Zastrzeżenia merytoryczne

Jerzy Pilch powraca na nasze łamy. Co tydzień będziemy publikować "Historię dygotu".

11.08.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Andrzej Georgiew dla "TP"
/ Fot. Andrzej Georgiew dla "TP"

Prawdę powiedziawszy, nie mam żadnych zastrzeżeń – prowadzę bój fundamentalny. Jak mawiała jedna z moich ciotek: „ja nie mam do niego pretensji! Ja jestem z nim skłócona!”.

rys. Marek Tomasik

I

Ze śmiertelną chorobą – tak jest – nie wygrasz, ale bez urazy – powiem wam jedno: parkinson to kurwa – nie choroba. I nie tyle: „powiem”, co „powiedziałbym”. Gdybym był zdecydowanie młodszy i, co za tym idzie, bardziej bezceremonialny w doborze środków wyrazu, powiedziałbym jeszcze, iż choroba ta jest wulgarnie nierzetelna, wyłącznie kombinująca, jakby nieszczęsnego klienta oszwabić, obiecująca nie wiadomo jakie uciechy, a raczej dobrze, aż za dobrze wiadomo jakie. Powrót, całkowity powrót do zdrowia ta franca obiecuje, pierwszorzędny numer skądinąd, dławiąca perwersja, człowiek wie, że fiasko, że obiecanki-cacanki, ale oprzeć się ciężko. Nadzieja na nagły cud wyzdrowienia towarzyszy każdej chorobie, parkinson fatamorganą taką umie zwodzić wprawnie. Szlachtuje i patroszy złudzenia. Wpierw je w miarę przekonująco, w miarę paradoksalnie oferuje, potem – z lodowatą konsekwencją i nie kryjąc szalbierczych taktyk – likwiduje.

W dawnych, rzetelnych chorobach, w klasycznych chorobach, które nie oszwabiają i zwłaszcza nie dają równie wyrazistej, co złudnej nadziei, w chorobach – chciałoby się rzec – z dobrego domu, był pewien patos, posępna celowość, nieubłagana konsekwencja; nawet krew, smród, zgnilizna traktowane były z pewnym rodzajem pompatyczności. Profil chorego ptasio się wyostrzał, gęsią skórę krasiły wybroczyny, ciało schło, a w zasadzie parowało gęstym, brunatnym oparem; tkanki co jeszcze miękkie – twardnieją, co już kruche – obracają się w proch, człowiek staje się podobny do własnego układu kostnego. Niby wiadomo, że szkielet jest ostoją, że jest jakby monstrualnie rozrośniętą i korzennie rozgałęzioną pestką, stwardniałym, zrogowaciałym wizerunkiem duszy, ale wszystko nieoczywiste, niepewne, niejawne, podświadome – w końcu ile razy myślisz: mam goleń, mam miednicę, mam czaszkę? A ile razy wyobrażasz sobie tego rodzaju niepodważalności?

Swoją drogą, żadnych w klasycznych chorobach figli-migli? Żadnych niewytłumaczalnych zwrotów, obrotów, przesunięć? Żadnych zmian tonacji? Wyłącznie żałoba przystoi gruźliczej flegmie? Doprawdy? A w ogóle istnieją jakieś klasyczne, przewidywalne, zdyscyplinowane choroby? Dawniej bez wątpienia istniały. Dawniej, ale dziś? Dziś jest inaczej, dziś każda franca może zdziczeć, wzmóc jadowitość, skomplikować swój obraz. W końcu rozwój słabizn i innych stanów zapalnych idzie dziko, niesymetrycznie. A słabizny i inne stany zapalne są mapą chorób. Tak myślę. Tak sądzę. Na pewno? A skąd mam wiedzieć? Nie jestem lekarzem. Jestem pacjentem, a to bardzo mało.

