Druga Rzeczpospolita zbuntowana

JANUSZ MIERZWA, historyk: Polskie władze nie sprostały Wielkiemu Kryzysowi lat 30., prowadziły zachowawczą politykę ekonomiczną. To sprawiło, że ówczesna Polska wrzała społecznie. Zwłaszcza na wsi.

25.05.2020

Czyta się kilka minut

Chłopi z Bronowic koło Krakowa głosują w wyborach do Sejmu, 16 listopada 1930 r. /  / NAC
Chłopi z Bronowic koło Krakowa głosują w wyborach do Sejmu, 16 listopada 1930 r. / / NAC

RAFAŁ WOŚ: Wszyscy teraz mówią o nadciągającym kryzysie. A jak radziła sobie z Wielkim Kryzysem sprzed 90 lat nasza poprzedniczka, II Rzeczpospolita?

JANUSZ MIERZWA: Nie radziła sobie. Zawiodła.

Skąd aż tak stanowczy pogląd?

Możemy to pokazać na dwa sposoby. Z jednej strony mamy postawę władz sanacyjnych wobec kryzysu, którą trzeba opisać jako mieszankę bierności i niekompetencji. Z drugiej jest bezprecedensowa fala protestów społecznych z lat 1930-35. I jedno, i drugie było przejawem tego samego problemu.

Zacznijmy od władz. Dlaczego uważa Pan, że piłsudczycy zawiedli?

W 1930 r. sanacja była na etapie ugruntowywania swojej władzy. Właśnie nadchodziły wybory, które przejdą do historii jako „brzeskie”…

...czyli poprzedzone aresztowaniami przywódców legalnej opozycji: ludowców i socjalistów, tworzących tzw. Centrolew, a także chadeków, endeków czy polityków mniejszości ukraińskiej.

Aresztowania były kolejnym etapem. Proces przejścia od demokracji parlamentarnej ku dyktaturze autorytarnej zaczyna się po przewrocie majowym z 1926 r., choć pierwsze zmiany, jak nowela sierpniowa [zmiana konstytucji, która wzmocniła pozycję prezydenta – red.], są traktowane pozytywnie jako racjonalizacja systemu politycznego. Ale już lata 1928-30 to wyraźna cezura. Sfałszowano wybory w 1928 r.: dopisywano głosy, unieważniano listy wyborcze, zaangażowano aparat państwa po stronie rządzących, którzy swoją kampanię prowadzili na koszt budżetu. To wszystko ograniczyło do minimum zaufanie w elicie politycznej. Później przyszła marginalizacja parlamentu i nowa jakość spod znaku „wy sobie możecie głosować, ale i tak na koniec wygramy my”. Taki sposób uprawiania polityki sprzyja ugruntowaniu władzy, ale sprawia, że władza staje się głucha i ślepa. Bo wie lepiej.

I wtedy na świecie wybucha kryzys roku 1929. W Polskę uderza bardzo mocno.

Tutaj dochodzimy do kluczowego momentu. Gdyby jeszcze sanacja miała pomysł na radzenie sobie z kryzysem gospodarczym, to mogłaby wykorzystać skupioną w jednym ręku władzę do przeprowadzenia polityki antykryzysowej.

Tak jak robili to faszyści we Włoszech i naziści w Niemczech, a z drugiej strony keynesiści w USA czy Wielkiej Brytanii?

Problem w tym, że polscy politycy okresu międzywojennego mieli bardzo tradycyjne poglądy na ekonomię. Oni funkcjonowali w ramach szkoły neoklasycznej. Większość była przekonana, że kryzys to zjawisko naturalne, a po nim szybko przyjdzie odbicie. Koszty społeczne spowodowane bezrobociem i biedą uważano za nieuniknione.

Mówi Pan o elitach sanacyjnych?

Przede wszystkim, choć nie tylko. W głównym nurcie polskiej opinii publicznej panowało przekonanie o braku alternatywy. Jedynymi, którzy ją postulowali, byli socjaliści i komuniści. Komuniści to była jednak moskiewska jaczejka, w istocie niewiele znacząca. A socjaliści byli słabi: w II RP wpływy Polskiej Partii Socjalistycznej w społeczeństwie można szacować czasami na 10 proc., a czasami najwyżej na kilkanaście procent.

