Niestety, trzy dni po pierwszym pozornie udanym zabiegu zapadł on w komę trwającą do śmierci w roku 1969. Nikt przez równe 13 lat „nie odważył się odłączyć Albrighta od sztucznego odżywiania, tlenu, pompy odsysającej z płuc, a także skończyć z dostarczaniem mu olbrzymiej ilości antybiotyków. Można było odnieść wrażenie, że potężna siła woli nadal egzystowała w ciele tego żywego nieboszczyka i zmuszała całe otoczenie do posłuszeństwa”.
Faktycznie siła potężna i nagrody godna. Niepodobna jednak nie zauważyć, że z historii, zwłaszcza z końcówki tej historii wynika i taki morał: Gdy wybije godzina, najpotężniejszą siłą woli życia nie przedłużysz. Ale śmierć spaprać możesz. Zastanów się, czy cię to interesuje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2013