Chorować, mieć w sobie chorobę – nie znaczy znać się na niej. Niekiedy wręcz przeciwnie, niekiedy tak cię obezwładnia, że nie masz głowy do jej roztrząsania. Zwłaszcza, jak ukryta jest, zwłaszcza, jak jej źródła ukryte są gdzieś głęboko, np. w komórkach wzgórza. Albo programowo, natychmiastowo odwracasz głowę – nie chcesz jej znać, z zaciśniętymi zębami czekasz, aż się wyniesie. Jak jest fest dojrzała, jak nabrała terminalno-młodopolskiego (o śmierci!) uroku – nie przeciwstawisz się jej niczym. Ani śmiechem, ani pogodą ducha, ani męską zgodą na koniec twojego świata. Wyśmiejesz własną nieuleczalną chorobę o nieznanej etiologii? Wyszydzisz jej tajemniczość i nieoznaczoność? Opowiesz jej wieloznaczny rykoszetem i w nią trafiający dowcip? My nigdy nie, my nigdy nie poddamy się! – zaryczysz przeraźliwie? Przezabawną kronikę zdychania napiszesz? – wolne żarty! Raczej sparaliżowany zwierzęcym lękiem, że to już – nawet nie drgniesz.

Poczujesz jej obecność, gdy muśnie cię ostrze mdłości albo oślepi błyskawica bólu nieskończenie punktowego. Może usłyszysz jej szczurzy pisk, ale przecież nie ujrzysz jej nigdy. Zajrzeć w głąb mózgu to nie to samo, co zajrzeć w głąb gardła. Wszystkie choroby mogą zmieniać przebieg, uzłośliwiać się, mniej lub bardziej groźne brewerie wyprawiać – w przypadku choroby Parkinsona takie zmiany są zasadą. Może ona zmieniać natężenie swych trucizn, może swe szkodliwości powściągać, może powtarzać w nieskończoność stare przypadłości, sięgać po nowe; dawać nadzieję – i zabijać ją w tej samej chwili. Oczywiście żadnych złudzeń. Żadnych zmył typu: zdrowiejemy. Żadnego: wieczór lepiej – rano przejdzie. Żadnych wahań. Obława rusza i powoli, bo powoli, ale czyni, co do niej należy.

II

Parkinson to choroba odkryta w XIX wieku, ale w pożałowania godny sposób wyprzedzająca swą pełną godności epokę. Naznaczona XX-wiecznym brakiem zasad, w tym zasad religijnych i lęku bożego, skażona dowolnością i wszelkimi innymi fanaberiami; upojona totalną władzą nad wszystkim, wirtuozersko operująca zakłamaniem, fałszem, błazenadą, terrorem, niestroniąca od dzikiego seksu i jego znaków, przeciwnie: wtrącająca w wyniszczające ciągi cielesne (w zasadzie nie ona, a mające ją zwalczać niektóre leki dają takie słodkie uboczności), trwa niczym wynaturzony system polityczny latami i mami pozornymi odwilżami, poprawami (figura kurestwa politycznego w parkinsonizmie widoczna jest wyraźniej niż kurestwa jako takiego). Raz tak, raz tak, z początku lepiej, pod koniec gorzej, ale mami.