Jaki był więc plan władzy na kryzys?

Z początku była bierność i wyłącznie działania doraźne. Piłsudczycy pierwotnie zakładali, że kryzys będzie krótki i podziała ozdrowieńczo na gospodarkę, bo oczyści ją z podmiotów, które są nieefektywne. Przyjęto strategię „kryzys musi się wyszumieć”. Kompleksowy pakiet antykryzysowy to dopiero rok 1932. Czyli reakcja nastąpiła już po tym, gdy polska gospodarka uderzyła o dno. Dla piłsudczyków dogmatem była stabilność złotówki. To sprawiało, że żadne poważne i skuteczne posunięcia antykryzysowe nie wchodziły w grę.

Dziś panuje przekonanie, że sanacja w końcu „przykeynesowała”, to znaczy zaczęła się interwencja państwa w gospodarkę. Nie taka jak w USA prezydenta Roosevelta czy we Włoszech Mussoliniego. Ale jednak.

To są działania, z którymi mamy do czynienia w późniejszych latach. Owszem, w czasie kryzysu roboty publiczne były prowadzone – wcześniej zresztą też – ale ich skala była skromna. Szerszy program realizuje dopiero Eugeniusz Kwiatkowski [w latach 1926-30 minister przemysłu i handlu, w latach 1935-39 wicepremier i minister skarbu – red.], już po śmierci Piłsudskiego w 1935 r. A i to nie były działania, które dałoby się porównać z tym, co się działo w innych krajach. Na ich tle Polska przez całe lata 30. prowadziła bardzo zachowawczą politykę ekonomiczną.

A sam Piłsudski?

Piłsudski nie znał się na ekonomii, nie rozumiał jej mechanizmów, a przez to z jednej strony ją lekceważył, a z drugiej – stawiał na stare, sprawdzone rozwiązania.

Ale ktoś się w tamtych rządach znał na gospodarce?

W okres kryzysu Polska wchodziła z płk. Ignacym Matuszewskim jako kierownikiem ministerstwa skarbu, sternikiem gospodarki. Należał on do ścisłego grona współpracowników Marszałka. Był to człowiek czarujący i inteligentny, ale jego wiedza ekonomiczna była pobieżna. Złośliwi powiadali, że przeczytał o ekonomii jedną książkę i dalej już w to nie brnął, żeby nie psuć sobie jasności widzenia sprawy. A że było to coś z klasyki liberalizmu, to liberałem pozostał. Potem przez chwilę na czele resortu skarbu stał Jan Piłsudski, młodszy brat Marszałka. Ponoć sympatyczny, ale z zawodu sędzia. O ekonomii pojęcie miał blade. Za pierwszego „fachowca” można uznać dopiero Władysława Zawadzkiego, profesora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Ten faktycznie był ekonomistą. Ale ministrem skarbu został dopiero w 1932 r., a poza tym nie był to na pewno zwolennik progresywnych pomysłów. Politycznie wywodził się z kręgów konserwatywno-ziemiańskich. Aktywna walka z bezrobociem czy biedą nie była jego priorytetem.

No ale przecież Eugeniusz Kwiatkowski to także sanacja. To on uruchomił 4-letni plan inwestycyjny, stworzył Centralny Okręg Przemysłowy.

To wszystko później. Kwiatkowski ograniczył wypływ dewiz z kraju i wykorzystał środki z pożyczki francuskiej, ale to już po roku 1935. Na długo po tym, jak uderzyliśmy w dno. W najcięższym okresie, czyli do 1932 r., działania rządu były chaotyczne, doraźne, pozbawione szerszego planu. W niewielkim stopniu korzystano nawet ze starych pomysłów stosowanych w latach 20., np. ze wspomnianych robót publicznych. One początkowo leżały w gestii samorządów, a samorządy wchodziły w kryzys już z zadłużeniem. Z opóźnieniem rząd zaczął dokładać środki, ale jeżeli jak ognia bano się poluzowania polityki pieniężnej, to środki nie mogły być wystarczające.

Spójrzmy teraz na ten kryzys od strony szerokich mas polskiego społeczeństwa. Czyli od tej drugiej zapowiadanej przez Pana strony.

Pierwsza połowa lat 30. to czas, gdy Polska po prostu wrze społecznie. Razem z Piotrem Cichorackim i Joanną Dufrat naliczyliśmy i opisaliśmy ponad 800 zajść na tle niezadowolenia społecznego. W najgorętszym okresie, w latach 1931-33, było ich nawet 140-180 rocznie.

Czyli co trzy dni strajk, manifestacja?

Żeby tylko. Często były to regularne walki. Czasami w miastach, a na pograniczu polesko-wołyńskim starcia o charakterze wręcz partyzanckim. Byli ranni i zabici.

Ilu?

Z naszych obliczeń wynika, że w czasie tych niepokojów społecznych zginęło blisko 200 osób.

Sporo. To więcej niż liczba ofiar stanu wojennego czy takich wydarzeń jak poznański Czerwiec 1956 czy Grudzień 1970. Niezbyt to pasuje do wyidealizowanego obrazu II RP, który mamy obecnie.

Nasz stosunek do II RP to osobna kwestia. Mówiąc w skrócie, jest on pochodną kilku czynników. Po pierwsze, dość sprawnie prowadzonej polityki historycznej sanacji, także kultu Piłsudskiego, realizowanej konsekwentnie od szkoły powszechnej w postaci tzw. wychowania państwowego. Po wtóre – i dla nas pewnie najważniejsze – doświadczenia PRL-u: to w opozycji do czarnej legendy sanacyjnej Polski z okresu powojennego budowała się ta współczesna wizja II RP. Zgadzam się, że w powszechnym odbiorze mocno wyidealizowana, ale czas PRL-u nie służył rzetelnej analizie. Niemniej jeśli ktoś pragnie poznać prawdziwsze oblicze międzywojennej Polski, to je bez trudu znajdzie.

Choćby w takich publikacjach jak książka „Oblicza buntu społecznego w II RP”, której jest Pan współautorem. Proszę opowiedzieć o tych buntach. Jak one wyglądały? Gdzie było ich najwięcej?

To może niejednego zaskoczyć, ale najmocniej wrzały nie trapione bezrobociem miasta, lecz wieś. Lata 1932-33 to na wsi czas wrzenia, z okresowymi wybuchami.

Jaką część populacji stanowili wtedy chłopi?

Nieco więcej niż połowę mieszkańców II Rzeczypospolitej.

I co tam się dzieje?

Chłop nie zareagował na aresztowania brzeskie. Nie stanął w obronie przywódcy ruchu ludowego Wincentego Witosa i jego współpracowników. Niezadowolenie miało charakter ściśle ekonomiczny i pojawiło się około roku 1931, a jego apogeum to lata 1932-33. Wyczerpały się rezerwy z czasów dobrej koniunktury, pojawia się zjawisko podaży głodowej. Chłop sprzedaje to, co mu było potrzebne do przetrwania, także żywność przeznaczoną na konsumpcję.

A mogli nie sprzedawać?

Mogli, ale to często rodziło konflikt z prawem, bo trzeba było płacić podatki. Chłop stanął wówczas wobec wyboru: albo płacę podatek i głoduję, albo nie płacę podatku i mam na głowie policję. Wielu wybierało to drugie. Zaczęły się przypadki pogonienia poborców podatkowych i próby blokowania licytacji. Poborca wracał z policją. Tylko że tu wychodził kolejny problem, czyli słabość państwa. Wie pan, ilu było w II RP policjantów?

Nie mam pojęcia.

Jakieś 30-35 tys., gdy dziś mamy ok. 100 tys. policjantów. A przypomnijmy, że populacja II RP w jej schyłkowym okresie była tylko nieznacznie mniejsza niż dziś, a obszar państwa większy. Efekt był taki, że gdy dochodziło do protestów czy zatargów z mieszkańcami wsi, administracja często uciekała się do pomocy wojska. Piechota, artyleria. Czasem nawet… lotnictwo. Po wojsko sięgano dość chętnie w obliczu niepokojów społecznych także przed przewrotem majowym.