Stymulowane przez nią przebłyski „dobrej formy” są w swej szalbierczej postaci niezwykle groźne, praktycznie bowiem nie do odróżnienia od tego, co powszechnie uchodzi za „dobrą formę”. W sumie dziwne – choć nie aż tak. Chory na parkinsona bywa całymi (specjalnie początkowymi) sezonami „prawie zdrów”. Niemal na chodzie. Szału nie ma, ale tragicznie też nie jest. Może dlatego tak łatwo się nabrać. Uwierzyć, że poranny przebłysk jest trwałym powrotem do pełni światła. A tu przykra niespodzianka! Jedno wielkie udawanie! Choroba długo i z powodzeniem imituje zdrowie. A gdy przestaje imitować, wraca – że się tak wyrażę – do twórczości oryginalnej. Wraca, ale jak! W jak radykalnej postaci! Gdy przyciśnięta do muru przestaje udawać – już nie wiesz, co to bezruch! Głowa, korpus, ręce, nogi – wszystko leci w osobnych kierunkach! Zaraz jedna kończyna po drugiej oderwie się od macierzystego kosmodromu i pa pa! Na ogół, bo wieczny ruch, na który jesteś skazany, może mieć tysiąc postaci. Widziałem pacjentów w wiecznym biegu na palcach, w wiecznej gimnastyce i nieprzerywanej nawet we śnie gestykulacji. Zarazem nic nie tracąc ze swej wredności choroba gotowa sugerować, że przebiega o wiele łagodniej, niż podają źródła. Co tam łagodniej! Powabniej! Może zapewniać, iż jest uleczalna i że to się właśnie stało: odeszła na zawsze. Niby jej nie ma, a szykuje atak przedśmiertny.

Choroba udająca brak choroby. Nagłe całkowite, bezbolesne i błyskawiczne ozdrowienie. Jak w alkoholizmie: poranny klin – cud, w sumie najgorsza rzecz, jaka może się wam zdarzyć, nie od dziś wiadomo: najgorsze udane miękkie lądowania. Dlaczego najgorsze? Bo zachęcają do ponawiania prób, do szukania następnych udanych, miękkich, komfortowych końcówek. Są tak rzadkie, że praktycznie ich nie ma. Mniej więcej jedno na dziesięć tysięcy. Ale udane. Udane. Przez bezmiar kolejnych agonii szukasz następnej szansy ocalenia; wyjścia z rwącego nurtu cało i suchą stopą. Raz się udało, lata temu się udało, tysiąc razy się nie udało, dekady całe się nie udawało – ale nieszczęsny alkoholik wyciąga wniosek odwrotny – liczy, że znów się uda. Pokaż się znów, rzekoma poprawo! Choć na chwilę!
W przebłyskach rzekomej poprawy, jaką niesie drżączka poraźna [dawna nazwa parkinsona], nawet takiej siły nie ma. Nie ma jednego cudownego uzdrowienia na tysiąc. Na dwa, na trzy tysiące. Na sto, dwieście, trzysta tysięcy. Nawet francuska zakonnica, rzekomo uzdrowiona przez Jana Pawła II, nie świeci przykładem. Wyłącznie – kłopotliwe podróbki. Nędzne powaby.

Żadnych tedy idealizacji. Parkinson – owszem – jest występny, ale prawdziwie wielkie nierządnice tu nie występują, nawet jako substancja retoryczna. Żadna przeto płatna, ale zasługująca na podziw pochopna piękność. Ani pokryta złotawą opalenizną Lola Hollywood, ani zmumifikowana rozpustnica babilońska. Żadna wydepilowana adresatka strzelistych fraz chwalących jej cielesną brawurę. Żadna gwiazda porno o nieskalanej duszy. Ani bohaterka romantycznych powieści o powolnym wyłażeniu z bagna, ani wypielęgnowana poliglotka, ani zadbana pasjonatka światowych rozmów o sztuce. Sama czułość skryta pod wulgarną skorupą? Skończona piękność o radykalnie skorygowanym biuście? W istocie żadna dziwka? Raczej cudem ocalała ofiara złych zamiarów? A skąd! Dziwka pełnokrwista, zła, ale omnipotentna (może dać ci miłość, ale też okraść i zabić, przy czym miłości ci nie da) dziwka upadła, kłamliwa, obietnicami zwodząca, cudami mamiąca, nadzieje krzesząca. I to jakie nadzieje! Jakie cuda! Jakie obietnice! Najdalej idące! Jak jest? Lepiej. Na słowie „lepiej” glob chorych oparty. Glob wszystkich. ©

Fragment powstającej właśnie książki Jerzego Pilcha „Historia dygotu”

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2015