Stąd tak krwawy bilans?

Także. Wojsko nie jest od tego, by tłumić rozruchy. Wojsko ma działać tak, by pokonać wroga. Maksymalnie, szybko i efektywnie, ale nie w sposób chirurgiczny.

Próbuję sobie to wszystko wyobrazić.

Pokażmy to na przykładzie zajść w powiecie leskim na Podkarpaciu w czerwcu i lipcu 1932 r. Tam wszystko zaczęło się od plotki, że „mają przywracać pańszczyznę”.

A mieli?

Władze były świadome, że na wsi brakuje pieniądza, i że z drugiej strony występuje tu zjawisko bezrobocia agrarnego, czyli setek tysięcy tzw. ludzi zbędnych. Wrócono zatem do szarwarku…

Czyli?

Czyli podatku, tyle że regulowanego w postaci pracy, np. przy budowie drogi. W przypadku Leska brakowało uchwały rady gminy, więc nie mieliśmy podatku, tylko coś na kształt późniejszego czynu społecznego, przez miejscowego starostę i ziemianina nazwanego „świętem pracy”. Miejscowi potraktowali to jako zapowiedź przywrócenia pańszczyzny, co zresztą dużo mówi o świadomości społeczeństwa i jego nieufności wobec władzy. Skończyło się regularnymi starciami z udziałem Straży Granicznej, wojska, w tym nawet lotnictwa. Szacujemy, że w tzw. powstaniu leskim brało udział ok. 4 tys. uczestników. Siedem osób zginęło, rany odniosło kilkadziesiąt. W ogóle bunty chłopskie w II RP wyróżniała większa spontaniczność i chaotyczność. Były też bardziej brutalne.

Dlaczego?

Poziom biedy i frustracji na wsi był większy niż w mieście. Młodzież wiejska miała wówczas zdecydowanie gorsze perspektywy niż poprzednie pokolenie. Okres przed wybuchem I wojny światowej to czas, gdy można się było dorobić własnego gospodarstwa. A tym, którzy nie mieli na to szans, pozostawała migracja. Bliższa, czyli do miasta, albo dalsza, czasem na inny kontynent. W II RP to się kończy. Gdy wybucha Wielki Kryzys, eksploduje bezrobocie i miasta przestają chłonąć pracowników. Z kolei inne państwa zamykają swoje rynki pracy. Narasta zjawisko reemigracji. Tyle że ludzie, którzy wracali z emigracji jeszcze w latach 20., przyjeżdżali do domu z pieniędzmi. A dekadę później już jako przegrani, z pustymi rękami. Wszystko to działo się w warunkach wysokiego przyrostu naturalnego. Przypomnę, że w 1921 r. II RP liczyła ok. 27 mln ludzi, a w 1939 r. już 35-36 mln, czyli 9 milionów więcej! To pogłębiało dramat na wsi.

No i nie było reformy rolnej.

Reforma rolna to wyrzut sumienia II RP. Ziemi było za mało, chłopów za dużo. Model reformy przyjęty w 1925 r. miał charakter kompromisu.

To chyba dobrze?

Zależy dla kogo. Rocznie miało być parcelowanych do 200 tys. hektarów, ale wprowadzono ograniczenia dla majątków kresowych czy uprzemysłowionych. Dotychczasowemu właścicielowi przysługiwało odszkodowanie. Płacone przez chłopów.

Z czego?

Państwo tworzyło dla nich mechanizmy kredytowania, ale uzależniały one postępy w reformie rolnej od kondycji gospodarki. Bo przecież jak jest kryzys, to chęć do zaciągania nowych kredytów jest mniejsza, a i ze spłatą starych jest problem. Wielki Kryzys zmniejszył zatem ilość parcelowanej ziemi o połowę. Ale, niezależnie od tego, gdyby reforma z roku 1925 była realizowana tak, jak ją wymyślono, to skończyłaby się w połowie lat 80. Nierozwiązany problem ziemi będzie oczywiście mocno wykorzystywany przez komunistów w latach 1944-45. Inna rzecz, że parcelacja nie była alternatywą dla industrializacji jako sposobu na rozładowanie bezrobocia.

No to teraz lepiej rozumiem kontekst tych chłopskich protestów i pułapkę, w jakiej znalazła się polska wieś w momencie nastania Wielkiego Kryzysu. A miasta? Co się działo w miastach?

W przypadku miasta problemy były dwa. Po pierwsze, strajki w przemyśle. Tu zaskakuje cierpliwość ówczesnych robotników. Strajki wybuchały zazwyczaj dopiero w momencie, gdy robotnicy zostali doprowadzeni do ostateczności. Np. w fabryce, która nie płaciła od… sześciu miesięcy. Innym powodem bywały serie kilku obniżek wynagrodzenia w krótkim okresie.

Obniżki płac w czasie kryzysu to najprostszy mechanizm, by ten kryzys pogłębić.

No i dlatego mieliśmy w niektórych gałęziach bezrobocie sięgające 50 proc. Drugi problem to protesty bezrobotnych, żądających przede wszystkim pracy.

Jak długo to trwało?

Sytuacja gospodarcza poprawia się w sposób zauważalny dopiero w latach 1934-35. To przede wszystkim kwestia lepszej koniunktury na świecie. Do 1935 r. sanacja raczej dostosowywała się do warunków kryzysowych, a podejmowane działania były dyktowane obawą przed wielką rewoltą. Stąd np. programy pomocy rzeczowej: przydziały węgla albo mąki. Ruszyło też parę inwestycji, jak wspomniany Centralny Okręg Przemysłowy. Ale po pięciu niszczących latach bezrobocie wcale nie zaczęło spadać. Wielu z tych, co stracili pracę w pierwszej połowie lat 30., na rynek już nie wróciło. Dlatego aż do wybuchu II wojny światowej w kraju spokojnie nie było. Na tym podglebiu swojej szansy szukały ruchy radykalne. Z jednej strony komuniści: choć nie udało im się wyjść poza kilka procent poparcia, podgrzewali nastroje – jak w Krakowie w marcu 1936 r. Z drugiej strony ludowcy, którzy doprowadzili do strajku w 1937 r., w którym zginęło blisko 50 chłopów. Wreszcie narodowcy, spod znaku Obozu Narodowo-Radykalnego, ale też Stronnictwa Narodowego, co prowadziło do gwałtownej eskalacji zajść antyżydowskich w drugiej połowie lat 30.

Słuchając Pana, ciśnie się pytanie: jak II RP w ogóle dotrwała w jednym kawałku do roku 1939?

II RP upadła nie pod wpływem napięć wewnętrznych, lecz agresji dwóch wielkich sąsiadów. Konflikty społeczne, ekonomiczne czy polityczne, o których rozmawiamy – a nie mówiliśmy nic o mniejszościach narodowych! – nie miały wpływu na integralność państwa. Zaraz u jego początku, w roku 1920, robotnicy, a zwłaszcza chłopi, otwarcie powiedzieli „tak” niepodległości. Można powiedzieć, że przeszli szkołę uobywatelnienia. Kolejny etap przyszedł od września 1939 r. i też został zdany. Na przekór doświadczeniom z czasów Wielkiego Kryzysu, o których mówiłem. ©℗

Dr hab. JANUSZ MIERZWA (ur. 1978) jest historykiem, pracuje na UJ. W latach 2013-15 był dyrektorem Muzeum AK w Krakowie. Autor książek o historii Polski w XX w., m.in.: „Starostowie Polski międzywojennej. Portret zbiorowy”, „Pułkownik Adam Koc. Biografia polityczna”. Współautor (razem z Piotrem Cichorackim i Joanną Dufrat) książki „Oblicza buntu społecznego w II RP doby Wielkiego Kryzysu 1930–1935” (Towarzystwo Wydawnicze Historia Iagiellonica, Kraków 2019).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2020